Utajone

Lewczyński powiada, że ocalać trzeba wszystko, całą pamięć, nawet w najbardziej niepozornym jej przejawie.

04.06.2012

Czyta się kilka minut

Z cyklu "Negatywy", 1975 r. / Jerzy Lewczyński/ Muzeum w Gliwicach
Z cyklu "Negatywy", 1975 r. / Jerzy Lewczyński/ Muzeum w Gliwicach

Kupiłem kiedyś w Krakowie aparat. To była agfa z lat 50. w znakomitym stanie. Miała futerał skórzany, wewnątrz ktoś kulfonami wypisał nazwisko i adres w Holandii; dziwne są losy rzeczy, ich wędrówki, myślałem na widok tych mozolnych liter. Wewnątrz aparatu wciąż tkwił naświetlony film, sprawdziłem, że wyszedł z produkcji wiele lat temu. Myślałem o obrazach, jakie nadal przechowuje ta taśma.

Trwanie obrazów utajonych, niewywołanych, do dziś ma nade mną władzę. A jaką dopiero musiało miewać nad ludźmi, kiedy fotografia była młodsza, bardziej tajemnicza, nie do końca poznana? Douwe Draaisma w „Machinie metafor” przytacza amerykańskiego przyrodnika i fotografa, Johna Drapera, który w 1878 r. „dostrzegł analogię między fotografią a mózgiem. To, że wszystkie wrażenia zmysłowe pozostawiają trwały ślad, odpowiada – według niego – (...) trwaniu, pojawianiu się, wygasaniu wrażeń na preparatach fotograficznych. I tak, widziałem krajobrazy i architekturę sfotografowane w Meksyku, wywołane zaś, jak mówią artyści, wiele miesięcy później w Nowym Jorku – obrazy ukazujące się po długiej podróży, z zachowaniem wszystkich właściwych kształtów oraz kontrastów światła i cienia. Fotografia niczego nie zapomniała”. Pamięć fotografii, cud świata, jak miraż, jak polarna zorza, tylko na wieki zapisana.

***

Jerzy Lewczyński zaczął w pewnym momencie żyć zachwytem dla negatywu, nawet wywołanego, lecz porzuconego, domagającego się więc powtórnego wywołania (czy też odnalezienia, nieważne, jak to nazwać). W jego archiwum natknąłem się na listy od innych fotografów. Były jak listy z Ameryki, pozbawione dolarów przez listonosza, już wypatroszone z tego, co najcenniejsze. Zawierały zwykle tylko pozdrowienia i parę słów; „Drogi Jurku”, nieodmiennie, i dalej krótka relacja o tym, że ktoś, gdzieś, znalazł negatyw i posyła go Lewczyńskiemu, bo wie, że go takie rzeczy interesują.

„Interesują” to zresztą słowo miałkie i niedopasowane. On w negatywach dojrzał światło sprzed ponad półwiecza, dawno wygasłe słońce, bezpośrednie dotknięcie przeszłości. Wyobrażam sobie jego podnietę, metafizyczne drżenie (choć trudno wyobrazić sobie Lewczyńskiego w sytuacjach metafizycznych). Teksty do wystaw, rozmowy pokazują go właśnie takiego – zwróconego w stronę kosmosu, wyczekującego na sygnał, tę linę spuszczoną z chmury. Po niej można się wspiąć do przeszłości, można zobaczyć, co było. I dotknąć; a ma on naturę niewiernego Tomasza.

„Negatyw znaleziony na ulicy”, „Tryptyk znaleziony na strychu”, „Negatywy”: tytuły kolejnych jego dzieł. Znalezione na chodnikach, na strychach; dopytywał o ich przeszłość, doszukiwał się autorów, próbował dogrzebać się informacji o przedstawionych osobach. Później również „Negatywy znalezione w Nowym Jorku”, wygrzebane wśród porzuconych na ulicy rzeczy: „Jest ciepły ranek 6 września 1979 roku. Wychodzę z Domu Artysty przy ul. Bethune, gdzie mieszczą się pracownie Fundacji Kościuszkowskiej. Po przejściu progu widzę przed sobą na ulicy stertę śmieci złożoną z przeróżnych materiałów. Od razu zauważam jakieś porozrzucane fotografie, koperty i papiery. Tłumiąc zażenowanie, podchodzę bliżej, i oglądając zdjęcia, widzę również pełno kopert z negatywami. Mój przyjaciel, znając moje zainteresowania, zachęca mnie do zabrania znaleziska. »To normalne, znowu kogoś wyrzucają, czyjeś życie«, mówi z uśmiechem. Pakuję do torby, co mogę, i idę w stronę metra. W domu pobieżnie przeglądam negatywy i widzę kawałek prywatnej Ameryki”. Lewczyński wie, że historia zdjęć jest równie ważna, co sama fotografia; pragnie jak najwięcej powiedzieć o ludziach. Nie da się tego przekazać bez słowa.

***

Tematem nie są przedstawione osoby, ale samo medium, fotografia, jej cel i bezcelowość równocześnie (bo choć służy trwaniu, to bywa porzucona). A także to, co można uznać za stan pośredni: zdjęcie stworzone, by ocalać, zostaje wyrzucone; jednak Lewczyński, archeolog fotografii, je odnajduje, odbudowuje jego przeszłość, przywraca tożsamość portretowanym ludziom; pyta przy okazji o pojemność medium, o jego granice; czy tego chce, czy nie, pyta też o problem autorstwa.

Lewczyński przedstawia dzieła, które są dziełem kolejno: fotografa (jemu zwykle nieznanego), kolejnych przypadków (pleśni, która porosła szybki negatywów, obcasów, które wtarły celuloid w błoto, a także tego, że on albo jego wysłannicy się na ten negatyw natknęli), pracy Lewczyńskiego – który (z nielicznymi wyjątkami) pokazuje powiększenia, odbitki pozytywowe lub negatywowe znalezionych negatywów, a nie same negatywy. Dzisiaj nazwałby się może kuratorem, skryłby się za tą funkcją pośrednią; jednak wystawił zdjęcia na własnych wystawach. Choć twierdzi co innego, to jednak gest podniesienia fotograficznego śmiecia jest gestem artysty konceptualnego.

„Negatyw znaleziony na ulicy” (albo inaczej „Portret NN”) to portret kobiecy, bardzo porysowany, na wystawach pojawia się z czarną ramką albo bez. „Negatywy znalezione w Nowym Jorku” – seria zdjęć (w pozytywie lub negatywie) przedstawiająca młodych ludzi: uprawiają seks oralny, ćwiczą coś w sali, na podłodze stoją głośniki (może to artyści?); Lewczyński będzie te fotografie pokazywał w różnych zestawach, mniejszych lub większych, dając dowód swojej władzy nad ich układem. „Tryptyk znaleziony na strychu” u początku był jednym tylko portretem, jednym negatywem, później Lewczyński pokaże trzy różne kopie, połączone ze sobą; inny zestaw pod tym samym tytułem składać się będzie z trzech różnych odbitek, sepiowanych, ocieplonych. „Negatywy” (z 1975 r.) idą o krok dalej. Na pierwszym zdjęciu brudny negatyw portretu kobiecego, który dostał w Sanoku (zresztą to bohaterka „Tryptyku”); na drugim – jej lewe oko, powiększone, w lustrzanym odbiciu; na trzecim – miriady punktów czarnych i białych, budulec fotografii, sole srebra. Przybliżanie, aż nie widać nic, tylko budowę materii fotograficznej, obraz staje się abstrakcją.

Te znalezione i wystawione negatywy, historie, w które je Lewczyński obudowuje, znaczą początek nowego rozdziału: programu nazwanego „archeologią fotografii”.

„Archeologią fotografii nazywam działania, których celem jest odkrywanie, badanie i komentowanie zdarzeń, faktów, sytuacji, dziejących się dawniej w tzw. przeszłości fotograficznej” – definiuje Lewczyński. Trzeba zacząć od początku, poszukać odpowiedzi na najprostsze z możliwych pytań: po co? W dniach złych mówi: „to wszystko nic nie warte, a jednocześnie pragnąłbym wszystko ocalić. Tylko czy to da się ocalić?”. Więc dla ocalenia, choć nie wiadomo, czy jest możliwe. Ale przecież są inne sposoby; nie musi być fotografia. Lewczyński na fotografię jest skazany. Jest jej wierny. Nawet kiedy pisze, to tylko na ten temat. Innym razem mówi, z wielką pewnością siebie: „wszystko to cenne niezwykle, to opowiada o moim życiu”. Czytam w tym niepewność człowieka, który gromadzi, i wie, że gdzieś jest kres gromadzenia; drążąc życiorysy obce, zachowuje siebie.

Zdjęcia, które uratuje i pokaże, będą naznaczone przez ich poprzednie wcielenia: podrapane, zabrudzone, często wręcz nieciekawe. Właśnie w tym tkwi istota archeologii Lewczyńskiego, tematem jest niedoskonałość w każdej postaci – tak jak niedoskonałość pisma, zapisu, niemożność komunikacji były tematem wcześniej. Plamy i zadrapanie to nic innego jak szramy po skaleczeniach, trudach; poza rodem z atelier wyraża wszystkie takie pozy, nudne i identyczne. Trzeba tych skaleczeń, pleśniowa mgiełka jest konieczna, żeby się ukazało życie, które kiedyś było, żeby się zmaterializował czas, dzielący wtedy od dziś. Za pomocą takich pokancerowanych zdjęć Lewczyński pisze własne dzieje fotografii, własne dzieje człowieka, dzieje siebie.

***

Zniszczenie przydało zdjęciom wigoru, prawdziwości, jaką nie obdarzył ich pierwotny autor, któryś z wielkiego zastępu kopistów natury o nieznanym imieniu. Wykopaliskowe negatywy dały Lewczyńskiemu to samo, co zdjęcia posypane papierem czy solą (tych zabiegów używał w latach 50.): obraz skażony, przez to bardziej dojmujący – a przy tym samorodny.

Susan Sontag jakby zaglądała przez ramię Lewczyńskiemu, kiedy po raz pierwszy zachwycił się znalezionym negatywem; napisała, że atrakcyjność fotografii „polega na tym, że w świecie pełnym fotograficznych relikwii mają status rzeczy znalezionych – to nieupozowane kawałki świata. Zatem czerpią jednocześnie z prestiżu sztuki i magii rzeczywistości. To chmury informacji i ładunki informacji”. Bo „w odróżnieniu od dzieł sztuki epok przeddemokratycznych, fotografie nie kojarzą się nam jednoznacznie z zamiarem artystycznym”. Lewczyński dojrzał ładunek prawdy i aurę tych zdjęć. Stworzył z nich instalacje pamięci.

Ocala, bo – powiada – ocalać trzeba wszystko, całą pamięć, nawet w najbardziej niepozornym jej przejawie. Głaszcze ręką kota, który znów niby przypadkiem się nawinął, i mówi, nie pierwszy raz, że należałoby fotografować wszystko, wszędzie. A co by było, gdyby się urodził później, już w erze kamer i magnetowidów, w lepszym świecie, gdzie wszystko jest łatwiej dostępne? Czy nagrywałby wszystkie swoje czynności z wielu ujęć naraz (miał takie myśli), czy gromadziłby najpierw kasety, płyty, potem twarde dyski, czy w ogóle by je edytował? Czy łatwy dostęp do wszystkiego nie stępiłby jego wyobraźni? Czy trudność, walka z materią nie stała się katalizatorem?

Jego zdjęcia to czasem trudne montaże (bo znaczenie ukrywa się w szczelinie pomiędzy zdjęciami, nie jest wprost zapisane, sens zawsze niepewny, chwiejny) – ale „przecież jest do nich klucz, tylko nikt go znaleźć nie potrafi”, mówi wściekły raptem. Tym kluczem jest on sam. Tylko on może w pełni zrozumieć, co było zamierzone, co zapisane w archiwum jego głowy; stąd, jak sądzę, liczne autokomentarze. (Myślę o ślepym już Borgesie, który stał wyniosły w parku, widziałem to na filmie, i z tym swoim szlachetnym uśmiechem wysnuwał historie. Co uległo zatraceniu, kiedy zamknęły się drzwi do głowy Borgesa? Niewyobrażalnie wielkie biblioteki, zapadały się w nich schody, waliły półki, aż nie został kamień na kamieniu). Dlatego – uważa – ktoś taki ja, komentator, jest jego zdjęciom potrzebny: „Bo te zdjęcia potrzebują komentarza, słowa, same zdjęcia często nic nie znaczą”. Padają przykłady: gdzie był ten grób, gdzie stało krzesło, kim był mężczyzna na fotografii, ale trudno z tego zbudować znaczenie: „Ja nie mam żadnego przygotowania filozoficznego, jestem tylko inżynierem”.

Musiał najpierw zobaczyć, poczuć wizualną podnietę; nie mogła być pusta, gładka, musiała być zbudowana na znaczeniu, na kolcu, który mu zalazł za skórę. Więc konceptualizm Lewczyńskiego nie jest czystej wody – albo inaczej: jest niespodziewany. Wzrok często wyprzedza koncept. Lewczyński nie opracowuje struktur myślowych, żeby je potem opakować w obraz. Obraz u niego wyprzedza strukturę.

„Archeologia” to okres liryczny Lewczyńskiego, on zresztą rzadko bywał prawdziwie chłodny. „Tryptyk znaleziony na strychu” jest w pierwszej wersji sepiowany, ocieplony, żeby lepiej wyrażał stosunek do tej starzyzny wygrzebanej ze śmieci. W innych zestawach podobnie, choć nie ucieka się do sepii. Wykorzystuje dokumenty albo fotografie, już nie negatywy, które przez lata komuś towarzyszyły i przez to noszą ślady zużycia. W dwóch trzech zdjęciach wyjętych z czyjegoś portfela pokazuje całe życie. Mężczyzna, od młodziana po starca, w sekwencji trzech fotografii, w trzech mundurach; kobieta, o tym samym uśmiechu, pół wieku wcześniej i teraz; albo portret młodego mężczyzny w wojskowym mundurze, obok tył tego samego zdjęcia: „24 V 1939 r. Na wieczną pamiątkę kochanym rodzicom i siostrze Feliks syn”. Maleńkie zdjęcie z ząbkowanym brzeżkiem, tak już zatartym, że ząbków niemal nie widać, spękane, jakby wyciągnięte z pożaru, dość brudne; od początku niewyraźne i mocno retuszowane. I ta data, zaraz miała się zacząć wojna. W sekwencjach zużytych, zaniedbanych przedmiotów, jakimi są zdjęcia i święte obrazki, jest cała siła fotografii Lewczyńskiego.

***

W pracy archiwisty amatora czy artysty wykorzystującego archiwa, kuratora, zawiera się również element ryzyka. W 1999 r. Lewczyński opracował i wydał monumentalną, pierwszą w Polsce „Antologię fotografii polskiej. 1839–1989” (to należy podkreślić: tylko on mógł się na to zdobyć; tę publikację też zaliczyć można do „archeologii fotografii”, misji ocalania). Pośród dwustu kilkudziesięciu zdjęć, których dobór znakomicie wyraża jego poglądy na fotografię – w albumie przemieszane są zdjęcia wybitne z „fotografią naiwną” (a znaczy to tylko tyle: radosną, wykonaną z prawdziwej potrzeby, co z tego, że bez większej sztuki) – znalazło się powiększenie znanego zdjęcia z Auschwitz, przedstawiającego grupę nagich kobiet pędzonych do komór gazowych. Janina Struk w książce „Holokaust w obrazach” tak to komentuje: „(...) włączono [tę fotografię] do pierwszej antologii fotografii polskiej. Wydawca tego zbioru, polski fotograf Jerzy Lewczyński, postanowił zamieścić to zdjęcie po pierwsze dlatego, że zrobił je Polak, a po drugie, jak mi powiedział, ponieważ »w tych kobietach jest wrodzone piękno«. Podpis głosi: Zwróćmy uwagę na ruch w górę (do nieba?) po przekątnej obrazu. Rysy tej pięknej kobiety z przodu są prawie rozpoznawalne! Aby podkreślić piękno kobiety, Lewczyński powiększył jej twarz i wstawił w prawy górny róg kadru. Zapewne Lewczyński nie wiedział o tym, że migawkę aparatu zwolnił najprawdopodobniej grecki Żyd, ani że zdjęcie zostało zrobione potajemnie i właśnie dlatego, nie z powodów estetycznych, jest zamazane i pochylone ukośnie, ani że rysy twarzy kobiety w powiększonej wersji fotografii są efektem ostrego wyretuszowania”. (W przypisie czytam, że informacji udzielił jej Lewczyński w 1999 r.).

Janina Struk pominęła większość podpisu, co sprawia, że Lewczyński zdaje się mówić wyłącznie o nagich kobietach (a mówi o Holokauście).

Jednak po stronie błędów zapisać trzeba: zamieścił kopię fragmentu fotografii zamiast kopii całego kadru, nie poinformował o retuszu, dodał także powiększenie twarzy (nie zdając sobie nawet sprawy, że jest ona w gruncie rzeczy namalowana); wreszcie błędnie przypisał autorstwo; użył tej fotografii bez zgody właścicieli praw (uwagi o „Antologii...” Struk zamieszcza w rozdziale „Publiczna pamięć, prywatny zysk”). Najgroźniejsze zaś ze wszystkiego: Lewczyński zwrócił uwagę na kobiece piękno (domniemane zresztą).

Podobne zarzuty można odnieść w gruncie rzeczy do wszystkich prac Lewczyńskiego z „archeologii fotografii”: są silnie naznaczone osobą autora, jego wyborami, interpretacjami. Pozwala sobie na retusze, przycięcia, odwrócenia. Pokazuje prace raz jako pozytywy, raz jako negatywy. Dodaje autorskie podpisy. „Archeologia fotografii” polega także na zdobywaniu informacji o osobach przedstawionych na zdjęciach oraz o fotografach; bywają one jednak niepełne, niepewne, bo w większości przypadków Lewczyński nie prowadził profesjonalnych badań. Potknięcie wskazane przez Janinę Struk najlepiej chyba pokazuje, jak bardzo autorskim zamierzeniem są „Negatywy” oraz cały program „archeologii fotografii”. Materią twórczości często bywa fotografia znaleziona; Lewczyński jest więc z jednej strony wydawcą, z drugiej – obnośnym handlarzem przeczuć, montującym swoje dzieła z tego, co znajdzie na ulicy.

„Archeologia” to jeden z najbardziej oryginalnych rozdziałów polskiej fotografii. Działanie bez precedensu, które zostało w pełni docenione po latach; w pełni, bo choć krytyka od początku była Lewczyńskiemu przychylna, to kuratorzy wystaw i instytucje dopiero od kilku lat sięgają po program Lewczyńskiego i wcielają go w życie.  

Wystawa „Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu” pokazywana jest w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego. „Tygodnik Powszechny” jest patronem medialnym Miesiąca Fotografii.


WOJCIECH NOWICKI jest pisarzem,eseistą i recenzentem kulinarnym, stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Złożona z publikowanych w „Tygodniku” tekstów książka „Dno oka” znalazła się w finale nagrody Nike w 2011 r. Kurator wystawy „Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu”.



31 maja w INSTYTUCIE BADAŃ LITERACKICH PAN w Warszawie odbyła się uroczystość wręczenia nagród w XI Konkursie Literackim Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Miło nam poinformować, że laureatem nagrody w kategorii „esej” został WOJCIECH NOWICKI, nasz stały współpracownik, uhonorowany za książkę „Dno oka”, składającą się z tekstów o fotografii, które laureat drukował na łamach „Tygodnika Powszechnego”. AUTOROWI GRATULUJEMY I DZIĘKUJEMY!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2012