Nie ocean, lecz ty

Nasze lądowanie na Solaris już się odbyło. Każdy z nas tam wylądował. Osobno, w kapsule własnego ego. Lot na Solaris trwa krótko, dokładnie tyle, ile zajmuje nam skrzywdzenie drugiego człowieka. Dlatego przedstawienie Krystiana Lupy w Düsseldorfie nie realizuje kosmicznych fantazji, ale kosmiczne fantazmaty, pozostając w tym zresztą niezwykle wierne powieści Stanisława Lema.

13.03.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Zamknięci w stacji kosmicznej, skazani na własną samotność i samotność towarzyszy, bohaterowie “Solaris" tworzą dziwny rodzaj wspólnoty. Dawno już wiemy, że kosmiczny los człowieka jest dla niego samego historią rozkładu i coraz trudniej uwierzyć nam w to, że dla ludzkości są to dzieje postępu. Dla Lupy rozpad ludzkiej osobowości jest stałym i najciekawszym tematem teatralnych poszukiwań. Trzej mężczyźni zatrzaśnięci w stacji kosmicznej, kosmicznym azylu, którego funkcjonowanie dalekie jest od doskonałości, nawiedzani przez osoby o nieokreślonym statusie ontologicznym, to środowisko, które doskonale nadaje się do głębokiej psychologicznej penetracji.

Scena to wielki pozbawiony przedniej ściany sześcian. Na bokach posiada on dwie wypustki, jak gdyby stanowił element jakiejś modułowej struktury. Jego krawędzie jarzą się czerwonym światłem, elektrycznie. Wnętrze właściwie puste. W zależności od sceny pojawiają się proste sprzęty z błękitną dominantą kolorystyczną: stół, krzesło, materac i pościel, metalowe szafki, jakich używa się w szatniach, czasem jakaś aparatura świecąca kolorowymi lampkami, szpitalne łóżko. Przestrzeń może się powiększać poprzez uniesienie horyzontu, jej część czasami także podnosi się do góry.

Na ścianach, wykorzystywanych wielokrotnie do projekcji, połyskują stalowe drzwi i jakieś kawałki blachy. To właśnie projekcje tworzą czasami kosmos na scenie, taki, jaki kojarzy nam się ze światem fantastyki naukowej, zresztą zdecydowanie apokaliptyczny. Lupa nieomal zupełnie rezygnuje z tworzenia kosmicznej iluzji. Bo przecież najważniejszą cząstką kosmosu jest człowiek i ten kosmos reżysera zajmuje najbardziej.

Kelvin (Matthias Leja) wchodzi w półmroku na scenę. Za nim dwóch technicznych, którzy przypinają mu do ramion pasy. Uniesiony w górę, zawiśnie metr nad sceną. W głębi porusza się lekko pofalowana ciemnobłękitna powierzchnia oceanu. Za chwilę Kelvin wyląduje na Solaris i zacznie obchód opustoszałej stacji. To właściwie jedyna scena, w której pojawia się ocean. Odwołań do tajemniczego tworu - jedynego mieszkańca planety Solaris - jest w przedstawieniu Lupy bardzo mało. Pojawia się głównie w opowieści pilota Bertona. Jednak jego związki z tajemniczymi przybyszami, gośćmi mieszkańców Solaris, nie są podkreślane. Obecność oceanu jest jedynie podskórna, ledwo przeczuwana. Kiedy Kelvin dotyka podłogi sceny - powierzchni planety - na ścianach pojawiają się jego wielkie czarnobiałe fotografie. Na bokach sceny profile, w głębi fotografia en face. Jak gdyby tajemniczy rentgen prześwietlił przybysza, zmierzył i zarchiwizował jego obecność. Może to ocean utrwala kolejnych badaczy przylatujących na Solaris, a może skanuje ich po to, by móc przygotować odpowiedniego gościa, który za chwilę pojawi się w ich kosmicznej celi?

To jednak tylko podejrzenie, może wynik gorączkowej potrzeby interpretowania, odnalezienia przebiegu powieściowych zdarzeń odzwierciedlonych w przedstawieniu. Nie ma żadnych dowodów na to, że ocean ma jakikolwiek związek z fotografiami. Lupa nie eksponuje oceanicznego wpływu, nie korzysta z niego ani jako ze środka do tworzenia nastroju kosmicznego żywiołu, ani jako zagadki, której przeniknięcie rozwiąże tajemnicę solarycznych przybyszy. Sprowadza zdarzenia do wymiaru psychologicznego, a całą walkę do zmagań międzyludzkich. Nie zmieniają tego drobne reżyserskie zabawy w efekty rodem ze świata fantastyki naukowej, jak na przykład prowadzenie bohaterów przez pojawiające się przed nimi plamy światła czy telekonferencje organizowane przez Kelvina, gdzie Snaut i Sartorius pojawiają się w wysuniętych z bocznych ścian mansjonach, w których śnieży telewizyjna kasza.

Harey (Constanze Becker) zjawia się w pokoju Kelvina zupełnie zwyczajnie. Aktorka, która ją gra, ma w sobie coś bardzo niedopowiedzianego. Kelvin jest smukły i sprężysty, zdecydowany w ruchach, lekko napięty i czujny. Harey przeciwnie. Coś ją spowalnia, powoduje, że jej gesty są nieco rozjechane, nieco niezborne, kanciaste. Łazi po scenie, podciąga halkę, poprawia majtki. Jakby zawsze niewyspana, bezkarna w poczuciu całkowitej intymności.

Spektakl szybko przekształca się w opowieść o walce o odzyskanie miłości, możliwość odwrócenia i unieważnienia tego, co było. Precyzyjnie i poruszająco opowiedzianą. Bliskość i gęstość wzajemnej relacji, jaką osiąga para głównych bohaterów sprawia, że spektakl zaczyna toczyć się w nas. Harey nie wypuszcza z rąk grubej książki - to “Anna Karenina". Z dziewczęcym zafrasowaniem zastanawia się nad losem nieszczęsnej bohaterki. Spaceruje z Kelvinem, rozpaczliwie i chorobliwie podąża za nim krok w krok, wczepiona w niego fizycznie, kiedy to tylko możliwe. Rozmowa Harey i Kelvina, w której dochodzi do miłosnych wyznań wbrew logice i zdestabilizowaniu otoczenia, należy do najpiękniejszych w przedstawieniu.

Snaut określa sytuację na Solaris jako “pozamoralną". Usiłowanie wprzęgnięcia jej w ramy przedkosmicznej ludzkiej moralności jest dążeniem tyleż bohaterskim, co tragicznym. Dla Lupy owa pozamoralność to jedyny dopuszczalny dla człowieka stan, punkt krytyczny, w którym musi dojść do zdarzeń krańcowych, czyli tych w istocie najbardziej ludzkich, determinujących człowieczeństwo. Lupa zdradza w swoim odczytaniu “Solaris" zaskakująco wielką, naiwną wiarę w człowieka. Jakkolwiek banalnie to brzmi, robi przejmujące wrażenie.

“Solaris" należy do mniejszych przedstawień Lupy. Jest w gruncie rzeczy historią jednowątkową, nie rozgałęzia się na wiele pobocznych historii, które ciągną za sobą rozlewiska nowych opowieści i domagają się interpretacji. Mimo wielkiego zaangażowania niemieckich aktorów widać niekiedy, że czas prób był zbyt krótki, by osiągnąć najwyższy stopień nasycenia emocjami, by postaci zdążyły w pełni wrosnąć w aktorów i rozpocząć z nimi mordercze wampiryczne współżycie. Prób wystarczyło na dobry rekonesans na Solaris. Ale zabrakło na to, żeby tam zamieszkać. Nie zmienia to faktu, że kosmiczna podróż do wnętrza siebie samego, która każe nam stwierdzić, że żaden ocean nie jest bardziej przebiegły od nas samych i żaden nie uratuje nas przed sobą samym, jest konieczną przygodą.

W ostatniej scenie, w czasie snu Kelvina Harey znika. Po wspólnym zasypianiu, stanowiącym zawsze obietnicę bycia razem na zawsze, Kelvin budzi się, podnosi głowę nad poduszkę: “otwieram oczy, pokój jest pusty...". Złuda powrotu, nadzieja, że będzie tak jak dawniej, kończy się. Sytuacja pozamoralna ulega utrwaleniu.

Stanisław Lem, “Solaris", adapt., reż. i scenogr.: Krystian Lupa, kostiumy: Piotr Skiba, muz.: Jacek Ostaszewski, projekcje wideo: Zbigniew Bzymek, premiera w Düsseldorfer Schauspielhaus 11 lutego 2005.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2005