Nie ma mocnych

Andrzej Mularczyk, reporter i scenarzysta: Jest tylko przeszłość. Tylko o niej coś wiemy i tylko ona daje nam szansę wzbogacenia się o jakąś prawdę.

23.05.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Bartosz Bobkowski / AGENCJA GAZETA
/ Fot. Bartosz Bobkowski / AGENCJA GAZETA

JUSTYNA DĄBROWSKA: Co jest w życiu najważniejsze?

ANDRZEJ MULARCZYK: Terror upływającego czasu. Świadomość, że najważniejszy jest nie ten czas, który mamy przed sobą, lecz ten, który mamy już za sobą. Odkąd zdałem sobie sprawę, że jestem na tle teraźniejszości „człowiekiem z XX wieku”, odkrywam codziennie, że życie to bezustanna strata, od chwili narodzin aż do śmierci. „Żyjąc tracimy życie”, napisała Maria Janion. I zawsze więcej tracimy, niż zyskujemy.

Zmarnowałem wiele czasu, zanim zrozumiałem, że trzeba wybierać to, co ważniejsze, choćby inne oferty życia były bardziej kuszące.

Każdy wybór to strata?

Wybierając jedno, tracimy drugie. Trochę zostałem przygotowany do tych wydarzeń przez kontakty młodzieńcze z Leopoldem Buczkowskim. Tak jak on byłem mieszkańcem podwarszawskiego Konstancina, jego książki – „Wertepy” i „Czarny potok” – to lektura, do której często wracam. To on wyrzeźbił w drzewie gruszy kapliczkę na grób mojej mamy. To od niego kiedyś usłyszałem, że „życie to są kolejne, nieuchronne śmierci”. Że umiera się w wieku dwudziestu lat, trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. Tyle że te kolejne śmierci są coraz łagodniejsze.

I to mi się potwierdziło. Tej śmierci najokrutniejszej doznałem właśnie w okolicach lat dwudziestu, bo wtedy dostałem się w miażdżące tryby stalinowskiej rzeczywistości, która przejechała się po mnie jak czołg. Zrozumiałem, że pojedynczy człowiek jest jak mrówka w ogromnym kopcu, miażdżonym przez ciężkie buciory...

Co wtedy umarło?

Otwartość w stosunku do życia, gotowość do kontaktu z innymi, wiara, że marzenia są moim prawem. Chociaż zawsze byłem wycofanym, lekko osobnym, wstydliwym chłopczykiem, to po doświadczeniu zderzenia z ideologią wycofałem się z gotowości do kontaktów z innymi i zapadłem się w siebie. Ukryłem się przed światem jak borsuk w norze...

Był Pan wstydliwym chłopczykiem?
W wieku pięciu lat, mając w przedszkolu grać posmarowanego sadzą Murzynka, w kulminacyjnej scenie dramatu zeskoczyłem ze sceny z okrzykiem: „Chcę do mamy!”. Tak się skończyła moja sceniczna kariera. W pewnej chwili zrozumiałem, że jeśli nie wyjdę ze skorupy, to prześpię życie snem zimowym. Żeby przełamać tę swoją „wsobność” i refleksyjność, wybrałem sport. Zacząłem grać w klubie w piłkę nożną. Grałem w juniorach klubu RKS Mirków, potem w drużynie A klasy...

Dlaczego akurat w piłkę nożną?

Bo się do tego kompletnie nie nadawałem. To jest sport brutalny, kontaktowy, wymagający współpracy, ciało w ciało, kości trzeszczą, a przecież ja wolałem unikać konfrontacji. Ale zrozumiałem, że inaczej zamknę się w skorupie. A tam znalazłem jakąś wspólnotę pasji, poczucie, że jestem częścią drużyny, że coś ode mnie zależy, że trzeba walczyć do końca...

A jak stał się Pan reporterem?

Bo też się do tego nie nadawałem. To było wyzwanie: zapukać do cudzych drzwi z pytaniem: „Co u pana słychać?”. Ponieważ od dawna coś tam pisałem, wydało mi się to jakimś wyjściem – próbować nawiązać kontakt ze światem przez przyjęcie pewnej roli, wyjście poza siebie.

W wieku dziewiętnastu lat trafiłem do redakcji tygodnika „Pokolenie”, organu ZMP. Trafiłem jak do gniazda os! Jako syn sanacyjnego oficera, dowódcy pułku kawalerii, byłem uosobieniem człowieka z garbem inteligenckim na karku – w kręgu bezustannych podejrzeń, nieufności, ataków. Przyjmowano moje teksty, ale wciąż musiałem wysłuchiwać pogróżek w rodzaju: „No tak, może teraz wy nawet lepiej piszecie niż nasi autorzy z lepszym pochodzeniem, ale za rok, dwa, klasa robotnicza ujmie pióro w swoje ręce i staniecie się niepotrzebni”. Co chwila w redakcji byłem poddawany przesłuchaniom, badano moją przeszłość i rodzinę, więc żeby tego uniknąć, wolałem jeździć w teren. Musiałem opisywać ZMP-owskie brygady, które wykonały 380 procent normy. Jeździło się do kopalń, do Nowej Huty, na budowy, do PGR-ów. Ale po każdym pobycie w terenie trzeba było wracać do redakcji, tego gniazda os...

Stracił Pan jakiś rodzaj nadziei?

Wtedy wymyśliłem sposób, by przedłużać swoją nieobecność w redakcji. Zaproponowałem w ramach opowieści o planie sześcioletnim cykl reportaży. Np. podróż barką holowniczą biegiem Odry od Kędzierzyna-Koźla do Szczecina. Trzy tygodnie! Płynąłem wraz z załogą, opisywałem to, co dzieje się na barce, ale i to, co na brzegach Odry. I tak powstał cykl odcinków reportaży, który pozwolił mi nie być prawie miesiąc w przeklętej redakcji. I teraz mi przychodzi do głowy refleksja, że może to ja wymyśliłem formułę serialu? Bo odcinki „Z biegiem Odry” to było właśnie coś w rodzaju serialu.

To był sposób, żeby się ocalić?

Uznaliśmy z Jurkiem Janickim, który też podlegał podobnym, co ja, restrykcjom, że może to być jakiś „chwyt” na uniknięcie ciągłej ZMP-owskiej kontroli. W Krakowie odnaleźliśmy kamienicę, w której mieszkał kiedyś Lenin, zaczęliśmy opisywać jej obecnych mieszkańców.

Pojechaliśmy też do Poronina, by odnaleźć kogoś, kto pamiętał Lenina z czasów jego pobytu w Tatrach. Znaleźliśmy emerytowaną urzędniczkę poczty, która pamiętała, że Lenin w 1912 r. odbierał pocztę w okienku urzędu. Na dłoni miał rude włoski, na głowie kapelusz z obwieszonym rondem. Potomek górali, u których zatrzymał się wódz bolszewików, opowiedział, że dużo gadał, ale mało pił. Zbieraliśmy te okruchy, na które łakomie czekali nasi szefowie. Zbudowaliśmy z tego kolejny serial „Szlakiem Lenina”. Ten plon dał nam prawo do dłuższych wyjazdów. W terenie oddychaliśmy innym powietrzem niż w redakcji. W Polsce byliśmy ludźmi bez „inteligenckiego garbu”.

Szukaliśmy kolejnego tematu. Okazało się, że los nam sprzyjał. Po Leninie pomógł nam towarzysz Stalin.

Niezłych mieliście protektorów...

Reportażyści muszą mieć oczy i uszy zawsze otwarte. W czasie jakiegoś lekkiego pijaństwa usłyszeliśmy od kierowcy transportu Komitetu Wojewódzkiego PZPR, iż krakowski Wydział Historii Partii wie o tym, że w 1912 r. Stalin przekraczał gdzieś niedaleko granicę w drodze z Kongresówki do Wiednia. Jest o tym nawet wzmianka w historii WKP(b): Koba został w 1912 r. przeprowadzony z Kongresówki na stronę Austro-Węgier. Pokonując biura przepustek, dostajemy się do Wydziału Historii, tam panuje towarzyszka Pająkowa, baba z ogromną purchlą na nosie. Patrzy podejrzliwie zza okularów, skąd my wiemy coś o tym zdarzeniu, skoro to na razie jest tajemnica? Nie chce powiedzieć ani słowa, więc gramy w ciemno. Nie znając żadnego szczegółu, mówimy, że podobno tę granicę przekroczył Stalin w Myślenicach. – W jakich Myślenicach?! – wykrzykuje baba. – To było w Słomnikach! Tak więc wiemy już gdzie. Kiedy mówimy, że ten przewodnik Stalina nazywał się Korbiel, baba wykrzykuje z oburzeniem: – Jaki Korbiel?! To jest Władysław Skaruch!

Wystarczyło. Autobus PKS dowozi nas do Słomnik, tam znajdujemy dom Skarucha, wszystko się zgadza, dziadek już był kiedyś na tę okoliczność przesłuchiwany. Opowiada, jak przyprowadził tego człowieka, który potem okazał się być Stalinem. Mówi, że zjadł kaszę jaglaną i on go potem odprowadził na granicę. Wszystko zapisaliśmy. A dziadek wypytuje, czy za tamten czyn dostanie teraz nowe mieszkanie dla syna. Przywozimy ten reportaż do redakcji, wielki sukces! Nikt jeszcze tego nie opisał! To będzie odkrycie historyczne!

I było?

Nie. Tekst redakcja przesłała do Wydziału Historii PZPR, stamtąd poszedł do Moskwy i nigdy już z niej nie wrócił. Zdarzyło się to jeszcze raz, kiedy opisaliśmy marynarza z „Aurory”, którego odkryliśmy we Wrocławiu. Dowiedzieliśmy się, że niejaki Gorbaczewski, dyrektor papierni, był marynarzem na „Aurorze”. Spotkaliśmy się z nim we wrocławskim Monopolu. Było ostre picie, jak to z marynarzem. Jurek pił, ja starałem się pod stołem notować co bardziej smakowite opowieści o życiu na statku, aż w pewnej chwili on oświadcza z dumą, że był wicemistrzem w sikaniu przez komin na „Aurorze”. A kto był mistrzem, pytamy? Kucharz.

Oczywiście zapewniamy go, że ten szczegół będzie pominięty, składamy tekst, który przyjmują z zachwytem. To znów jest dla nas szansą pewnej – złudnej, bo złudnej – lecz jednak pewnej swobody. Ale materiał, jako dokumentacja „wielkiej historii”, idzie do Wydziału Historii Partii, stamtąd do Moskwy – i nigdy nie wraca. Tak więc ratując się przed ideologicznym walcem, sami mu służyliśmy, by przetrwać. Tych tekstów nie mam, został mi tylko w pamięci ten opis, jak bohater został wicemistrzem w sikaniu przez komin „Aurory”...

Pan zmienia dramaty w komedie.

Czasem się tym ratuję. Uprawiam oglądanie świata przez odwróconą lornetkę, która pewne rzeczy pomniejsza: pozwala prawdziwy dramat zmienić w komedię. Ale to wymaga przyjęcia optyki, bo skoro życie jest dramatem, to jeszcze możemy dodać, że dramat jest odzwierciedleniem realnych sytuacji. Natomiast komedia jest tworzeniem ich całkowicie od nowa.

Żeby sobie przynieść ulgę?

Sobie może nie, bo pisanie komedii jest udręką. Ale to przynosi czasami eksplozję radości innym, tak jak mi się przypadkowo udało z niektórymi filmami. W książce „Cudownie ocalony” wykorzystałem prawdziwą historię człowieka, któremu w nielegalnym budowaniu kapliczki dziękczynnej pomogły k... zesłane do PGR-u na przymusowe roboty „rehabilitacyjne”. W tych książkach, które się dla mnie liczą, takich jak „Co się komu śni”, „Czyim ja żyłem życiem” czy „Polskie miłości”, odkrywam cudze dramaty losu i choć tam często nie ma szczęśliwego epilogu, to jednak po drodze dzieje się tyle, że to niektórym może przynieść ulgę.

Bo nie jesteśmy w tym ludzkim nieszczęściu sami?

Zastanawiałem się, skąd się brały pewne sukcesy tego, co pisałem... I może właśnie z tego, że opisując pewne dramatyczne wydarzenia, głównie powojenne, wkraczałem w taką smugę wspólnoty losu. A jeśli się udało z tego zrobić komedię, to włączała się jeszcze wspólnota śmiechu i tak powstały milionowe rzesze wielbicieli filmów w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego – „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć”...

Jednak w tym, co Pan opowiada, słyszę przejmujący smutek.

Tybetańska Księga Umarłych mówi, że „nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, jest tylko teraz”. Ja mówię, że jest tylko przeszłość, ponieważ tylko o niej coś wiemy i tylko ona może nam dać szansę wzbogacenia się o jakąś prawdę, jakąś refleksję. Tylko w historii własnego życia, czy tych ludzi, których poznaliśmy, możemy szukać losów, które warte są opowiedzenia.

Pan kiedyś powiedział, że świat składa się z opowieści.

Kiedyś prowadziłem w radiu audycję pt. „Twoje życie jest opowieścią” i przekonywałem ludzi, że każde życie, dosłownie każde, jest warte opowiedzenia. Każdy ma szansę być autorem swojego życia, będąc również jego bohaterem. Dlatego scenarzyści nie będą już potrzebni. Usiłowałem przekonać o tym studentów scenopisarstwa. Tłumaczyłem, że scenarzysta jest postacią zbędną, bo przyszłość filmu to jest ktoś, kto sobie znajduje historię, zapisuje ją, a potem sam realizuje. Nie ma powodu, żeby współczesny filmowiec szukał kogoś, kto mu napisze historię. A jeśli jest tak niezdolny, że nie jest w stanie znaleźć sam historii wartej opowiedzenia, to niech tego w ogóle nie robi.

Jak próbował ich Pan przekonać?

Własnym gorzkim doświadczeniem. Starałem się ich przekonać, że najpierw trzeba znaleźć diament i oszlifować go, by stał się brylantem. I to jest zadanie autora literatury faktu. Musi być brylant, bo jeśli źle napisaną historię zacznie się przerabiać na scenariusz filmowy, to będzie tylko gorzej. I tu dokonałem pełnej autodestrukcji Andrzeja Mularczyka, ponieważ dałem im do czytania jakieś moje dawne reportaże, które mi posłużyły jako podstawa do napisania scenariuszy. I potem pokazywałem im filmy, które z tego powstały. Np. film „Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni”. Mam do niego wielki sentyment, ale wolę zapis dokumentalny o bohaterach, czekających po latach na krzyże Virtuti Militari za kampanię wrześniową.

Dałem im też do przeczytania reportaż o dziewczynie, która po wojnie dowiaduje się, że nie jest córką swojej matki, a potem pokazałem film Anny Sokołowskiej „Julianna, Anna, Genowefa” o tej samej dziewczynie. Mówiłem: „To jest dobry film, ale zobaczcie, jaki dynamit jest w tej historii, którą ona mi opowiedziała, a jak to wypada, kiedy zostaje obrobione przez reżysera, aktorów, operatora”.

Starałem się ich zniechęcić, bo uważam, że scenopisarstwo jest zajęciem pozbawionym sensu i przyszłości. Żeby ich przekonać, na pierwszych zajęciach prosiłem, by w czasie przerwy napisali dla mnie pięć, osiem, dwanaście zdań o tym, czego nie mogą zapomnieć od dzieciństwa, o tym, co nie daje im spać, o tym, co jest niezapomniane. I otrzymałem dwadzieścia siedem zapisów, pośród których sześć czy siedem było świetnych! Taka esencja życia. Z każdej z tych historii można by zrobić film. Oni nosili w sobie gotowe story, ale chcieli się uczyć, jak je zepsuć, wkładając je w formę scenariusza, który zawsze podlega pewnym paradygmatom.

Pamięta Pan którąś z nich?

„Byłam na święta u mojej siostry, której nie widziałam sześć lat. Kiedyś chciałyśmy sobie wydrapać oczy. Teraz przyniosłam jej prezent. Kiedy wychodziłam, wręczyła mi sto sześćdziesiąt złotych, bo tyle kosztował prezent. Nigdy jej tego nie zapomnę”.

Widzę w tym „telegramie” dramat tych dwóch osób: o coś się pogniewały, przyszła szansa pojednania, ale wygrała przeszłość, i znów nie mogą być blisko.
W czasie tych spotkań prowadziłem bezwzględną autodestrukcję, a na koniec spytałem: kto z państwa nadal chce zostać scenarzystą? Poza jedną osobą, siedemnastoletnim chłopcem, wszyscy podnieśli powtórnie ręce, więc zrozumiałem, że zmarnowałem pół roku i że nigdy nikogo nie przekonam, ponieważ film, kino i wszystko, co się z tym wiąże, wzbudza w ludziach niewiarygodną żądzę. Może uważają, że w ten sposób wejdą w prawdziwe życie? Nie rozumieją, że właśnie je stracą, ponieważ film niesie dla pisarza-autora tylko szansę zagłady jego „osobności”.

To brzmi bardzo mocno. Dlaczego „zagłady”?

Film powstaje trzy razy: raz w głowie scenarzysty, drugi raz w głowie reżysera, potem na planie... Autor jest tylko pożywką dla materii filmowej. Z każdym etapem odchodzi coraz bardziej od zamierzeń autora tekstu, ponieważ film żeruje na emocjach widzów, ma je pobudzać. Do tego stworzył całą technikę, która ma temu służyć i która z konieczności przez pół wieku wytworzyła sztywny paradygmat budowania scenariusza. Scenariusz musi mieć swój początek, pierwszą kulminację, drugą, trzecią kulminację, zapętlenie, rozwiązanie, epilog...

Nie każdy film jest tak zbudowany.

Może. Jednak prawda jest taka, że właśnie tego się od scenarzysty wymaga. Poświęciłem temu krokodylowi, który pożera moją wyobraźnię, kawał życia. To się brało z chłopięcej naiwności i mojego w filmie zakochania. Po wojnie Warszawa była morzem ruin. Były tylko dwa kina, Polonia i Palladium. Jako licealiści jeździliśmy z Konstancina kolejką wilanowską, by odstać pięć godzin w kolejce do kasy. Te filmy – „Szary lord”, „Romans pajaca” z Louisem Barraultem, „Mściwy jastrząb” albo „Serenada w dolinie Słońca” z jazzowym big-bandem – to był inny świat, odległy od trupa miasta, od pamięci wojny. Jakoś mnie zafascynował.

Kiedy po moich pierwszych reportażach w tygodniku „Świat” profesor Bohdziewicz zwrócił się do mnie, żebym napisał scenariusz do filmu w jego zespole, wydawało mi się, że niosą mnie skrzydła anielskie. Jeździłem do Łodzi, do szkoły filmowej, debatowałem, rozmawiałem, spać nie mogłem, absolutne zakochanie.

Powiedział Pan, że teraźniejszość nie ma znaczenia, tylko przeszłość, bo tam jest nasza historia. Jestem jednak bardzo ciekawa Pana teraźniejszości.

Wciąż uważam, że stchórzyłem i nie znalazłem w sobie odwagi, żeby zamieszkać w swoich szufladach, jak gryzoń, i zjeść, przetrawić te wszystkie notatki, dramaty zapisane i nienapisane, żeby zbudować swój obraz świata...

Wciąż ulegam różnym namowom i słabostkom bycia gdzieś, przy czymś, z kimś. I to już chyba się nie będzie mogło spełnić, ponieważ mam tych losów ludzkich, papierów, notatek, tekstów, dialogów, strzępów całe szuflady.

Ale o sobie Pan nie opowiada.

Boję się. Całe życie boję się opowiadać o sobie, zawracać ludziom głowę sobą. Opowiadam o sobie wybierając te, a nie inne życia, i dlatego zwykle czekam na sytuację, kiedy czyjeś życie zmieni się w nieodwołalny los i będę miał coś zamkniętego, coś, co się da opowiedzieć.

Pan nie lubi mówić w pierwszej osobie, a ja tu przyszłam pytać o osobiste sprawy. Np.: czy czuje się Pan czasem szczęśliwy?

Nie, nie mam tego daru, chociaż wszystkim staram się wmówić, że szczęście to obowiązek, ale sam tego obowiązku nie spełniam.

Jak to obowiązek?

Tak, szczęście to obowiązek, trzeba być szczęśliwym, należy być szczęśliwym.

Da się tak?

Należy być szczęśliwym, każdemu bym to radził, powinno się o to starać, ale nie przy pomocy technik, które w tej chwili kwitną.

Jak mielibyśmy to zrobić?

Nie wiem, bo sam nie jestem do tego przygotowany i nie byłem przygotowany od urodzenia. Przejąłem po mojej mamie cały charakter przerażonej życiem absolwentki szkoły muzycznej Różyckiego z Krakowa, która całe życie, dzień w dzień, zasiadała do fortepianu, nie tylko kiedy dawała lekcje uczniom, ale kiedy była w niej potrzeba kontaktu z tą muzyką. Po tym, co grała, poznawałem, w jakim jest nastroju: nokturny Chopina, „Marsz żałobny”...

W ten sposób rozmawiała z Panem?

Była w radiu taka audycja „Pisarze o muzyce” – wziąłem w niej udział. Przesłuchałem ją po latach i odkryłem ze zdumieniem, że ja nie mówię o sobie, tylko o mojej mamie i o tym, że żyłem wciąż w kręgu jej fortepianu. Nawet kiedy piszę, to słyszę konkretną muzykę. Tak jak każde słuchowisko, które napisałem, ma w mojej głowie portret konkretnego bohatera, konkretną scenografię, porę dnia...

Woli Pan radio?

Tak. W Teatrze Polskiego Radia nie ma tej taśmy produkcyjnej, która oddala autora od realizacji. Jest tylko reżyser, realizator akustyczny i są aktorzy.
Kiedy piszę słuchowisko, to tak, a nie inaczej sobie wyobrażam tę leśniczówkę, tych bohaterów, tego grubianina i tę liryczną kobietę. A w chwili, kiedy to już jest zrealizowane i idzie w eter, powstają tysiące, czasami setki tysięcy wyobrażeń u słuchaczy. Niech pani sobie wyobrazi, że powstaje sto tysięcy scenografii, sto tysięcy portretów. To jest fascynujące! Gdyby jeszcze zebrać relacje tych słuchaczy i porównać kto kogo, gdzie i jak sobie wyobrażał!

Ale się Pan rozpromienił!

Tak, bo ja wiele lat oddałem z przyjemnością Teatrowi Polskiego Radia. Napisałem około osiemdziesięciu słuchowisk, dwa dostały Prix Italia, czyli takie Oscary radiowe.

Ale widzę, że zawiodłem panią. Chce pani ode mnie wydusić, że jestem kanarkiem, który udaje wronę. Tak, mam chwile szczęścia, kiedy spada mi z pleców to, co zobligowany byłem napisać. Chwila ulgi, aczkolwiek to jest ulga tragarza, który na moment odkłada ciężar.

Czyli tylko trud i harówka?

Przecież zdaję sobie sprawę, że nikt nie uwierzy, że nie mam chwili luzu, bo przecież jak Messi strzela bramkę, to ja się bardzo cieszę. Ale od razu przychodzi wspomnienie: kiedyś jechaliśmy ciężarówką do Dęblina na mecz RKS Mirków – WKS Lotnik. Siedziało się na twardych ławkach, grało za butelkę lemoniady i bułkę z kiełbasą, przegrywało się zero dwa i wracając śpiewało w chórze: „wiła wianki i rzucała je do falującej wody”. Boże, to było wspaniałe!

Chciałby Pan młodych przed czymś przestrzec?

Nikt niczego nie słyszy. Słychać tylko to, co jest najgłośniejsze za oknem. A tam jest tupot, zgiełk, padają wszelkie normy i w tym kurzu wszyscy tańczą swój taniec, nie wiedząc, że się bardzo źle to dla nich skończy. To oczywiście nie jest żadne proroctwo, tylko realna ocena procesu, który odbywa się na naszych oczach. Jako człowiek XX-wieczny ja się w tym bardzo źle czuję.

Gdzie bym się czuł na swoim miejscu? Może na jakimś małym dworcu w Galicji Wschodniej w 1912 r. Czekając na pociąg, który nadjedzie dymiąc na wszystkie strony czarnym dymem. I usłyszę trzask wagonów, wysiądą panie w pięknych kapeluszach, a bagażowi już na nie będą czekać...

A o starości warto rozmawiać?

Nikt nie chce rozmawiać o nieszczęściu. Ludzie nie mogą o tym słuchać, jakby słuchali, to nie byliby w stanie żyć. Oczywiście, są wspaniali ludzie, którzy się opiekują starcami.

Pamiętam, miałem wtedy kilkanaście lat, szedłem jesienią do lasu w Konstancinie i stamtąd wychodziły takie przygarbione baby, niosły chrust na plecach, żeby mieć na zimę czym palić. A ja wstrzymywałem oddech mijając je, bo one mi śmierdziały. Tymi zapaskami śmierdziały, tym, że sikały nie kucając, tylko stojąc w rozkroku, podciągając spódnice i lejąc jak krowa pod siebie. One mi śmierdziały, a ja nie chciałem tego czuć. To jest skrót, ale tak się dzieje z wszystkimi. Wstrzymują oddech, żeby się nie zarazić tą starością.

Mam wyrzuty sumienia, że tak Pana przyciskam.

Nigdy nie byłem przepytywany na taką filozoficzną okoliczność, bo wszyscy wiedzą, że jestem negatywistą, widzę, że się w końcu nie uda wymknąć z pułapki. I dlatego piszę czasem komedie...

Może w takim razie powiemy, iż nasze życie to jest taka piękna katastrofa?

Taki był tytuł mojego nie tak dawnego słuchowiska „Jaka piękna katastrofa”. Jak pani widzi, odmierzam to życie swoimi tytułami. ©

ANDRZEJ MULARCZYK (ur. 1930) jest scenarzystą filmowym, reporterem i twórcą słuchowisk radiowych. Autor scenariuszy do kilkudziesięciu filmów, m.in. komedii „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć” w reż. Sylwestra Chęcińskiego i serialu „Dom” w reż. Jana Łomnickiego. Od 1960 r. był autorem popularnej powieści radiowej „W Jezioranach”. Współscenarzysta filmu „Katyń” w reż. Andrzeja Wajdy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2015