Nie mogąc obudzić się jeszcze

Liczne wydarzenia coraz dotkliwsze. Nieutulony żal. Nie, nie otwierałem oczu, przycisnąłem je powiekami jak najmocniej. A przecież należało wyciągnąć tylko rękę, nacisnąć guzik nocnej lampki, sięgnąć chociażby po książkę. Zresztą może nie trzeba byłoby nawet światła zapalać wcale, wystarczyłoby spróbować pobłądzić chwilę dłonią po wierzchu pościeli, odnaleźć wysuwające się spod kołdry, na wpół obnażone ramię Magdaleny, być może poczuć to emanujące zeń jeszcze ciepło. Albo podnieść się z łóżka, podejść do okna, otworzyć je na całą szerokość, wciągnąć w płuca do samego dna powietrze, spojrzeć odważnie w tamtą ciemność na dworze, która na szczęście nie była ciemnością zupełną, bo gdzieś tam poprzez mknące z zachodu na wschód pierzaste cyrrusy przedzierał się księżyc, niepełny wprawdzie, coraz bardziej blednący, ale przecież pozwalający ujrzeć niemalże całą okolicę. Nic jednak z tego nie uczyniłem. Wciąż czułem zatęchły oddech przeciągu na twarzy. Z tych najgłębszych tajemniczych otchłani, przepastnych i czarnych. Nie potrafiłem się oderwać od niedobrych myśli, że to się zaczyna zbyt często powtarzać, podobnie jak tam nad Wisłą przypominałem to sobie już tysiąckrotnie, przeklinałem i jeszcze raz przeklinałem. Wciąż jednak nie otwierałem oczu. Potem zasnąłem na krótko. W każdym razie świadomość znowu się urwała. A potem zbudziłem się z wielkim płaczem.

11.04.2004

Czyta się kilka minut

Wyskoczyłem z łóżka i stałem na środku pokoju dobrą chwilę, jątrząc swój dziecięcy, bezprzyczynny ból. Nie miałem odwagi podejść do drzwi, za którymi ciągnął się mroczny korytarz. Tam w dalekim jego końcu były wprawdzie drzwi do sypialni mamy, można by podejść, zapukać, obudziłaby się od razu, na pewno wyciągnęła ręce, lecz łzy nie ustawały, cóż zresztą mógłbym jej powiedzieć? Jak się wytłumaczyć? Że mam złe sny? Albo czy ja wiem, co jeszcze? Że moja zbyt długa obecność tutaj wśród innych była jedynie czczym zmyśleniem? Albo że życie potoczyło się nie tak, tylko siak...?

Teraz w okno stukała oszadziała gałąź platanu, już zupełnie bez liści, okrutnie nagiego na mrozie. Świecił znowu niepełny księżyc, gwiazdy na dalekim niebie były jak rozżarzone kamienie, gdzieś daleko wył pies; też nad marnością swojej egzystencji. I wiatr szeleścił w gontach dachu, i było straszno. Zrobiłem jeszcze jeden krok, drżąc z zimna, a on znowu stał naprzeciw mnie, płacząc jak ja, bez powodu, niemęsko, w tejże samej jak ja piżamie niebieskiej, wymiętej podczas snu, rozchełstanej na spoconej piersi, boso i próbował mi wytłumaczyć jakieś rzeczy niepojęte: o cieniach czających się po kątach, szelestach stygnącego przed świtem pieca, o skrzypieniu podłóg, których nie dotykała żadna stopa, o błędnych ognikach zapalających się latem po zmroku na cmentarzu nad grobami i o tym garbatym karle zjawiającym się mi nieraz w samym środku nocy z szyją przeciętą ledwo zagojoną, płomienistą blizną, ale znowu postąpiłem krok bliżej, potem już biłem na ślepo zaciśniętymi pięściami w lustro, aż jego postać w tej niebieskiej, wymiętej piżamie przepadła stamtąd i zobaczyłem, jak czarna krew spływa z moich dłoni na bursztynowe drewno posadzki. Wtedy za mymi plecami odezwała się niegłośno Weronika, stara niania: “Co ty wyprawiasz? Znowu ci się coś przywidziało?", a ja, że cóż ja na to poradzę, że on się wciąż tutaj pojawia, “Co on chce ode mnie? Co on się za mną tak wciąż włóczy?" krzyczałem, a ona: “Lustro stłuc, bałwanie jeden, to siedem lat nieszczęścia", ale to nie była wcale Weronika, lecz najprawdziwsza śmierć przybierająca tylko sprytnie jej postać.

Mógłbym takich z nią spotkań opowiedzieć dużo więcej. Nigdy śmierci się nie bałem. Przywykłem do niej już w naszym najstarszym przed wojną domu. Wystarczyło zgasić lampę, posiedzieć chwilę cicho, a przychodziła pod postacią różnych mężczyzn i kobiet, najczęściej w strojach, jakie później po latach widywałem niekiedy na teatralnych scenach. Ale wcześniej, najwcześniej to na tym kamiennym dziedzińcu, resztką starego muru obronnego odgrodzonym od drogi. To były krótko przed wojną te najgorętsze dni lipca albo sierpnia, niedokładnie pamiętam, w samo południe, kiedy powietrze zatrzymywało się w bezruchu, a tylko nad rozpalonymi dachami spazmatycznie drgało, dym zaś z kominów rozpraszał się zaraz w świetle niczym nie zmąconego słońca. Któż mógł przypuścić, że to już wtedy ostatnie dni tak pogodne i jasne!

Więc wpierw po granitowej kostce dziedzińca w śmiertelnej ciszy toczyła się piłka. Zrobiona była z wielokolorowych pasków skóry i toczyła się miękko, jakby z atłasu. A potem ona, jej właścicielka, już tam stała pod tą resztką obronnego muru, do której przylegała stróżówka, a za nią dawniej pewnie była fosa, teraz zaś ciągnęła się wyboista droga wiejska, dziewczynka może dwunasto-, może trzynastoletnia; spod koronek i falban jej niegdysiejszej do ziemi sukni wystawały czubki zamszowych bucików czarnych, i wyciągała ręce gestem, w którym była taka rozpacz, że nigdy nie przyszło mi do głowy odmówić jej prośbie. Lecz kiedy podawałem jej upuszczoną piłkę, która potoczyła się na środek dziedzińca, pytała: “Nie boisz się?", a ja: “Nie" zaprzeczałem stanowczym ruchem głowy, bo czułem się przecież prawie mężczyzną, a ona: “Inni się boją" mówiła i jej oczy spoglądające na nagrzany dziedziniec poszerzał strach. “Tam na środku słońce świeci tak jasno. Ani odrobiny cienia. I widać mnie ze wszystkich stron. Nie mogę biec za piłką, a cóż zrobiłabym bez niej?" mówiła. I cofając się podnosiła dłoń, może na znak podzięki albo pożegnania, i już jej nie było, tylko resztki kamiennego muru obronnego, nadgryzionego kulami armat licznych wojen w tamtych stronach i ta stróżówka, i coś tam jeszcze, postawionego na fundamentach czegoś dużo starszego, co też wkrótce miało się rozpaść bezpowrotnie.

Opowiadałem to wiele razy, nikt mi nie wierzył, nawet stara Weronika. “Z ciebie nic dobrego nie wyrośnie, bałwanie jeden, jesteś niezły łgarz", mówiła. A nie bałem się, przysięgam, ani trochę, choć dobrze wiedziałem, że to żadna dziewczynka i że piłka też wcale nie jest prawdziwa, że to tylko ten fatalny znak stamtąd, że i mnie to dosięgnie, a przecież byłem tak młody, więc dlaczego już, dlaczego już i mnie ma się to przytrafić, nie chcę, chcę jeszcze oddychać czas jakiś pełną piersią, prężyć ręce i nogi, biec przed siebie ile sił, żyć! Ale może był to znak, że tylko opuszczą mnie najbliżsi, że zostanę sam? Że wkrótce? I czując, że płucom brak powietrza, zaczynałem krzyczeć, a wtedy się obudziłem.

Dziadek stał nade mną i jeszcze było we mnie to całe rozżalenie, bo poskarżyłem się: “Ona mi zawsze mówi bałwanie, zamiast paniczu", on zaś na to: “A jakże chciałbyś inaczej, skoro takie brewerie urządzasz...", na co ja: “No, przynajmniej raz na dzień należałoby się paniczu, czy nie?". Ale zamilkłem. Przypomniałem sobie bowiem zaraz, że Weronika zginęła wkrótce potem, broniąc przed tymi pogromszczykami, co przyszli jednej nocy, do mojej mamy. I od razu z pamięci wynurzyły się wspomnienia innych czynów tej dzielnej kobiety, chociażby tych, kiedy trzy zimy wcześniej próbowaliśmy przedrzeć się do Rumunii przez wschodnie Karpaty. Jak nas przewodnik zdradził, wziął pieniądze, a potem poprowadził wprost na graniczne straże sowieckie, pod salwy maszynowego karabinu. To ona wciągnęła nas w jakąś jamę skalną na skraju zagajnika i potem wyprowadziła, nieomylnym instynktem kierowana, na bezpieczną drogę wiodącą do wioski huculskiej, gdzie nas ci dobrzy ludzie wiele dni przechowywali i karmili nie chcąc za to nawet złamanego grosza.

Więc kiedy sobie to wszystko przypomniałem, zacząłem zarzekać się w myślach, że już nigdy do dziadka nie powiem na starą Weronikę jednego złego słowa, ale zarzekałem się niepotrzebnie, bo gdy szerzej otworzyłem oczy, dziadka nie było, w tym zaś miejscu na kocu rozłożonym na piasku leżała Magdalena, patrzyła na morze i w jakiś ciemny punkt przesuwający się wolno na horyzoncie od strony Szwecji ku naszemu brzegowi. “Nie wolno stąd odchodzić, wszystko należy zrobić, żeby się nie ugiąć, trzeba trwać. Tu jest nasze miejsce" mówiła w zamyśleniu, tak jakby do siebie samej. A ja patrzyłem na nią z ogromnym współczuciem i nie mogłem się pogodzić, że to tak będzie tutaj zawsze, że się nic nie zmieni przynajmniej za mojego życia. I zastanawiałem się, skąd w niej ta wiara. A wtedy pamięć oderwała się od Magdaleny i znowu pognała w lata, które już dawno odeszły, zamknęły się bezpowrotnie (zostaną po nich wkrótce tylko puste miejsca) i uświadomiłem sobie, że jeżeli Weronika nie żyje, moje pretensje do niej są bezsensowne, zresztą cokolwiek powiedziałbym teraz o Weronice dziadkowi, nie mógłbym nie uwzględnić tegoż właśnie faktu, w końcu nawet gdybym był uwzględnił, cóż to miałoby za sens, dziadek przecież również nie żył, zresztą gdyby żył, też nie mówiłbym nic, on nie lubił opowieści o śmierci; oczywiście nie żeby się jej bał, to nie, on ją lekceważył, on z niej drwił, śmiał się nieroztropny, a ona i do niego wtedy przyszła tak szybko, że nie zdołał się nawet osłonić, choć wydawał się wieczny, niezmożony, pełen siły i widziałem jego krew, tak czarną, jak moja, krzepnącą tam niedawno pod lustrem na miodowej barwy parkietowej posadzce, rozlewającą się na śnieżnobiałej pościeli, w której go w nocy zadźgali.

I raptem - być może w powiązaniu z widokiem w tamtej pościeli ciała dziadka przypomniałem sobie nauczycielkę języków mej najmłodszej siostry, Marysi, serdeczną panią Jadwigę, pół Żydówkę z Tamopola, która by ratować swych rodziców, wróciła do rodzinnego miasta i trafiła tam właśnie na totalny pogrom tamtejszej żydowskiej ludności (dwa tysiące, trzy tysiące? któż to liczył), pędzonej przez “hilfspolizei" na cmentarz i z wyszukanym okrucieństwem już wcześniej mordowanej przez skrzykniętą ludność z okolicznych ukraińskich wiosek, która nadciągnęła z widłami, toporami, kłonicami, łopatami i stała po obu stronach drogi, bijąc kogo popadnie. I miałem tę kaźń, tę jatkę, która trwała cały dzień nie tylko na cmentarzu, ale właśnie już na drodze, jak ich na ten cmentarz gromadami przeganiano, przez chwilę przed oczami, jakby to było dopiero wczoraj i jakbym sam wszystko widział, choć przecież nie widziałem wcale, ale znałem jedynie z relacji tych, co widzieli i histerycznej, poszatkowanej na drobno opowieści samej pani Jadwigi, jak ciągnęła w stronę kirkutu wbita w ten żydowski tłum ze swymi starymi rodzicami, nie chcąc się od nich odłączyć, i jej ojciec, wykorzystując chwilę większego zamieszania, kiedy ci czarnosecinni doskakiwali właśnie i odskakiwali, uderzył ją czymś w głowę i wpół ogłuszoną zepchnął z nasypu w dół ku stawom obrośniętym trzcinami, a ona tam potem leżała prawie całą noc, przytomniejąc z wolna, słysząc tylko przerywany, urywany, zanikający i znowu w górę się podnoszący, głośny, rozpaczliwy śpiew pogrzebowy tych, co szli na śmierć gdzieś tam pod dalekie salwy, aż się w końcu, jeszcze w pomroce świtu z ziemi podźwignęła, podniosła, z trzcin wydobyła i bocznymi drogami, polnymi miedzami, leśnymi steczkami, dowlokła się do nas na powrót na wieś pod Trembowlę.

Teraz zaciskałem powieki coraz mocniej, jednakże nie potrafiłem dociec, dlaczego to mi się tak nagle przypomniało, jaki błyskawiczny ciąg skojarzeń wydobył tę kaźń z moich najgłębszych złóż pamięci, dlaczego właśnie w tej chwili widziałem to wszystko pod zaciśniętymi powiekami, wiedziałem tylko, dlaczego kiedyś zapamiętałem tak bardzo dokładnie i z taką wyrazistością. Bo pani Jadwiga, choć powróciła, choć trafiła do nas, to już wcześniej pomieszało jej się w głowie i do końca życia (a żyła jeszcze niewiele dłużej niż tydzień), nie mówiła o niczym innym, jedynie o tym, co tam widziała i co słyszała, i swym głosem próbowała naśladować dźwięki żelaza i drewna, narzędzi tamtych zbrodni, tak przez kilka dni, aż zamilkła, bo któregoś ranka znaleziono ją wiszącą na strychu na powrozie uczepionym u belki.

I zaraz, jakby jeszcze nie dość tamtych było okropności i tamtej udręki, powrócił ów dzień, kiedy próbowano spacyfikować i nasze miasteczko. Rodzice w panice nas wyprawili w okoliczny las, ukryli głęboko w zaroślach, drogę patrolowali Niemcy na motorze z przyczepą, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, ale był to tylko jeden patrol, dało się przejść, trochę mżyło, było ciepło, wiosennie, jak na jakiejś majowej wycieczce, więc nie wytrzymaliśmy z Wiktorem i gdy tylko strzały umilkły, choć noc się jeszcze do końca nie przetarła, wyszliśmy stamtąd ostrożnie, wsłuchując się w tę martwą ciszę rozciągającą się wszerz i wzdłuż nad całym miasteczkiem, a potem podczołgałem się z Wiktorem nad ten dół na strzelnicy “Sokoła", pełen świeżo pomęczonych kobiet i mężczyzn; wszystko to uczyniono z nimi, zanim ich dobito, bo są tacy, co czerpią rozkosz z zadawania innym bólu, ich jest najwięcej. Śmierć zaś w juchtowych butach chodziła na wzgórzu nad tymi dołami i pilnowała, ażeby ciał nie zabrał ktoś z rodzin, co ocalały. Jeszcze dziś słyszę metalowy trzask repetowanego karabinu i huk wystrzału, ale osłonił nas krzak jałowca. Tyle razy już o tym opowiadałem, myślałem, że w ten sposób odpędzę te przeklęte obrazy, nic z tego, powracają z siłą coraz większą Czasem próbuję nakłonić kogoś, żeby to opisał. Ale kogo to dziś obchodzi? Kto chciałby dziś słuchać albo czytać o czyjejś tak niegodnej śmierci?

Wtedy przewróciłem się gwałtownie na drugi bok, wzdrygnąłem całym ciałem, zadrżałem, obudziłem. Wiatr huczał szalony, trzaskał okiennicami, od gór napływały fale zimnego deszczu, starałem się zaszyć jak najgłębiej w tej jamie, w której ukryła nas Weronika, zastanawiałem się, dlaczego nas nie poprowadzi wreszcie w jakieś bezpieczne miejsce, przecież na pewno czeka tam mama, umiera z niepokoju i nagle obudziłem się znowu. Pierwszą myślą było skończyć ze sobą szybko, na co mi to życie, świat jest jak i dawniej zły, tyle że wciąż w inny sposób, i żeby nie wiem ile razy mówić i krzyczeć, i opowiadać, i opisywać, nic się nie zmieni, ale zaraz pojąłem, że to już minęły od tamtego czasu długie lata, wszystko mi się we śnie pomieszało; miałem wielu przyjaciół prawdziwych i fałszywych, nauczyłem się cenić jawnych wrogów, zawiedli mnie bliscy, a nieraz podali pomocną rękę obcy, miałem kilka kobiet, których nie zdążyłem pokochać naprawdę, ożeniłem się z kobietą, która mnie nie potrafiła kochać naprawdę, parę razy zdradziłem swoje najświętsze przekonania, z którymi kiedyś wyrastałem, które wyniosłem z rodzinnego domu, podporządkowałem się, dali mi za to żyć nawet nieźle, mówiłem sobie tak trzeba, nie ma alternatywy, to jest znowu na sto dwadzieścia ileś tam lat, skuli nas na amen, nie popuszczą, nic się nie zmieni, oni zaś zresztą mówić zwykli, że skoro żrę ich ludowy chleb, to nie powinienem gęby zbyt szeroko rozwierać, i tak też robiłem, nie rozwierałem, co najwyżej tak pół na pół, i wtedy, i później, ale nikt mi nie może powiedzieć, że byłem jak trzcina na wietrze, bo nie byłem nigdy, nie muszę przysięgać. To tak w największym skrócie przeleciało mi przez głowę, mało wyraźnie.

I znowu pojąłem, że to już minęły lata, że nie ma co do tego wszystkiego powracać, rozgrzebywać, brać pod lupę, odmierzać, prześwietlać, nic się nie zmieni, tamtych zawiłych ścieżek prowadzących do możliwego do osiągnięcia wtedy celu nie wyprostuje się już nigdy, a najgorsze, że niczego się z tamtych bojów i klęsk dziś młodym ludziom nie wytłumaczy, ani jak było, ani jak nie było, a już na pewno jak mogłoby być, gdyby nie było tak jak było, każde pokolenie na swój sposób musi doświadczać swojej udręki i ją po swojemu znosić. Najczęściej, spoglądając wstecz, potrafi tylko grzmieć na bezsiłę i błędy swoich ojców, oto cała ich głupia mądrość i mądra głupota, do tego jeszcze ta nadęta, rozwielmożniona wszędzie pycha i bezgraniczna zawiść. I wyciągnąłem ręce, jakbym od tego wszystkiego mógł się w ten sposób odepchnąć raz na zawsze. Ale się nie udało.

Więc zapaliłem lampę i wstałem. Otworzyłem leżącą na biurku książkę w miejscu, gdzie miała zagięty rożek stronicy, przeczytałem kilka zdań o “udręce losu ludzkiego, nie do zniesienia...", i patrzyłem na czerwone dachy katedry Świętego Jana i kościoła Jezuitów, które nie wydawały się wcale czerwone, a srebrne w księżycu i widziałem, że dym, który snuł się w niebo gdzieś tam daleko za gmachem mennicy, też jest srebrny, tyle że przezroczysty, lecz widok ten zaczął się oddalać szybko i rozpływać, a wtedy dopiero spostrzegłem, wytrzeszczając aż do bólu oczy, że nie ma żadnych czerwonych dachów daleko za oknem, wież kościołów, co wydawały się na pierwszy rzut oka srebrne, ani dymu snującego się gdzieś z komina elektrociepłowni, i zrozumiałem, że się jeszcze nie przebudziłem. Bo ten srebrny błysk, co na sekundę lub dwie przeniknął mi z zewnątrz przez zaciśnięte powieki na źrenice, rzucił zapewne reflektor policyjnej motorówki patrolującej obszar wodny należący do zachodniej strefy miasta aż po graniczne zasieki na wodzie i potem linię muru na lądzie, i postanowiłem przebudzić się naprawdę i naprawdę sięgnąć do lampy. Ale nie było tam żadnej lampy, nie było też żadnej książki na biurku zaznaczonej zagięciem rożka na stronie, skąd tych parę zdań o “udręce losu ludzkiego nie do zniesienia" tak dokładnie zapamiętałem. Był piasek wydmy nadbrzeżnej tu i tam porośniętej trzciną i trawą suchą, łamiącą się w dłoni, zamieniającą się w pył, kiedy ją się zmięło, ale kiedy dłonią przesunęło się po niej nieostrożnie szybko, kaleczącą, choć też łamliwą, szeleszczącą nieprzyjemnie, bo lipiec był upalny, a nieopodal na kocu w cieniu wierzby siedziała Magdalena; jej piękna, smagła twarz w oprawie czarnych włosów już naznaczona była śmiertelną chorobą (a ileż w niej było zawsze siły!), jej dni były policzone i ona wiedziała, ale nigdy nie mówiliśmy o tym, w każdym razie ja nie chciałem, panicznie się tego bałem. Magdalena w moim życiu wiele miała imion, zawsze jednak była to ta sama Magdalena, co mnie odepchnęła, choć nigdy nie zdradziła; czym sobie na to zasłużyłem, nie wiem. Teraz wstała, rzuciła na mnie spojrzenie prędkie i nic nie znaczącym, obojętnym głosem powiedziała: “Idziemy, czas".

Więc zaraz sobie uświadomiłem, że ciągle jeszcze nie obudziłem się naprawdę, że śpię, ale szedłem za nią, wiedząc najdokładniej, że śpię i myśląc z rozpaczą, dlaczego ciągle śnią mi się umarli, to przecież coś nienormalnego i jeszcze, że to się tak fatalnie powtarza. Ale wciąż nie otwierałem oczu. A przez uchylone wieczorem okno słychać było daleko. Nawet przeciwny brzeg jeziora i głosy tej dzielnicy śródleśnej przy przystani, gdzie statki zatrzymywały się latem, kiedy wolni berlińczycy rekompensowali sobie swoje zamknięcie murami całodziennymi wycieczkami wzdłuż jezior, także Szprewy i Haweli. A Magdalena powiedziała: “Chodź" i po chwili z naciskiem, stanowczo: “Chodź. Nie musisz się bać. Nic więcej się nie stanie, niż się stać musi...". Chociaż wiedziałem, że wszystko tam się zmieniło, już niczego tam bliskiego sercu nie ma, kamieni kilka w miejscu, gdzie stał dom, polana pusta porośnięta suchą trawą, tylko las okoliczny podrósł i obok rzeka ta sama, więc po co? Pytałem z naciskiem: “Po co?". Ale Magdalena z uporem: “Chodź" mówiła, zaciskając długie palce swej dłoni na mym ramieniu, ja zaś: “Teraz już za późno, nie ma czasu żyć. O nic nie proszę". I po tych słowach raptem za oknem wyłoniło się zupełnie inne miasto, od gór z łoskotem przetaczał się ku dolinie wilgotny huragan, rwąc gałęzie drzew pobliskiego parku, strzępiąc chmury na niebie, które ledwo przebrzaskiwało spóźnionym sierpem księżyca, a wtedy zrozumiałem, że to wciąż ten sam stokrotnie pogmatwany, wciąż powracający, w różnych tylko kawałkach i układach, sen i że się z niego nigdy nie zdołam wyplątać. Że zabłądziłem weń bezpowrotnie. Ale: “O nic nie proszę..." krzyczałem w myśli, “O nic nie proszę!", a Magdalena, która skądś się obok mnie znowu pojawiła, choć przecież nie żyła od lat, mówiła stanowczo: “Chodź" i wtedy, nie mogąc obudzić się jeszcze, pojąłem wreszcie, że zawiniłem, że jestem naznaczony, że skazany ostatecznie, przeklęty i że nie ma dla mnie żadnego ratunku.

Berlin - Monachium, 02-04

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2004