Nasza plemienna hipochondria

Mariusz Sieniewicz, pisarz: Czy istnieje na świecie bardziej zbolały naród? Choroba jest naszym totemem, a historia dziejami kolejnych zawałów i reanimacji.

15.11.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Przemysław Skrzydło / WINGPRESS / DLA „TP”
/ Fot. Przemysław Skrzydło / WINGPRESS / DLA „TP”

MARIUSZ SEPIOŁO: Jak Pan się dzisiaj czuje?
MARIUSZ SIENIEWICZ: Niebezpiecznie dobrze, co już samo w sobie powinno być wystarczającym powodem do niepokoju i wyrażenia go jakąś literacką frazą [śmiech]. Ale czynić to trzeba ostrożnie, bo choroba to dzisiaj obciach i jeszcze jeden obszar wykluczenia. Jednak ci, którzy nie boją się ujawniać swoich dolegliwości, wykonują prawdziwie kontrkulturowy gest, proszę pana.


Teresa Torańska powiedziała przed śmiercią, że należy do pokolenia, dla którego choroba to wstyd.
A śmierć to niby skandal, tak? Podejrzewam, że „choroba” w jej pokoleniu stała na przeszkodzie innym i o wiele większym wyzwaniom człowieka niż jego narcyzm. Dzisiaj wstyd się potęguje ze względu na naszą egotyczną, narcystyczną naturę, która jest wsobna i chce być wyłącznie obiektem adoracji. Trudno wyznaczyć granicę między epatowaniem problemami zdrowotnymi a manifestowaniem sprzeciwu dla świata, który wymaga od nas doskonałej formy, biegania maratonu każdego poranka przed pracą i wciskania się w rozmiar slim. Żyjemy w świecie terrorystycznej doskonałości, którą wyznaczają kiełki i niskokaloryczny twarożek. Kiedy wszyscy wokół są zdrowi i piękni albo – co częstsze – chcą, żebyśmy tak o nich myśleli, zaczynamy myśleć: jestem gorszy, nie mieszczę się w dominującej opowieści.


Stajemy się więc hipochondrykami.
Zaczynamy stwarzać wizję świata fantomowego. Wypierając świadomość tego, że kiedyś po prostu się posypiemy, choć to tylko kwestia czasu, nad którym na szczęście nie panujemy. Uczymy się oszustwa, że śmierć nam się nie wydarzy, więc i obraz siebie jako schorowanego, samotnego starca tym bardziej odpada. Niby banał, ale gnamy w ten banał niczym biblijne wieprze w przepaść.


Kim jest Emil Śledziennik, bohater Pana najnowszej książki „Walizki hipochondryka”? Jak by go Pan opisał?
Typowy facet z kryzysem wieku średniego i reprezentant swojej generacji. Na gruzach patriarchalnego świata nie potrafi z siebie wykrzesać żadnego – nazwijmy to – maczo-seplenienia, tzn. budowania czegoś na kształt męskiej narracji. O ile coraz głośniej się mówi o „nowej kobiecości”, czyli silnej podmiotowości przefiltrowanej przez wiedzę gender studies i doświadczenie feminizmu, o tyle faceci są wobec rzeczywistości bezradni. Ona zaczyna nam zabierać nasze stare zabawki, uświęcone tradycją, historią, religią. Nasze wiaderko okazuje się dziurawe, a łopatka jest wyszczerbiona i nie widzimy swojego miejsca w piaskownicy, którą tyleż razy obsikiwaliśmy, znacząc terytorium. Pozostała tylko mapa, jak sugeruje Houellebecq.


Jest też drugi trop: Śledziennik to hipochondryk, więc każdą drobną dolegliwość przyjmuje w kategoriach ostatecznych. Pobyt w szpitalu przy okazji w sumie drobnego zabiegu powoduje, że zaczyna rozpoznawać swój los. To jest ułomna, nihilistyczna wersja metafizyki.


W końcu uświadamia sobie, że kiedyś umrze.
I jednocześnie porusza się między bardzo dojmującym doświadczeniem a retoryką rodem z Coehlo. Brakuje właściwego języka, by to wyrazić i nie popaść w truizm. Szpital otwiera go na proces obumierania. Proces nie książkowy, intelektualny, proces totalnie fizjologiczny, zwierzęcy wręcz, dokonujący się w pustce.


Hipochondria to dla Pana metafora kultury, w której żyjemy?
No tak. Od długiego czasu nie robiliśmy nic innego poza budowaniem rzeczywistości jak z marzeń neoliberalnych myślicieli, bardzo mocno skoncentrowanej na „ja”. Dorobiliśmy się kilku rodzajów hipochondrii. Negatywna hipochondria koncentruje się na realnych bądź urojonych chorobach. Pozytywna jest realizowana przez specyficzny typ nowego człowieka – homo fitness. Ten próbuje zaczarować czas, wmówić sobie, że nieprzemijalność jest tylko kwestią do wytrenowania i odpowiedniej stymulacji.


Najpotężniejszą hipochondrią jest jednak ta narodowa, plemienna. Czy istnieje na świecie bardziej zbolały naród? Jako wspólnota jesteśmy hipochondryczni, cierpimy na zespół Münchhausena. Choroba jest naszym totemem, a historia – dziejami kolejnych zawałów i reanimacji. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, skąd ten rozziew: jako wspólnota leżymy na łóżkach szpitalnych, jako jednostki wpadamy w straceńczą galopadę ku doskonałości fizycznej. Co każe nam od naszej przemijalności odwracać głowę.


Przecież zawsze odwracaliśmy głowę od brzydoty, starości.
Niezupełnie. Od czasów egzystencjalistów i roku ’68 triumfuje kult gówniarza, aż ku krańcowym formom infantylizmu w dzisiejszej popkulturze.


Jakieś przykłady?
A panu się jakieś narzucają?


Młodniejący Krzysztof Ibisz.
No na przykład. Żyjemy w świecie sparodiowanego roku 1968. O ile wtedy mieliśmy do czynienia z realnym buntem młodych wobec starszych, o tyle dzisiejszej kulturze młodości nie towarzyszy próba budowania lepszego świata. Młodość jest czymś pozapokoleniowym, na co mogą sobie pozwolić bogaci. I raptem okazuje się, że owa młodość jest kategorią społeczno-ekonomiczną i dyskryminacyjną. Bogaci są młodzi, zdrowi i piękni, bo ich na to stać. Biedota starzeje się szybciej i jest rozbrajająco brzydka. Upraszczam, ale tylko trochę.


Rewolucja obyczajowa przybrała obecnie formę lifestyle’u i glamouru. Dominuje daleko posunięty nihilizm: śmierć frajerom, którzy w życiu kierują się innymi wartościami.


W książce pojawia się bardzo fachowy język, wymienia Pan nazwy kolejnych leków z wielkim znawstwem.
Miałem lekarskich konsultantów, a jakże. Tych samych, którzy wycinali mi pęcherzyk żółciowy, bo właśnie od tego zaczęła się książkowa historia. To, co uznawałem właśnie za groteskowe, literackie zmyślenie, na przykład postać Świętego Anestezjologa, moi konsultanci określili jako bardzo realny dylemat współczesnej medycyny. Bardzo możliwe, że w niedalekiej przyszłości będziemy dogorywać w sztucznych rajach permanentnego znieczulenia. Będziemy roślinami, poza naszą wolą i świadomością, ukojeni jakimś dopalaczem, w amorficznym, galaretowatym świecie bez czucia, ale i bez bólu.


W książce opisałem zmyślony czarny rynek medykamentów służących tłumieniu bólu, którymi handluje się na szpitalnym oddziale. Kiedy opowiedziałem o tym pomyśle znajomym lekarzom, stwierdzili, że nie jest to do końca fantazja.


Na poziomie farmakologicznym potrafimy podtrzymać przy życiu, mówiąc brutalnie, każdą roślinę ludzką. Możemy naturalny proces odchodzenia przedłużać w nieskończoność. Oczywiście wynika to z roszczeń kultury, by całkowicie eliminować czas i ból z naszego życia. Niedaleko pada apap od morfiny. Wiele statystyk pokazuje, że żremy środki przeciwbólowe jak chipsy.


Wybór między cierpieniem a znieczuleniem to osobisty wybór każdego z nas. Trudno ocenić, czy to dobrze, czy źle.
Ja bym tego w ogóle nie rozpatrywał w kategoriach dobra i zła. Mam świadomość, jak upadlający może być ból. Cierpienie nie uszlachetnia, w krańcowych formach czyni z nas bezrozumne zwierzęta. Być może wpadam w łapy jakiegoś strasznego konserwatyzmu, ale zaryzykuję: boimy się umierać, bo nie wiemy, co jest dalej, bo sens, jeśli w ogóle go odczuwaliśmy, kończy się wraz z biologicznym końcem.


Cierpienie może mieć jakiś sens?
Może dla człowieka wierzącego, jako forma hiobowego odkupienia. Ale trudno jest mi sobie wyobrazić cierpiącego, który chce wierzyć, że po śmierci jest coś więcej, i który wykrzykuje jednocześnie: jestem ateistą, Boga nie ma!


Christopher Hitchens, lewicowy publicysta, który chorował na raka, do końca życia twierdził, że jest ateistą.
I tym sposobem doholował mnie pan do intelektualnej mielizny. Ugrzązłem? A może to był właśnie jego sens: nie mieszać eschatologii w biologię i humanizm? Dobrze rozumiem? Mnie bardziej interesuje, jak to cierpienie nas przemienia tu i teraz, jako istniejące byty. Bo cierpienie nas zmienia, to jasne, ale nie w kategoriach intelektualnych.


Czy kiedyś doświadczył Pan prawdziwego cierpienia?
Nie umiem odpowiedzieć. Zwłaszcza że skala „cierpienia” i skala „prawdziwości” jest bardzo umowna, względna. Co to znaczy „prawdziwe cierpienie”? Jak je zmierzyć? Poprzez porównanie mojego do innych? Ono się o mnie ociera, jest blisko, czasami wybuchnie, czasami się ledwie rozżarzy, więc intuicyjnie tylko wyczuwam, na czym polega.


Hipochondria to przyczyna kryzysu męskości, który dotyka Śledziennika, czy raczej jego objaw?
Objaw. Hipochondria to funkcjonowanie w permanentnym stanie zagrożenia. To wyrok, który już zapadł, ale nie znamy jego konkretnej treści i terminu wykonania. Samo przyznanie się do hipochondrii jest przejawem kryzysu męskości. Ale uznałem, że „Walizki” będą szczerym wyznaniem, nawet na pograniczu śmieszności. Emilowi Śledziennikowi daleko przecież do postaci z tragedii antycznej. Bliżej do farsy. Pamięta pan Gombrowicza? Jego słowa: „w chwili, gdy na gwałt potrzeba bohatera, pojawia się błazen”? To pułapka, w którą wpada współczesny mężczyzna.


Czym jest dzisiaj męskość?
Chciałbym powiedzieć, że czystą kartą, ale... Poza nielicznymi modelami męskości w stylu metro- czy retroseksualizmu, które w sumie nie odcisnęły na nas większego piętna, nie potrafiliśmy stworzyć niczego nowego. Tracąc powoli władzę symboliczną, wzdychamy do czasów naszych ojców i dziadów.


Niby mamy kryzys męskości, ale w większości to mężczyźni nadal mają władzę.
Władzę realną tak, ale ta symboliczna zanika. Na tym polega nasza tragikomiczność, a tragedia kobiet. Bo chociaż one lepiej przepracowały rzeczywistość, to my ciągle dzierżymy klucze do niej. Proszę pamiętać, że rozmawiamy w Olsztynie, w kontekście wyroku skazującego byłego prezydenta za molestowanie pracownic Ratusza. Ale wystarczy wyjść na ulicę, a usłyszy się cały rejestr tych klasycznych opowieści: że pewnie same były sobie winne, że jakby nie chciały, to do molestowania by nie doszło itd. A do tego także prostackie i wulgarne, że „jak suka nie da, to pies nie weźmie”. Frazeologia języka zdradza naszą rdzenną aksjologię i splata się z władzą realną.


Wracając do narcyzmu. Nie jest trochę tak, że pisarz powinien być narcyzem i egoistą?
Niby dlaczego? To zewnętrzny kostium, a zarazem naftalinowy mit, ustanawiający artystę w centrum kosmosu. Od Hemingwaya po Szczepana Twardocha, toutes proportions gardées. Z „ja” pisarskim trzeba uważać, zwłaszcza męskim „ja”, bo ono z automatu odtwarza starą opowieść o macho z dwururką. Egoistyczne „ja” jest dla mnie intelektualnym onanizmem, mocno irytującym.


Pisanie to przede wszystkim praca w języku, w czymś transcendentnym, ponad nami samymi. Język zawiesza moje „ja”, kpi sobie z mojego narcyzmu. On nie ma charakteru służebnego. Przeciwnie: kiedy piszę, to czuję, że to język ma coś do załatwienia ze mną. Że to język mnie prowadzi, to on przejmuje kontrolę. Literatura nie jest oddawaniem stanów duszy i stanów „ja”, lecz oddawaniem stanów słów.


W jakiej części „Walizki” są książką non-fiction?
Przy „Walizkach” zauważyłem, że jestem niezdolny do pisania autobiograficznego. I to nie ze względu na wstyd przed obnażeniem się, ale właśnie przez język, który w ten proces wkracza i go narusza, jednoczy się ze skłonnością ludzkiego umysłu do konfabulacji. Wszystkie wątki, które w intencji miały być autobiograficzne, natychmiast były przechwytywane przez kreację.


Powiedział Pan, że pisanie to frajerski zawód. Z pisania da się w Polsce wyżyć?
W moim przypadku nie. „Dorabiam” w teatrze, bo nie miałem dość determinacji, by na poważnie przyswoić sobie mechanizmy kariery literackiej w Polsce. Nigdy nie oczekiwałem, że wyżyję dzięki literaturze. Nie ten język, nie ta wyobraźnia, brak instynktu szamańskiego i autokreacyjnego [śmiech]. Jednym słowem: pozamiatane.


W jakim sensie jest „pozamiatane”?
Centrala wróciła i redystrybuuje idee, które chcą się podobać. Jak paw. Mówiąc Ezopem: ten stół pański jest bardzo krótki, a chętnych do uczty wielu i głód wielki. I – co pokazują takie wydarzenia, jak choćby wokół Nagrody Nike – reguły, które w tym świecie panują, nie są do końca jasne. Albo inaczej: ich specyficzna przejrzystość najnormalniej w świecie jest obezwładniająco bezczelna. I tyle.


Mam wrażenie, że cały czas gadamy o tym, jak to za naszych czasów było lepiej, a teraz wszystko schodzi na psy. A przecież każde pokolenie miało swoje „kiedyś”, jakieś „swoje lepsze czasy”.
Pewnie tak, ale to przecież część naszego, mojego świata, wobec którego nie chcę i nie potrafię być neutralny. Zmienia się paradygmat literatury – co proszę rozumieć jako nader delikatny eufemizm. Przyspieszenie kulturowe jest ogromne, więc w naturalny sposób w nowych formach istnienia literatury dopatruję się – jako człowiek z epoki papieru, maszyny do pisania, czytania na zasadzie odruchu Pawłowa – pochodu pojętnych, rzutkich barbarzyńców. Jednak fakty, dane statystyczne nie kłamią. One popychają mnie w objęcia zgryźliwego tetryka z „Muppet Show”.


Może nie powinniśmy się tak przejmować?
Obawiam się ludzi, którzy biorą rzeczywistość jak leci. ©

MARIUSZ SIENIEWICZ jest autorem powieści „Prababka”, „Czwarte niebo”, „Rebelia”, „Miasto szklanych słoni”, „Spowiedź Śpiącej Królewny”, zbioru opowiadań „Żydówek nie obsługujemy”. Nominowany do Paszportu „Polityki” i Nagrody Literackiej Nike. Pracuje w Teatrze im. Stanisława Jaracza w Olsztynie. Ostatnio wydał „Walizki hipochondryka” (Znak 2015), powieść o hipochondryku, którego przy życiu trzymają trzy rzeczy: rozpamiętywanie przeszłości, choroba i miłość do pewnej kobiety.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2015