Niebiescy, prawie brunatni

Dla władzy przebierają się za anioły i tną konfetti, by hojnie oprószyć nim władzę. Dla władzy rzucają ludzi na glebę i wykręcają ręce podniesione na władzę. Polska policja znalazła się blisko granicy, która odróżnia formację służącą państwu i społeczeństwu od zbrojnego ramienia partii i wodza.

24.08.2020

Czyta się kilka minut

Marsz Równości w Białymstoku. Przeciwnicy marszu wymusili  przemocą trzykrotną zmianę jego trasy.  20 lipca 2019 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA
Marsz Równości w Białymstoku. Przeciwnicy marszu wymusili przemocą trzykrotną zmianę jego trasy. 20 lipca 2019 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA

Polska policja z dnia na dzień, z interwencji na interwencję oddala się od etosu apolitycznej służby, który przez ćwierć wieku stanowił jej receptę na grzechy z czasów komunizmu. Choć kierują nią oficerowie zrekrutowani już po upadku PRL, niebieskie mundury zaczynają się znów kojarzyć z władzą – jej ideologią, fobiami i interesami.

Kronika serwilizmu

Zdjęcia z zatrzymania Margot są przejmujące. Policjanci wyłapują protestujących, zakładają im duszące dźwignie, przyciskają głowy kolanem do asfaltu, ładują do furgonetek. Słychać skandowanie: „Faszyści, policja – jedna koalicja!”. Zatrzymanie miało związek z kilkoma zarzutami, m.in. o pobicie działacza Fundacji Pro – Prawo do Życia oraz zniszczenie jego furgonetki, na której były hasła zrównujące LGBT z pedofilią. Straty to ok. 6 tys. zł. 

Prokuratura uznała, że konieczne jest aresztowanie Margot ze względu na obawę matactwa. „Chuligańska napaść w biały dzień, wyrzucenie z samochodu, a następnie pobicie bezbronnego człowieka jest aktem bandytyzmu” – przekonywał szef prokuratury Zbigniew Ziobro. 

Szkopuł w tym, że żądany przez prokuraturę – i zaaprobowany przez sąd w drugim podejściu – wniosek o areszt to nie jest traktowanie Margot jak każdego. Bo nie jest standardem wsadzanie do aresztu osoby niekaranej, za relatywnie niskiego kalibru przewinienie. Na wolności chodzą – za zgodą prokuratury i sądów – sprawcy znacznie cięższych czynów. W dodatku Margot ma marne szanse na mataczenie – sam Ziobro to udowodnił, prezentując film dokumentujący atak Margot na aktywistę. 

Policjanci w tym przypadku wyszli poza swą rolę posłańców złej nowiny – mieli zatrzymać jedną osobę, a skończyło się dołkiem dla niemal 50 osób. Policja twierdzi, że została zmuszona do ostrej interwencji, bo protestujący utrudniali akcję i zaatakowali jeden z radiowozów. Ale policja nie musi w takich sytuacjach działać konfrontacyjnie – potrafi się cofnąć, by dokonać zatrzymania później i subtelniej. Nie cofnęła się.

Można byłoby operację uznać za wypadek przy pracy, jednorazowy eksces, gdy wyzywaną przez progresywnych działaczy policję poniosły nerwy. Szkopuł w tym, że tak nie jest. Bo ta operacja jest kolejnym w serii wydarzeń z ostatnich 5 lat, które ilustrują, jaką drogę przebyła policja od momentu dojścia PiS do władzy. To kronika serwilizmu.

I sekretarz policji

Kiedy PiS wygrało wybory jesienią 2015 r., wiadomo było jedno: odpowiedzialny za służby mundurowe będzie Jarosław Zieliński, wieloletni polityczny druh Kaczyńskiego. Zieliński jest politykiem zbyt ułomnego formatu, by go postawić na czele MSWiA, został więc zastępcą wiceszefów PiS Mariusza Błaszczaka, a potem Joachima Brudzińskiego w tym resorcie.

Tak naprawdę jednak został po prostu ministrem policji, czy też jej I sekretarzem – bo to określenie lepiej oddaje styl jego rządów: zamiłowanie do świty, oddawania honorów i strzelania obcasami.

Zieliński nie miał oczywistego kandydata na szefa policji. Zgłosił się do niego Zbigniew Maj, kontrowersyjny glina, przez lata intensywnie rzucany po policyjnych stanowiskach w całej Polsce ze względu na swą konfliktowość i swobodne podejście do procedur.

Maj wiedział, jak dotrzeć do serca ministra. Na początek zaserwował mu prawdziwy spektakl – w ramach modnego na początku PiS piętnowania bizancjum poprzedników, w obecności dziennikarzy Maj oprowadził Zielińskiego po gabinecie szefa policji, prezentując rzekome luksusy dowódcy z czasów rządu PO-PSL gen. Marka Działoszyńskiego: m.in. szafy, toaletę i czyszczarkę do butów. Przy okazji Maj zaprezentował cały sprzęt antypodsłuchowy, który Działoszyński kazał zainstalować – co było skrajną głupotą, zważywszy na to, jakie decyzje podejmowane są w tym gabinecie. 

Ale test z politycznej czołobitności Maj zdał celująco. Szybko przystąpił do czystki w policji, zamierzał wyrzucić wszystkich komendantów wojewódzkich i przewietrzyć Komendę Główną pod dyktando Zielińskiego. Skończył szybciej, niż zaczął. Okazało się, że od dłuższego czasu Maj jest pod lupą CBA. Został odwołany po trzech miesiącach, potem był nawet zatrzymany przez CBA.

Przez wiele tygodni Zieliński nie był w stanie znaleźć nowego komendanta, który dałby mu to, co mu obiecał Maj. Ostatecznie – z łapanki – w kwietniu szefem policji został Jarosław Szymczyk, wcześniej szef policji na Śląsku, którego Maj chciał wyrzucić z policji, ale nie zdążył.

Choć Szymczyk to doświadczony policjant, który wcześniej nie zabiegał o poklask ze strony polityków, to właśnie za jego czasów policja zaczęła się staczać w objęcia władzy.

Pajacyki pana ministra

Najpierw policjanci stali się pajacami Zielińskiego. Głośna była sytuacja z jesieni 2016 r., gdy funkcjonariusze z Białegostoku zamiast patrolować ulice, wycinali ręcznie konfetti, które potem z policyjnego helikoptera zrzucane było podczas wizyty ministra. Potem funkcjonariusze policji konnej, którzy zabezpieczali Orszak Trzech Króli w Szczecinie, zostali przebrani za anioły. Paradowali po ulicach z przyklejonymi do mundurów białymi skrzydłami. 

W sierpniu 2016 r. Zieliński odwiedził Kolno. W asyście służb mundurowych przeszedł pod pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej – po czerwonym dywanie, który policja wypożyczyła z pobliskiego kościoła. Latem 2018 r. Zieliński przekazał uroczyście policjantom z Sejn radiowóz. Przed uroczystością z wiceministrem musieli auto umyć, bo od dwóch miesięcy już nim jeździli. 

Na przekazanie auta z ministrem przyjechał nawet ksiądz.

Dom Zielińskiego na Podlasiu był cały czas chroniony przez policję – pod bzdurnym pretekstem, że to obszar zagrożony przemytem i kradzieżami samochodów. Zieliński kazał się policjantom przebierać w garnitury, zakładać okulary przeciwsłoneczne i udawać podczas uroczystości funkcjonariuszy ze Służby Ochrony Państwa. Wtedy – jak wierzył – zyskiwał na powadze. Policjanci mieli być także wykorzystywani jako wypełniacze na widowni, jeśli nie było zbyt wielu chętnych na spotkanie z Zielińskim.

Policjanci z Podlasia poskarżyli się na to wszystko w liście do Bożeny Kamińskiej, posłanki PO. A Kamińska zapytała o to Zielińskiego w Sejmie. W odpowiedzi zaatakował ją pupil Zielińskiego, szef podlaskiej policji Daniel Kołnierowicz. Ogłosił konkurs na najlepszy anonim o posłance. To sytuacja bez precedensu, by funkcjonariusz mundurowy atakował posła. Kołnierowicz dostał co prawda naganę, ale Zieliński nie pozwolił go odwołać.

Dla wykonawców politycznych zleceń w policji to był jasny sygnał, że włos im z głowy nie spadnie.

Policja liczy po swojemu

Gdy na przełomie 2015 i 2016 r. Kaczyński ruszył z natarciem na Trybunał Konstytucyjny, reakcją opozycji ulicznej było stworzenie Komitetu Obrony Demokracji. W tamtym czasie KOD organizował wiele protestów, pikiet i marszów – wszystkie sterylnie pilotowane przez policję. Jedyna zabawna z dzisiejszego punktu widzenia kontrowersja dotyczyła tego, że policji zawsze wychodziło, iż w demonstracjach bierze udział znacznie mniej ludzi, niż to podawali organizatorzy i kontrolowany przez PO stołeczny ratusz. Podczas manifestacji „Jesteśmy i będziemy w Europie” w maju 2016 r. miasto twierdziło, że uczestników było ok. 240 tys., a policja – że ok. 45 tys. Te arytmetyczne przepychanki były jednak zaledwie wstępem do prawdziwej konfrontacji.

Naprawdę gorąco zrobiło się pod koniec 2016 r. Wtedy w Sejmie doszło do najpoważniejszego kryzysu od lat. Zaczęło się od sprzeciwu opozycji wobec planów władz PiS, które chciały usunąć dziennikarzy z parlamentu. Szybko jednak sytuacja wymknęła się obu stronom spod kontroli i opozycja zaczęła okupować salę plenarną Sejmu. Wieczorem 16 grudnia pod gmach parlamentu zaczęły nadciągać zastępy przeciwników PiS. Przyszły ich tysiące i zablokowały Sejm – to były największe protesty pod parlamentem w czasach rządów PiS. W nocy doszło do regularnych starć z policją, która chroniła polityków PiS, próbujących wymknąć się z gmachu parlamentu. Policja usuwała protestujących siłą, słysząc skandowany okrzyk „ZOMO”. 

Potem przyszedł czas ścigania protestujących: policja opublikowała wizerunki kilkudziesięciu protestujących osób, prosząc porządnych obywateli o pomoc w ich złapaniu. Niewyraźne twarze na stopklatkach z kamer – to wyglądało jak listy gończe wystawione za sprawcami ciężkich przestępstw. Prezes Kaczyński mówił nawet o twarzach ludzi specjalnej troski.

Zresztą prezes szybko ogłosił swą teorię, wedle której te protesty to pucz, czyli próba siłowego obalenia rządu. Ekspresowo, w porze największej oglądalności, TVP1 pokazała film o mało subtelnym tytule „Pucz”, który miał to potwierdzać. W ciągu trzech lat śledztwa prokuratura nie znalazła najmniejszych przesłanek wskazujących na próbę puczu. I przestała szukać.

Do sądu trafiły za to sprawy przeciwko kilkorgu protestującym. Już w trakcie trwania kilkutygodniowego protestu opozycji na sali plenarnej, PiS zaczęło wznosić fortyfikacje wokół parlamentu. Pod Sejmem pojawiły się masywne, metalowe barierki, strzeżone przez tłum policjantów – bez względu na to, czy jest posiedzenie, i czy są protestujący. 

Policjanci zaczęli coraz bardziej przypominać ochroniarzy władzy.

Ciosy w imię Polski

W lipcu 2017 r. na ulicach wielu miast Polski wybuchły demonstracje przeciwko forsowanym przez PiS zmianom w sądownictwie, które miało zostać podporządkowane ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze. W ich efekcie prezydent Andrzej Duda zawetował dwie z trzech ustaw sądowych, blokując apetyty Ziobry.

To były pokojowe, masowe protesty. A jednak policja zrobiła kolejny krok na ścieżce ku przeszłości. Pod koniec lipca dziennikarze „Gazety Wyborczej” ujawnili nagranie, które wskazywało na to, że policja inwigilowała m.in. jednego z ówczesnych liderów opozycji Ryszarda Petru oraz działaczy Obywateli RP. Wszyscy oni uczestniczyli w protestach i byli niejawnie obserwowani przez policjantów w cywilu. Policja broniła się, że wszystko po to, by chronić przedstawicieli opozycji. Sąd wziął takie wytłumaczenie za dobrą monetę.

Ale bez względu na motywacje to była miękka inwigilacja przeciwników władzy. Mały krok dla policji, ogromny dla polskiej demokracji.

Pół roku później doszło do poważnych incydentów podczas Marszu Niepodległości. Grupa 14 kobiet próbowała zablokować pochód narodowców. Stanęły na trasie z transparentem „Faszyzm Stop” – zostały oplute i skopane. Tłum je wyzywał: „kurwy”, „suki” i „lachociągi”. Narodowcy usunęli je z trasy siłą, nie niepokojeni przez policję. W tle powiewało dużo biało-czerwonych sztandarów, niektóre nawet z symbolem Polski Walczącej.

Policja wręczyła kobietom mandaty i postawiła przed sądem, gdzie oskarżyła je o popełnienie wykroczenia polegającego na blokowaniu legalnego zgromadzenia. Po dwóch latach sąd je oczyścił z zarzutów.

Z kolei awansowana za czasów PiS prokuratorka Magdalena Kołodziej, szefowa Wydziału I Śledczego Prokuratury Okręgowej w Warszawie, umorzyła śledztwo w sprawie pobicia kobiet przez narodowców. W uzasadnieniu stwierdziła, że „zamiarem atakujących nie było pobicie pokrzywdzonych, lecz okazanie niezadowolenia”, a charakter obrażeń „wskazuje, że przemoc ze strony napastników nakierowana była na mniej newralgiczne części ciała”.

Chcieli wywołać dyskusję

Podczas tego samego marszu 11 listopada 2017 r. policja zatrzymała 45 innych kontrmanifestantów z organizacji Obywatele RP, blokujących Marsz Niepodległości. Policyjnym radiowozem zostali przewiezieni na komendę. Na nagraniu umieszczonym przez protestujących w internecie słychać słowa, które policjant wypowiada do jednej z zatrzymanych. Padają słowa przypominające wulgaryzm „Siadaj, kurwo!”. Wkrótce po incydencie policja tłumaczyła, że zwrot skierowany był do innego policjanta, który nosi przezwisko „Kulson”, został on nawet zaprezentowany. Jak było naprawdę – niech każdy zaufa swemu słuchowi. W każdym razie określenie „kulson” zaczęło być od tego momentu stosowane przez protestujących jako pogardliwe określenie policjantów. 

Tamten marsz był wyjątkowy, bo pokazał nowe zjawisko. Policja nie tylko stała się zbrojnym ramieniem władzy, ale także – za władzy przykładem – zaczęła patrzyć przez palce na rosnące w siłę środowiska narodowe, z ich zamiłowaniem do krzyku, zadymy i podejrzanej symboliki.

Jeszcze dobitniej było to widać w Katowicach, gdzie kilka tygodni później narodowcy zorganizowali na pl. Sejmu Śląskiego pikietę, wieszając na symbolicznych szubienicach zdjęcia europosłów Platformy Obywatelskiej. „Może być próba ostrzejszego rozliczenia”, a „szubienic dla zdrajców nie braknie” – deklarowali narodowcy wieszając portrety. 

Policji obserwującej i nagrywającej to wydarzenie nie przyszło do głowy interweniować – policjanci zeznali później, że ich zdaniem był to zwyczajny happening. To już było działanie całkowicie w logice postępowania nowej władzy i kontrolowanych przez nią instytucji. Zwłaszcza prokuratury, której polityczne uwikłanie zaczęło oddziaływać na policję, jako że obie instytucje żyją w naturalnej symbiozie.

Prokuratura uznała, że wieszając portrety posłów PO, narodowcy wykonali inscenizację sceny z nawiązującego do Targowicy obrazu Norblina z XVIII w. Zdaniem prokuratury narodowcy chcieli „wywołać dyskusję” nad zachowaniem europosłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim poparli rezolucję krytyczną wobec działań PiS.

Kto podsunął prokuraturze to alibi z zakresu malarstwa rodzajowego? Sami narodowcy. 

Od tej pory policja przymyka oko na niemal każdy happening wysokich, młodych, łysych, muskularnych i wrzeszczących o miłości do Ojczyzny. A podczas Marszu Niepodległości skupia się bardziej na swobodnym przemarszu brunatnych, nie zaś ochronie ich przeciwników.

Frasyniuk w kajdankach

Przez cały ten czas – do kwietnia 2018 r. – policja w szczególnym trybie i w zmasowanej sile pilnowała miesięcznic smoleńskich. Barykadowała warszawską Starówkę i Trakt Królewski, by swoiste misterium środowiska PiS mogło przebiegać w sterylnej atmosferze.

Izolowany chciał być prezes Kaczyński. Nie podobały mu się kontrmiesięcznice organizowane przez Obywateli RP w 2016 r. – mimo że rachityczne, kilkudziesięcioosobowe. Uznał, że należy zmienić ustawę o zgromadzeniach tak, aby się protestujących pozbyć. Podczas 80. miesięcznicy w grudniu 2016 r. Kaczyński rzucił do nich: „Zmienimy prawo tak, by wszyscy mieli realne prawo do demonstracji, żeby nie wolno było ich zakłócać”. I tak się stało.

Nowe prawo o zgromadzeniach, faworyzujące obchody smoleńskie, przyniosło efekt odwrotny – obchody przestały być wewnętrznym rytuałem Kaczyńskiego i grona jego zwolenników. Owe kilkudziesięcioosobowe kontrmanifestacje zmieniły się w 2017 r. w tysięczne pochody, na których zaczęli się pojawiać czołowi politycy opozycji. Jednym z nich był Władysław Frasyniuk.

14 lutego 2018 r., tuż po godzinie 6.00 do jego mieszkania we Wrocławiu zapukało czterech policjantów. Założyli mu na ręce kajdanki i skuli je z tyłu, za plecami – jak w przypadku groźnego przestępcy. Jeden z policjantów był zamaskowany i nagrywał jego zatrzymanie kamerą. Frasyniuk został przewieziony do prokuratury w Oleśnicy, gdzie usłyszał zarzut naruszenia nietykalności dwóch policjantów podczas miesięcznicy smoleńskiej 10 czerwca 2017 r. 


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Mario i przyjaciele


Frasyniuk, tak jak kilkaset innych osób, stanął wtedy na trasie pochodu smoleńskiego. Przemarsz jednak nie został zablokowany, bo policja wyniosła uczestników kontrmiesięcznicy. To wtedy – zdaniem policji – Frasyniuk miał naruszyć nietykalność funkcjonariuszy.

Frasyniuk nie podważał decyzji o doprowadzeniu do prokuratury. Kontrowersje budziło co innego: czy miało uzasadnienie skuwanie Frasyniuka przez policję? I to w taki sposób, jakiego – wedle słów Frasyniuka – nie doświadczył nawet za komuny? Komenda Główna Policji przekonywała, że „użycie kajdanek wynika z obowiązujących przepisów dotyczących doprowadzenia osoby zatrzymanej”, a policjanci „działali z zachowaniem godności osobistej” Frasyniuka. Sąd miał inne zdanie – uznał, że użycie kajdanek było bezprawne.

Inny sąd uznał, że co prawda Frasyniuk przepychał się z policjantami, ale był to czyn o znikomej szkodliwości. Sędzia Urszula Myśliwska zauważyła dziwne zachowanie policji w tej sprawie. „Żaden z policjantów, występujących jako pokrzywdzony, z własnej woli nie zameldował dowódcy kompanii po zakończeniu zadania o czynie popełnionym przez oskarżonego” – mówiła sędzia. To jednoznaczna sugestia, że zdaniem sądu decyzja o zarzutach wobec Frasyniuka zapadła już po zajściach, i to na wyższym szczeblu. 

Na kolejnej miesięcznicy po zatrzymaniu Frasyniuka manifestanci masowo wkładali białe kwiaty w kraty policyjnych furgonetek, chcąc pokazać, że demonstrują pokojowo.

Dom prezesa pod ochroną

Co najmniej od maja 2020 r., jak ujawnił portal tvn24.pl, willi Jarosława Kaczyńskiego pilnowało czterech policjantów w mundurach, których dodatkowo wspierało dwóch „tajniaków”. Funkcjonariusze zmieniali się co osiem godzin, co oznacza, że w trakcie doby zaangażowanych było nawet 18 funkcjonariuszy. Policja nawet w obliczu zdjęć i dokumentów to potwierdzających kłamała, że nie pilnuje posesji najważniejszego człowieka w Polsce. „Działania policji nie mają nic wspólnego z pilnowaniem jakiejkolwiek posesji czy też osoby” – stwierdził Sylwester Marczak, rzecznik komendanta stołecznego policji.

Ta permanentna wachta wyjaśnia, czemu zawsze gdy pod domem Kaczyńskiego pojawiały się – niewielkie zazwyczaj – pikiety, policja wyrastała jak spod ziemi. Tak było chociażby wówczas, gdy prześmiewcza Lotna Brygada Opozycji pojawiła się w połowie kwietnia, by sprawdzić przed zaplanowanymi na maj wyborami korespondencyjnymi, czy prezes ma skrzynkę, by móc odebrać pakiet do głosowania – nie miał, co Lotni zgłosili policji, która z miejsca pojawiła się pod posesją. Gdy wrócili kilkanaście dni później, skrzynka już była, ale policjanci nie pozwolili wrzucić do niej listu z pytaniami do prezesa („Jarek, czy był zamach?” i „Gdzie jest wrak?”). Nawet jeśli forma dowcipu nie jest zbyt wyszukana, to jednak reakcja policjantów prezesa była zdumiewająca. „Pilnuję skrzynki. To jest moje hobby takie, powiedzmy” – stwierdził jeden z nich, młody funkcjonariusz.

Ponieważ ochrona domu Kaczyńskiego nie ma żadnego logicznego, publicznie istotnego uzasadnienia, jest to wyrazisty dowód na to, że policja w swych działaniach kieruje się politycznymi kryteriami. Chroni domowe pielesze Kaczyńskiego, bo takie jest oczekiwanie władzy. Tyle że to nie jest zadanie dla funkcjonariuszy państwa. Policjanci przyjęli rolę lokajów władzy. 

Na podobnej zasadzie policja pilnowała pomników smoleńskich na pl. Piłsudskiego w Warszawie. Wedle niej teren był monitorowany przez całą dobę z powodu „wzmożonego ruchu turystycznego”.

Wojna z LGBT+

Trwający po dziś dzień serial „policja kontra LGBT” zaczął się wiosną 2019 r. Trwała wówczas kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego. Świeżo upieczony prezydent stolicy Rafał Trzaskowski podpisał z organizacjami mniejszości seksualnych deklarację dotyczącą współpracy z organizacjami LGBT.

Dla Jarosława Kaczyńskiego była to idealna amunicja w eurowyborach – politycy PiS zaczęli straszyć gejami w szkołach, deprawującymi młodzież. Przy rekordowej frekwencji wygrali prawie 7 punktami.

Ale podgrzewanie tej wojny doprowadziło do kontrreakcji. W kilku miastach latem odbyły się Parady Równości lub inne happeningi środowisk mniejszości – w niektórych po raz pierwszy. Najgorzej było w Białymstoku. To nie jest zwyczajna stolica konserwatywnego regionu. Białystok to tygiel kulturowy, mieszanka tożsamości polskiej, żydowskiej, białoruskiej, rosyjskiej, tatarskiej. Historyczne rachunki krzywd w ostatnich latach ożywają, dodając wiatru w żagle miejscowym nacjonalistom. Miasto ma – słusznie czy nie – opinię najbardziej ksenofobicznego w Polsce.

Podczas pierwszego białostockiego Marszu Równości policja nie chroniła ciągnących na marsz aktywistów LGBT+, których zaatakowali kibole i nacjonaliści. Doszło do dantejskich scen: ciosy, kopnięcia, opluwanie, wulgarne wyzwiska. Poleciały kamienie, butelki, kostka brukowa. Jeden z narodowców, 34-latek, kopniakiem złamał obojczyk dwie dekady młodszemu uczestnikowi parady. „Za oknami cały czas przebiegają bandyci, K. kręci kamerą, M. dzwoni na policję, czemu na całej Suraskiej, ulicy dochodzącej do placu, nie ma ani jednego policjanta (bo nie ma) i czy ktoś może tu wreszcie przyjść. Ktoś jest znowu bity, kolejny bandyta niesie w ręce płonącą tęczową flagę. Lecą kłęby dymu” – relacjonował pisarz Jacek Dehnel, uczestniczący w marszu.

Tęcza od tamtego momentu znalazła się pod szczególnym nadzorem władzy i policji. 

Po ubiegłorocznej Wielkanocy znana z udziału w wielu manifestacjach antyrządowych Elżbieta Podleśna wywiesiła w okolicy płockiego kościoła św. Dominika Matkę Boską Częstochowską w tęczowej aureoli. Biskupi, a za nimi politycy PiS byli oburzeni.

Kilka dni później z rana do jej mieszkania weszła policja. Przeszukała jej auto, mieszkanie i ją samą oraz zabezpieczyła komputer i telefon. Policjanci zawieźli Podleśną na 5-godzinne przesłuchanie, gdzie usłyszała zarzut „znieważenia przedmiotu czci religijnej”. Szef MSWiA Joachim Brudziński puszył się, jakby chodziło o ujęcie poważnego przestępcy. „Dziękuję Polskiej Policji za sprawną akcję z wytypowaniem i zatrzymaniem osoby podejrzewanej o profanację świętego od wieków dla Polaków wizerunku Matki Bożej” – pisał.

Sąd uznał, że wjazd do domu był niezasadny, że wystarczyło wezwać Podleśną na przesłuchanie. Ale jednak władza polityczna i policja wybrały inne rozwiązanie. Za to show zapłaciliśmy wszyscy 8 tys. zł – tyle zadośćuczynienia od państwa przyznał Podleśnej sąd.

Potem już poszło: do dziś policja hurtowo ściga tych, którzy po ataku PiS na środowiska LGBT+ w kampanii prezydenckiej dekorowali tęczowymi flagami religijne figury i całkowicie świeckie pomniki. Oględzin monumentu Bolesława Prusa w stolicy dokonywało siedmiu mundurowych oraz dwóch kryminalnych, dokumentujących tęczę na lewej nodze autora „Lalki”.

Za to gdy w miniony piątek narodowcy próbowali w Katowicach rozbić marsz poparcia dla osób LGBT+, policjantów gotowych do akcji zabrakło. Zdjęcie z tej brunatnej demonstracji wykonane przez fotoreporterkę „Dziennika Zachodniego” Marzenę Bugałę-Azarko stało się symbolem: łysy, ubrany na czarno osiłek w masce wyciąga rękę w geście hitlerowskiego pozdrowienia przed wysiadającymi z furgonetki policjantami, którzy stają do niego bokiem. Żadnej reakcji.

Miłośnik hajlowania został zatrzymany dopiero w niedzielę – po tym, jak przez media i internet przetoczyła się fala oburzenia. Szybciej od policji zareagowało Muzeum Auschwitz, które już w kilkanaście godzin po demonstracji napisało na Twitterze: „Nienawiść narasta stopniowo. Od gestów i słów”.

Trwały sojusz

Władza, która z powodów politycznych rozpala wojnę z LGBT, bierze na siebie odpowiedzialność za jej skutki – takie jak pobicia gejów. Policja, która daje się władzy wciągać w jej ideologiczne i polityczne wojny, także. 

Ten sojusz może być bardzo trwały, bo decyduje o nim zbieg kilku unikatowych elementów. 

Przede wszystkim PiS pokazał, że jest władzą totalną, która potrafi wywracać instytucje, nie licząc się z losem pracujących w nich ludzi. To budzi obawy, nawet w formacjach mundurowych. W policji kijem była tzw. „dezubekizacja” – fałszywe określenie na wypchanie ze służby policjantów, którzy zaczynali służbę pod koniec PRL. W dodatku tym, którzy nawet przelotnie pracowali w komunistycznej bezpiece (teoretycznie wystarczy nawet jeden dzień), drastycznie obniżono emerytury. Cięcia objęły też renty dla rodzin poległych funkcjonariuszy, nawet jeśli zginęli w służbie III RP.

Prawdziwą dezubekizację przeprowadziła za swych rządów Platforma, tnąc emerytury esbekom wieloletnim. Za to PiS sięgnął po to stygmatyzujące określenie po prostu po to, żeby się pozbyć bardziej doświadczonych, często zasłużonych w walce z przestępcami policjantów i pokazać pozostałym, że z tą władzą żartów nie ma.

Czy parę miesięcy albo lat w dawnej bezpiece przekreśla życiorys człowieka? Można przyjąć taki antykomunistyczny puryzm. Tyle że Kaczyński ma w swych szeregach wielu dawnych działaczy PZPR, którym daje awanse, nie degradacje. Jak to zwykle w przypadku PiS – hasło walki z komuną stało się po prostu narzędziem wprowadzania swoich porządków w policji.

Ale oprócz kija jest także marchewka – od początku swych rządów PiS regularnie dosypuje funkcjonariuszom pieniędzy. Tak nie dopieszczała ich żadna inna władza. W tym samym czasie inne grupy całują klamkę albo dostają ochłapy – rodzice dzieci niepełnosprawnych, nauczyciele, lekarze rezydenci, pracownicy sądów. 

Jeszcze dwa lata temu, podczas drugiej fali protestów przeciwko zmianom w sądach, szef związku zawodowego policjantów wystosował apel: „Negatywnie oceniam wykorzystywanie Policji dla uzyskania doraźnego interesu politycznego przez różne środowiska polityczne. (...) Jesteśmy apolityczną formacją i włączanie Policji w polityczną retorykę jest niedopuszczalne, spowoduje to utratę zaufania Polaków do naszej formacji, zaufania, które budowane jest codzienną trudną służbą tysięcy policjantów”. Sugerował też, aby Sejm był chroniony nie przez policję, tylko przez Straż Marszałkowską i Służbę Ochrony Państwa. Wkrótce potem – pod koniec 2018 r. – doszło do wielkiego strajku policji, tzw. „psiej grypy”. Funkcjonariusze domagając się podwyżek, zaczęli masowo brać zwolnienia lub stosowali pouczenia zamiast mandatów, co uderzyło w budżet państwa. 

Teraz protestów nie ma, a policyjne związki milczą. I nie ma się co dziwić – poszły przelewy.

To nie wszystko. Rząd PO ograniczał przywileje socjalne policjantów – wydłużył nowo przyjmowanym do służby warunki niezbędne do uzyskania wcześniejszej emerytury (dwa warunki łącznie – ukończenie 55. roku życia i 25 lat służby), skończył także z pełnopłatnymi zwolnieniami chorobowymi. A Kaczyński niczego policjantom nie zabiera. Wręcz przeciwnie – za rządów PiS mundurowi otrzymali prawo do emerytury po 25 latach służby bez konieczności ukończenia 55 lat życia, a także 100-procentową rekompensatę za nadgodziny. 

W lipcu Sejm przyjął ustawę zapewniającą funkcjonariuszom kolejne przywileje, m.in. dodatek dla funkcjonariuszy ze stażem powyżej 25 lat służby, wyżywienie, ekwiwalent za niewykorzystany urlop wypoczynkowy oraz zwrot kosztów poniesionych na ochronę prawną.

To wszystko jest efektem myślenia Kaczyńskiego o państwie. W jego przekonaniu służby mundurowe, a zwłaszcza formacje siłowe, stanowią zasadniczy trzon państwa i jeśli zwrócą się przeciwko rządowi, to jego dni są policzone. Dlatego PiS dba o portfele policjantów, widząc w ich zasobności dobry prognostyk dla własnych rządów.

Ważne jest coś jeszcze: lojalność w razie kłopotów. W każdej formacji siłowej zdarzają się nadużycia owej siły. Ale PiS daje policji gwarancję, że nikomu włos z głowy nie spadnie. Po śmierci Igora Stachowiaka nie było żadnych konsekwencji wobec policjantów, którzy go zakatowali. Wymusił je dopiero reportaż telewizji TVN – przed sądem stanęli bezpośredni sprawcy. Za to ich szefowie, komendanci policji z Wrocławia, odeszli spokojnie na emerytury, biorąc wysokie odprawy. Prowadzone wobec nich postępowania dyscyplinarne zostały umorzone, bo nie można przecież karać dyscyplinarnie emerytów.

Gdy sąd uznał zatrzymanie Frasyniuka za niezgodne z prawem, Zbigniew Ziobro w specyficzny sposób stanął w obronie policji: „Sąd stwierdził, że policjanta można pobić, opluć i zelżyć” – stwierdził. Po operacji w sprawie Margot odpowiedzialny za policję wiceszef MSWiA Maciej Wąsik – następca Zielińskiego – przekonywał w Senacie, że agresorami byli tęczowi.

Są jeszcze inne elementy cementujące ten sojusz. W policji wielu jest zwolenników prostych metod rozwiązywania sytuacji kryzysowych. Tak zresztą jest na całym świecie, dlatego służby mundurowe i wojsko poddane są kontroli cywilnej. Wystarczy, że cywilna kontrola da zielone światło – a PiS je dał.

Przed rokiem jeden ze stołecznych policjantów ochraniających demonstrację narodowców w Warszawie miał wpięty w mundur Mieczyk Chrobrego – przedwojenny emblemat Obozu Wielkiej Polski Romana Dmowskiego, a dziś symbol ruchu narodowego. To on spisywał antyfaszystów blokujących marsz. 

Pięć lat wcześniej, za poprzedniej władzy, policja wylegitymowała narodowców, którzy mieli ten sam symbol na sztandarach podczas demonstracji w Łodzi. Wówczas policja twierdziła, że prezentowanie mieczyka może być przestępstwem z art. 256 kk, czyli propagowaniem totalitaryzmu. Teraz policjant został jedynie „ostrzeżony” przez swych zwierzchników, którzy uznali, że mieczyk wpięty w mundur to „naruszenie regulaminu musztry w policji”.

Ta na pozór drobna historia jest dobrą ilustracją złej zmiany w policji. 

Policja stała z boku

Za czasów Platformy policji także zdarzały się ekscesy. Ale nie mogła ona liczyć na parasol ochronny ze strony władzy. Policjant, który pobił uczestnika Marszu Niepodległości w 2011 r., został wydalony z policji, oskarżony przez niezależną wówczas od rządu prokuraturę i skazany przez sąd. Nie było też tak, że na celowniku znajdowały się konkretne środowiska polityczne czy światopoglądowe – policja rozpędzała demonstracje górników, ale też kupców ze stolicy. Gdy w 2012 r. Solidarność protestowała pod Sejmem w proteście przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego, policja nie spacyfikowała związkowców. I to mimo że nie wypuszczali posłów obozu władzy z budynku i palili ich portrety.

Policja zresztą zachowała swoisty dystans wobec kontrowersyjnych decyzji prokuratury. Gdy latem 2014 r. prokuratorzy kazali policji i ABW wejść do siedziby tygodnika „Wprost” w poszukiwaniu taśm kelnerów z restauracji „Sowa i Przyjaciele”, pierwsze skrzypce w przepychankach z dziennikarzami grali prokuratorzy i agenci ABW. Policja stała z boku.

Teraz, gdy policja na moment odstąpi od politycznej linii, z miejsca przywoływana jest do porządku. Tak było po interwencji podczas Marszu Równości w 2016 r. w Gdańsku. Doszło tam do starć między policją a grupami działaczy środowisk narodowych. Na funkcjonariuszy poleciały m.in. kamienie i butelki. Zatrzymana została córka radnej PiS. „Ja takiego zachowania nie akceptuję, powiedziałem to komendantowi głównemu policji, bo to wszystko wskazuje, że policja jest silna wobec słabych, a policja powinna być silna wobec silnych – stwierdził ówczesny szef MSWiA Mariusz Błaszczak. – Powalenie na ziemię tej pani, skrępowanie, przyciskanie do ziemi to jest nieakceptowalne wobec kobiety”.

Dziś policja już nie ma dylematów ani wobec kobiet, ani wobec tych, którzy kobietami się czują.

Gdy za rządów Platformy ABW wkroczyła do blogera obrażającego prezydenta Bronisława Komorowskiego, PiS trzęsło się z oburzenia. Teraz policja ma pełne polityczne poparcie, by skuwać w kajdanki, rozbierać do naga i przetrzymywać dziesiątki godzin antyrządową aktywistkę, która w gablotach reklamowych na warszawskich przystankach umieszczała plakaty „Ewangelia wg Łukasza Sz.” atakujące ministra zdrowia za „zakłamywanie statystyk dot. COVID-19, rekomendację ws. wyborów, maseczki do dupy za 5 mln”. Gdy pod stołeczną komendę przychodzą w geście solidarności protestować inni aktywiści, policja ich rozgania, twierdząc, że naruszają przepisy antyepidemiczne. Z podobnych powodów w maju spacyfikowani zostali przedsiębiorcy, domagający się od rządu pomocy po tym, gdy musieli zamknąć swe firmy w związku z koronawirusem. Były pałki i gaz – zdjęcia płaczących ludzi wyglądają koszmarnie.

Kilka tygodni później przeszedł przez Warszawę nielegalny marsz narodowców w setną rocznicę Cudu nad Wisłą – tu policji epidemia nie przeszkadzała.

Zacieśniający się sojusz tronu z pałką jest korzystny tylko dla jednej strony – dla PiS. Policja może tylko stracić. Sypanie konfetti do stóp władzy, któremu towarzyszy brutalność wobec przeciwników rządu, to nie tylko recepta na polityczne skalanie munduru. To nade wszystko droga do utraty zaufania, które przez trzy dekady od upadku komunizmu i jego milicji udało się nowej policji zdobyć.

Jeśli anielskie skrzydła i pałka to dwie twarze dzisiejszej policji, znaczy to, że w niebieskiej formacji brutalność miesza się z groteską. A to mieszanka wybuchowa.

Autor jest dziennikarzem Onet.pl. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2020