Nie straszcie nas populistami

Jeśli coś sparaliżuje Unię po majowych wyborach, będą to rozbieżności między rządami państw członkowskich. Ani PiS, ani jego polityczni krewni z Węgier i innych krajów nie są w stanie tego dokonać.

11.03.2019

Czyta się kilka minut

Viktor Orbán i Mateusz Morawiecki, Warszawa, maj 2018 r. / ANDRZEJ IWAŃCZUK / REPORTER
Viktor Orbán i Mateusz Morawiecki, Warszawa, maj 2018 r. / ANDRZEJ IWAŃCZUK / REPORTER

Czas na europejski renesans – głosi Emmanuel Macron w apelu opublikowanym w prasie w minionym tygodniu. Utrzymanie swobód, większa ochrona, postęp – w tych obszarach francuski prezydent przedstawia postulaty, dla realizacji których zakłada nawet możliwość rewizji traktatów.

Nie wydaje się, by poza rytualnymi streszczeniami w mediach jego tezy znalazły odbicie w świecie polskich polityków, gorączkowo zajętych tasowaniem kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Skomplikowane układanie puzzli jedynek, dwójek i trójek na listach – zwłaszcza w bardzo niejednorodnej Koalicji Europejskiej, gdzie na spory wewnątrz Platformy nakładają się przetargi między dopiero co zebranymi pod jednym dachem partnerami – może potrwać jeszcze miesiąc. Będzie to czas stracony dla refleksji, czy i jak decyzje polskich wyborców mogą wpłynąć na układ sił w Brukseli i dalsze skutki naszego członkostwa w Unii.

Tymczasem na skalę unijną zachodzą ważne procesy i przewartościowania – tyle że nie da się ich przełożyć na realia polskie w tak prosty sposób, żeby to niepokoiło naszych liderów. PiS śpi spokojnie, w pewności, że ani nowy parlament, ani wyłoniona przezeń Komisja nie zagrozi jego władzy bardziej niż w dotychczasowy – niezbyt efektywny – sposób. Dla Platformy pewność uczestnictwa w największej chadeckiej grupie politycznej stanowi gwarancję takiej samej pozycji i wpływów na decyzje oraz obsady stanowisk. Dlatego też oba obozy mogą poprzestać na prostej mobilizacji wyborców. Z tym że nikt nawet nie próbuje odnieść się do wizji, choćby takich jak ta wyłożona przez Macrona. Wszyscy imają się innego sprawdzonego sposobu: ostrzegania przed śmiertelnym zagrożeniem.

Na prawicy ostrzegają przed imigracją, islamem, terroryzmem i to tym głośniej, im mniej dany kraj jest faktycznie zagrożony. Na lewicy i wśród liberałów biją na alarm przed wzmagającą się falą populizmu, który zagraża demokracji, praworządności, wartościom europejskim. Straszą również paraliżem Unii na skutek rozdrobnienia partii i rozpadu wielkich frakcji.

Każda z tych strategii ma te same wady i zalety: śmiałymi wizjami i ponurymi ostrzeżeniami można mobilizować własny elektorat, ale mogą one równie skutecznie poderwać przeciwników do boju. Tak czy owak frekwencja w ten sposób rośnie, co samo w sobie jest pozytywne, bo przysporzy wyborom, UE i Parlamentowi Europejskiemu silniejszej legitymizacji. Nie zmienia to jednak faktu, że z mamy do czynienia z próbami daleko idącej manipulacji.

Już to przerabialiśmy

Każde z tych zagrożeń ma realne tło. Imigracja ekonomiczna z Afryki i z krajów arabskich do UE długookresowo raczej się zwiększy, ale zmieni to islam i obyczaje imigrantów przynajmniej tak samo, jak oni zmienią nasze społeczeństwa. Dzieje się to zresztą już od mniej więcej dwóch pokoleń w Europie. Partie populistyczne, które wykorzystują ten lęk przed napływem „obcych”, zawdzięczają swoje istnienie innym zjawiskom niż imigracji, mimo że ich politycy i wyborcy twierdzą coś przeciwnego.

Ale partie i ruchy populistyczne wcale nie są aż takie groźne, jak malują je ich obecni przeciwnicy. Powstały w Europie już w latach 80. i w wielu krajach współrządziły z tradycyjnymi partiami prawicy. Nigdzie to jednak nie doprowadziło do zniesienia demokracji, dyktatury albo do wybuchu wojny domowej. Nie sparaliżowało też instytucji państwa. Jeśli na moment przyjmiemy chłodniejszą perspektywę i spróbujemy sprawdzić, gdzie w przeszłości partie i ruchy populistyczne doprowadziły do niedemokratycznych zmian w ładzie konstytucyjnym danego kraju albo pomagały innym (niepopulistycznym) partiom w dokonywaniu takich zmian, to w Europie znajdziemy kilka przykładów: tak się stało w Rosji (za Putina), na Białorusi (za Łukaszenki), na Ukrainie (za Kuczmy i Janukowycza), w Turcji (za Erdoğana), na Węgrzech (za Orbána) i w Polsce (od 2015 r.). We wszystkich pozostałych przypadkach partie podobne do tureckiej AKP, liberałów Żyrynowskiego, PiS albo Fideszu nie zdołały na trwałe zmienić porządku konstytucyjnego w swoich krajach. Nie stało się tak ani w Austrii, kiedy rządziła (i rządzi) tam FPOe, ani we Włoszech Berlusconiego, ani w Holandii, kiedy współrządziła tam Lista Pima Fortuyna.

Kraje te zawdzięczają to stabilności instytucji swoich państw, zaufaniu obywateli do tych instytucji, żywotności społeczeństwa obywatelskiego i wolności mediów. W krajach, gdzie populiści mogli wprowadzić trwałe zmiany, instytucje, zaufanie do nich, wpływ sektora pozarządowego i niezależność mediów były słabsze.

Partie populistyczne i partie skrajnej prawicy mogą zagrozić instytucjom poszczególnych państw, ale nie mają zbyt dużo szans, aby doprowadzić do tego samego na szczeblu UE, gdzie zmiany w systemach partyjnych państw członkowskich kompensują się wzajemnie. Jeśli wziąć za podstawę ostatnie prognozy i symulacje wyniku wyborów do Parlamentu Europejskiego i na tej podstawie obliczyć podział mandatów pośród największych „rodzin partyjnych” (lewica, prawica, liberałowie, nacjonaliści, populiści, skrajna lewica), to okazuje się, że w przyszłym parlamencie zmieni się niewiele. Wielka koalicja Europejskiej Partii Ludowej (chadecja) i socjalistów, która dotąd zapewniała PE stabilność, straci większość bezwzględną, ale i tak bez problemu może razem z liberałami (ALDE) tworzyć konieczne większości do uchwalenia prawa, do wyboru nowej Komisji Europejskiej, a nawet do tego, aby przeprowadzić wszystkie procedury związane z art. 7 traktatu lizbońskiego tam, gdzie PE ma do tego kompetencje.

Pozbyć się Orbána

Nawet wyrzucenie Fideszu z Europejskiej Partii Ludowej, stworzenie większego bloku populistycznego z udziałem włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd albo (mało prawdopodobne) połączenie dwóch większych bloków eurosceptycznych w jeden tego nie zmieni. Wynika to m.in. z tego, że ruch Emmanuela Macrona zasili albo chadeków, albo liberałów, a nie blok, w którym znajdują się takie partie jak PiS, Fidesz, Jobbik i francuskie Zjednoczenie Narodowe. Takie sojusze tworzą się bowiem nie tylko według afiliacji ideologicznych poszczególnych ugrupowań w Brukseli, ale też według tego, jak oddziałują na politykę w kraju, skąd dane ugrupowanie pochodzi. Być może w sprawach europejskich PiS jest bliski Alternatywie dla Niemiec albo ugrupowaniu Marine Le Pen, ale sojusz z tymi partiami dałby potężne argumenty opozycji w kraju, która może głośno piętnować ludzi Jarosława Kaczyńskiego za wchodzenie w alianse z miłośnikami Kremla. Podobne problemy z zawarciem sojuszy mają też partie z innych krajów.

To sprzężenie zwrotne z polityką wewnętrzną odpowiada za obecne zamieszanie wokół obecności Orbána w EPL. Oto w ciągu ostatnich dwóch tygodni kierownictwo tej grupy politycznej zaczęło być znacznie bardziej wrażliwe na formułowane od dawna apele, aby pozbyć się Fideszu, ponieważ jego rządy na Węgrzech zbyt jawnie gwałcą demokratyczne standardy. Dotychczas przeważała interpretacja, że swego rodzaju bezkarność Orbána w chadeckiej rodzinie wynika z czystej arytmetyki: jego posłowie mieliby być jakoby niezbędni do zachowania większości w PE. Owszem, Fidesz może znów wygrać wybory na Węgrzech, ale ponieważ Węgry to mały kraj, to i tak wyśle na tyle małą liczbę posłów do Parlamentu Europejskiego, że jeśli nie zasilą oni znów szeregów EPL, to dla tej grupy politycznej jest to bez znaczenia. Kilka mandatów chadeckich więcej w innych krajach zrekompensuje to z nawiązką.

Przyczyna nagłego wzmożenia wokół węgierskiej czarnej owcy ma ścisły związek z szansami Manfreda Webera, czołowego kandydata EPL w tych wyborach na stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Jego widoki będą marne, jeśli EPL nie usunie Fideszu przed tym, zanim instytucje unijne po wyborach zaczną procedurę wyboru następcy Jean-Claude’a Junckera. Wtedy bowiem – wobec utraty absolutnej większości ze strony socjalistów i EPL – może powstać chwilowy sojusz lewicy z liberałami, który zablokuje jego kandydaturę. Patrząc na traktatową procedurę wyłonienia szefa Komisji, wystarczy nawet przeciągnąć głosowanie nad kandydaturą Webera, aby skłonić Radę UE do przedstawienia kompromisowego kandydata. Nie wiemy, czy w tej Radzie jest albo będzie większość czterech piątych, aby stwierdzić „poważne zagrożenie dla praworządności” w Polsce lub na Węgrzech, ale prawdopodobnie istnieje tam ukryta, lecz wystarczająco duża mniejszość, która mogłaby zablokować kandydaturę Webera, jeśli EPL wcześniej nie usunie ze swoich szeregów Fideszu. Aby ukarać Polskę lub Węgry art. 7, potrzeba 80 proc. głosów, z kolei aby ukarać Węgry pośrednio, czyli zablokować kandydaturę Webera, co zmusi ostatecznie EPL do pozbycia się Fideszu, potrzebnych byłoby tylko trochę więcej niż 38 proc. głosów w Radzie UE.

Nawet gdyby Weberowi udało się przebrnąć przez tę rafę w Radzie UE, to i tak EPL potrzebowałaby potem absolutnej większości dla swojej nominacji w Parlamencie Europejskim. A ta będzie osiągalna tylko za pomocą socjalistów i liberałów, którzy znów mogą postawić Weberowi ten sam warunek: wyrzuć Fidesz.

Zbyt rozbieżne interesy

Podobna dynamika będzie miała zresztą wpływ na to, czy PiS po wyborach może wejść do EPL. Co jakiś czas pojawiają się spekulacje o takim transferze – wskutek brexitu obecna „rodzina”, do której należy PiS, straci całkowicie na znaczeniu. Silny desant pierwszoplanowych polityków tej partii do Brukseli – z Joachimem Brudzińskim na czele – może świadczyć o takich marzeniach, ale to nie zmienia faktu, że ich liczba nawet w razie dobrego wyniku w Polsce będzie zbyt mała, aby coś istotnego zmienić w układzie władzy w najważniejszych unijnych instytucjach. Reputacja obecnego obozu władzy w kluczowych krajach UE jest tak zła, że przyjęcie PiS do EPL wiązałoby się z podobnymi kosztami dla EPL jak zatrzymanie w niej Fideszu.

Kalkulacje przy ustalaniu nowego podziału wpływów w PE i Radzie UE będą miały mniejsze znaczenie niż wewnętrzna polityka poszczególnych państw przy odpowiedzi na pytanie, czy Unia nie zostanie sparaliżowana z powodu napływu większej liczby posłów z ugrupowań zwanych populistycznymi. Być może taki paraliż nastąpi z innych powodów, ale to się będzie raczej działo na poziomie Rady UE i Rady Europejskiej, a powodem będą zbyt duże rozbieżności między interesami poszczególnych rządów. Już teraz takie zjawisko ma miejsce w polityce migracyjnej, ochronie granic, relokacji i integracji uchodźców oraz w kilku innych kwestiach. Nie trzeba nikim straszyć, choć z punktu widzenia rządów krajów członkowskich jest to propagandowo o wiele lepszy zabieg niż przyznanie, że Unii grozi blokada decyzyjna z powodu ich nieustępliwości i uporu.

Kiedy wszystko zależy od Polski

Nowe instytucje UE po wyborach nie będą ani lepsze, ani gorsze niż dotąd. W świetle tych danych również presja na polski rząd w sprawie zagrożeń dla praworządności i reformy sądownictwa będzie taka jak dotąd – i też tak samo mało skuteczna. Wobec silniejszej pozycji liberałów (którzy staną się języczkiem u wagi) jest nawet jeszcze mniej prawdopodobne niż dotąd, że w Komisji Europejskiej przejdzie przychylny dla Warszawy czy Budapesztu komisarz odpowiedzialny za rządy prawa i kartę praw podstawowych – czyli ktoś na miejsce znienawidzonego przez media przychylne władzy Fransa Timmermansa. Ale nadal skargi do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości będą skuteczniejsze niż procedura według art. 7 i zapytania prejudycjalne. Z Trybunałem nie sposób negocjować, a jego wyroki muszą być respektowane przez wszystkie instytucje kraju, a nie tylko (jak w przypadku zapytań prejudycjalnych) uwzględnione przez sądy krajowe w ich decyzjach.

Ten splot okoliczności może się jednak dramatycznie zmienić – i to z reperkusjami dla całej UE – w wyniku wyborów parlamentarnych jesienią w Polsce. One mogą (choć nie muszą) mieć większy wpływ na UE niż majowe wybory do Parlamentu Europejskiego. Stanie się tak, jeśli PiS utraci absolutną większość w Sejmie i będzie musiał zawrzeć koalicję z partią, która dotąd była w opozycji, albo zostanie nawet odsunięte od władzy. To bowiem zdejmie z Rady UE blokadę, którą tam założyły rządy Polski i Węgier. Dzięki wzajemnej gwarancji weta zarówno Warszawa, jak i Budapeszt mogą być pewne, że nie grożą im sankcje przewidziane w art. 7. W razie zmiany władzy w Polsce wystarczy, że nowy rząd ogłosi, iż wstrzyma się od głosu przy decyzji Rady UE o przeprowadzeniu procedury z art. 7 wobec Węgier. EPL nie ma wtedy już powodu, aby chronić Fidesz (bo Fidesz będzie tak samo poza EPL jak PiS), a Orbán stanie przed dylematem, czy pójść na kompromis z Komisją, czy stracić prawo głosu w Radzie.

Trzeba sobie jednak zdać sprawę, że to są problemy ważne z punktu widzenia Polski i Węgier, tymczasem dla Unii, dla jej najważniejszych państw i instytucji mają drugo- jeśli nie trzeciorzędne znaczenie. O wiele większe niż wydarzenia w Polsce i na Węgrzech wyzwania to brexit, stosunki amerykańsko-chińskie i transatlantyckie, rozwój sytuacji we Włoszech, a nawet współpraca z państwami afrykańskimi przy ograniczaniu migracji do UE. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2019