Pacjenci doktora Gugla

W internecie poszukują zaprzeczenia, że nie cierpią na śmiertelną chorobę. Ale im więcej czytają, tym więcej mają wątpliwości.

08.05.2016

Czyta się kilka minut

 / il. Marcin Bondarowicz
/ il. Marcin Bondarowicz

Potrzymaj – mówi i wchodzi do gabinetu. W rękach zostawia mi swój smartfon. – Tylko nie sprawdzaj historii – uśmiecha się, ale jakoś niewyraźnie. Chłopak wielki na dwa metry, a w oczach ma małe, przestraszone dziecko.

Za drzwiami gabinetu przyjmuje go psychiatra. Adam – tak go tymczasowo nazwijmy – zgodził się, żebym z nim tutaj przyszedł i potem o tym napisał. Nie musiałem go długo namawiać, bo ostatnio stał się wylewny. Mówi o sobie szczerze i ze szczegółami. Opisuje cykl swojego dnia z podziałem na posiłki, sny i wizyty w toalecie.

W prywatnym szpitalu na obrzeżach miasta było cicho i pusto. Kiedy pani w rejestracji usłyszała, do kogo się udajemy, zmieniła ton na przesadnie miły:

– Gabinet nr 9, pan doktor już przyjmuje.

– Sami starzy ludzie – powiedział cicho Adam. Jego zdaniem, a bywał już w wielu poczekalniach, ci „starzy ludzie” przychodzą tu po recepty na leki antydepresyjne. Bo chorują w samotności, boją się śmierci i muszą sobie te lęki jakoś oswajać. Ale na końcu korytarza widzieliśmy też parę młodych ludzi. Ona trzymała go za rękę, on machał nogą, automatycznie, jakby się zaciął.

Zanim Adam zniknął w gabinecie, szturchnął mnie w bok, kiwnął głową i ze śmiertelną powagą wyszeptał: – Widzisz tę kobietę? Ona ma na głowie perukę. Wszędzie widzę kobiety w perukach.

il. Marcin Bondarowicz



Fora

„Jestem strasznym hipochondrykiem” – mówi na wstępie każdemu lekarzowi Adam. Od tych samych słów rozpoczyna również maile, które wysyła do wirtualnych lekarzy na specjalnych portalach internetowych i posty na forach, które przeczytał już od początku do końca, sięgając wpisów z 2001 r.

Ten rodzaj hipochondrii psychologowie nazywają – na razie roboczo – cyberchondrią. Albo diagnozowaniem się u „doktora Gugla”. Zaburzenia polegające na kompulsywnym porównywaniu objawów fizycznych z ich opisami w internecie, choć nie istnieją ilościowe badania na ten temat (wiemy tylko, że ośmiu na dziesięciu Amerykanów czerpie medyczną wiedzę wyłącznie z internetu), staje się podobno coraz częstsze. Fora internetowe poświęcone strachowi przed chorobami – najczęściej nowotworami – pełne są zwierzeń o stanie narządów płciowych, układu pokarmowego, skóry, poziomu leukocytów we krwi. A także apelów o pomoc, zauważenie, albo po prostu dramatycznej rezygnacji.

Strony poświęcone nowotworom są odwiedzane dużo częściej niż te o zwykłych infekcjach, jak udowodnili dziennikarze „Guardiana” – gdy wpisywali po angielsku w wyszukiwarce: „ból gardła”, na pierwszych miejscach znajdowali kilkadziesiąt stron o raku gardła, a nie o np. anginie. Dla hipochondryka będzie to potwierdzenie złych przeczuć, dla początkującego – pierwsze zetknięcie ze światem chorobowych obsesji. Szukanie diagnozy w internecie – jak pisze amerykański psycholog Guido Zuccon z Uniwersytetu Technologicznego w Queensland – zawsze kończy się jednym: obsesyjnymi myślami, że ból głowy to coś poważniejszego niż tylko migrena.

Sny

Siedzimy w mieszkaniu na parterze bloku z wielkiej płyty. W telewizorze jacyś ludzie wydzierają się na siebie w serialu „Dlaczego ja?”. Staramy się ich nie słuchać. Ona – kobieta w sile wieku, blondynka o wiecznie ściśniętych dłoniach – siedzi przy krawędzi stołu i miesza kawę. Mąż wyszedł z psem. Zazwyczaj nie wychodzi, ale trochę się na nas obraził, nie chce o swojej żonie czytać w gazetach.

– Pani Beato – staram się mówić głośniej od tych z telewizora – jak to się zaczęło?

Odpowiada krótko: – Umarła mama.

Mieszkała na drugim końcu miasta. Dzwoniła, jak chciała jechać na zakupy. Albo na cmentarz. Była kobietą o prostych plecach – jak wspomina ją córka, pani Beata – do końca nie pozwoliła sobie na słabość. Przeżyła wojnę, odchowała czwórkę dzieci. Zdarzało się, że czekała na męża w dniu wypłaty nieco dłużej, ale czekała cierpliwie, bo wtedy mężczyznom takie rzeczy się wybaczało. Kiedy on umarł nagle (zawał przy obieraniu ziemniaków), ona całą rodzinę trzymała w kupie. „Kierownik” – mówiło się o niej po cichu przy imieninowym stole. I nagle: rutynowa wizyta, diagnoza, operacja, chemia, łóżko. – Nowotwór dał przerzuty, nie było o co walczyć – mówi pani Beata. – Mama umarła w spokoju, po silnych lekach. Pogodziliśmy się z tym, że nie będzie nas poznawać, ale przynajmniej uniknie cierpienia. Spędzaliśmy czas w szpitalach, potem w hospicjum. Napatrzyłam się na to wszystko. Zapamiętałam.

Wtedy pani Beata zaczyna zaglądać tam, gdzie nie trzeba. Strony internetowe są pełne ostrzeżeń. Nie jedz czerwonego mięsa, nie nadużywaj kofeiny – radzą anonimowi specjaliści. Rób cytologię i mammografię, szukaj okazji do refundowanych badań. Szczerze mów lekarzowi o chorobach w rodzinie – 15–20 proc. nowotworów ma podłoże dziedziczne. Każdy mały ból jest pretekstem, by włączyć komputer. W pracy – pani Beata jest księgową z dużym doświadczeniem – używa internetu w telefonie, żeby koleżanki nie zaglądały przez ramię. Tworzy profil o nazwie „Beti” na forach internetowych, zdobywa kolejne poziomy wtajemniczenia. Za liczbę pomocnych komentarzy otrzymuje się nagrodę – rodzaj wirtualnej odznaki dla zasłużonych.

Czyta historie z kolejek do lekarza i szpitalnych sal. „U nas na onkologii” – te słowa wywołują u niej największe dreszcze (strachu i ciekawości). Inni potencjalnie chorzy piszą o swoich matkach, ojcach, dziadkach i dzieciach. Śmierć dzieci jest najgorsza, to „Beti” wie już dawno, dlatego w przerwach od internetowej diagnozy pisze esemesy do dorosłego syna: „Jak tam, synuś? Nic nie boli?”.

Kiedy w drodze z pracy przejeżdża obok szpitala, jakaś wymyślona ręka ściska ją za gardło. Rzadko kiedy przesypia noc. A jak przesypia, śni jej się na przykład, że wybiera chustkę do zakrycia łysej głowy. W jej myślach i snach pojawiają się krwawienia z dolnego odcinka przewodu pokarmowego, wypadające zęby, kroplówki, wenflony, guzy, czerniaki, mięsaki, powiększone węzły chłonne. Nie tylko jej, ale i syna. – Nigdy nie śni mi się mąż – mówi teraz pani Beata. – I ja już nie wiem, czy to dobry znak, czy zły.

Pani Beata zapada kolejno na raka jelita grubego, żołądka, jajników z przerzutami do kości, płuc i mózgu. Choroby występują w odstępach lub jednocześnie. Nowy strach pojawia się zawsze po wyjściu od lekarza, który zwykle uspokaja: „Pani Beato, proszę się nie martwić, jeszcze pani pożyje”. Ale urojony albo prawdziwy ból podstępnie przechodzi z brzucha do głowy, albo z głowy do brzucha, jakby krążył w krwiobiegu. Nie daje myśleć o niczym innym, zasiewa wątpliwości.

Pani Beata nie ufa lekarzom. Generalnie uważa, że są nieczuli, niedbali i nie potrafią człowiekowi wyjaśnić, co mu naprawdę dolega. Pani Beata wydała już na wizyty majątek. Korzysta z prywatnych przychodni, bo czekanie na wizytę z NFZ nie wchodzi w grę. Od lekarzy wymaga wysłuchania i pocieszenia. Cieszy się, kiedy trafi się taki, który każdą dolegliwość rozrysuje na kartce. Ale tacy zdarzają się rzadko.


Bzdury

Jak to się zaczyna, pytam też Ninę. Mogłaby być córką pani Beaty albo moją siostrą. Chodzi do pracy w biurze, studiuje podyplomowo. Dzieli mieszkanie z narzeczonym. Twierdzi, że wychodzi na prostą, ale zdarza się, że wpada w dołek.

Nina mówi z uśmiechem, że umierać zaczęła trzy lata temu, na ostatnim roku studiów.

Najpierw ból brzucha. Gdzieś nisko i głęboko, inaczej niż zwykle. Ból nie znika rano, ani po łyknięciu tabletek. Nina ma wrażenie, że nie znika nigdy.

– Dziecko – mówi jej matka przez telefon – ty idź do lekarza, sesję masz za miesiąc, jak ty egzaminy pozdajesz?

Ale Nina już wtedy wpada w ten stan, zamknięte koło, o którym mówi, że nie ma z niego wyjścia. Nie idziesz do lekarza, bo boisz się diagnozy, a im bardziej się boisz, tym bardziej cię boli.

– W końcu chłopak zawiózł mnie na ostry dyżur, bo z bólu zwijałam się po podłodze – mówi Nina. – Zbadali mnie, powiedzieli, że wszystko w porządku. Ale nie zrobili mi gastroskopii, bo się nie zgodziłam. Bałam się. Stwierdzili, że ból jest na tle nerwowym.

– Czym się denerwowałaś? – pytam.

– Na początku pewnie studiami, życiem ogólnie. Bałam się, co będzie po dyplomie, czy znajdę lepszą pracę, bo na razie dorabiałam gdzieś na czarno. W końcu organizm się zbuntował. Lekarz mi wtedy powiedział, że jak nie wyluzuję, to trafię do niego z czymś gorszym.

Wraca do domu i zaczyna czytać. Otwiera tyle stron, że zawiesza się laptop. – Błędem jest to, że na początku nie robisz podstawowego badania, tylko szukasz w internecie zaprzeczenia, że nie jesteś poważnie chory – tłumaczy. – Ale im więcej przyswajasz opcji, które mogą się wydarzyć, tym bardziej zaczynasz się zastanawiać: a może to jednak...?

O tym czasie mówi dziś: „jakby otworzyła się pode mną zapadnia”. – I lecę daleko w dół, w czarną dziurę – mówi. – Wcześniej w ogóle nie myślałam o chorobach. Wkurzały mnie rozmowy o tym, kto umarł i na co. A teraz nie ma dnia, żebym nie czytała artykułów naukowych o leczeniu raka piersi, statystyk przeżywalności, tzw. osobistych świadectw ludzi biorących chemię, noszących worek stomijny. Najgorszemu wrogowi nie życzę, żeby się tego wszystkiego dowiedział.

– Normalny człowiek – powtarza Nina – chodzi do lekarza bez lęku. Ja bałam się umówić na wizytę. Im dłużej nie szłam do lekarza, tym bardziej się zamartwiałam. Ale strach przed złą diagnozą był większy.

Na uczelni, w pubie, w tramwaju Nina porównuje się do innych. Oni – myśli – jedzą, śpią, bawią się, pracują „normalnie”. Bez tego ciężaru, bez tej myśli z tyłu głowy, że przecież to wszystko bez sensu, że i tak „wszyscy pójdziemy do piachu”. Nina wraca do domu, kładzie się obok narzeczonego i myśli: „Jaka szkoda, że tak niewiele zostało”.

Słucha piosenki „Stairway to Heaven” i w okolicach solówki wybucha takim płaczem, że aż trudno o tym mówić bez zażenowania.

Przerwa. Dalej Nina mówić nie będzie. – Bzdury, głupoty, nie słuchaj – prosi. Niech więc opowie o końcu. – Na razie nie ma końca, chociaż ciężko na to pracuję – mówi. Chodzi do psychologa. Wycisza nerwy. Z narzeczonym planują ślub. Twierdzi, że nauczyła się sobie wmawiać, iż gdyby naprawdę była poważnie chora, to dzisiaj już by jej nie było. Ale na koniec, jeszcze w tym samym zdaniu dodaje: „chyba”.

Porady

Okazuje się, że historia Adama przypomina wszystkie inne. Najpierw jest impuls. Bo usłyszał, że umarł sąsiad. Bo w telewizji zobaczył, że umarła aktorka. Po prostu nagle się zorientował, że życie ma koniec. I że ten koniec może boleć, może być przedwczesny, właściwie zawsze znienacka.

Po impulsie następuje reakcja. Fora internetowe, portale medyczne, artykuły naukowe, książki. Adam wszędzie założył profile, wszędzie jest aktywny. Na początku dużo pisał. W postach opowiadał o sobie. Przez internet zdiagnozował już u siebie raka żołądka, płuc i jądra. Ten ostatni siedzi w nim szczególnie głęboko i nie chce wyleźć. Chociaż Adam się badał (wystarczyło USG), to nadal myśl o śmierci wraca co kilka godzin. Adam musi się więc ratować na swój sposób. W jego mieszkaniu na lodówce widziałem powieszone zdjęcie USG z dopiskiem, który Adam zrobił własnoręcznie: „To nie jest nowotwór”. Pod spodem nazwisko lekarza, który przeprowadzał badanie.

Adam wie, że robi sobie krzywdę, wstukując dobrze znaną litanię do internetu: „rak, jakie objawy?”. Ale zwyczajnie nie może przestać. Wtedy zaczyna się loteria: albo będzie do przodu, albo w plecy. – Bo jak przeczytam, że to nic groźnego, to się uspokajam. Jak źle, to depresja – mówi. Ostatnio odkrył sposób na to, jak w spokoju przetrwać trochę dłużej. Założył konto na portalu, na którym prawdziwi lekarze udzielają prawdziwych porad. Nieraz podpowiadają, jaka może być diagnoza, ale delikatnie, bo w Polsce diagnoza przez internet jest zabroniona. Takich stron jest w polskim internecie kilka. Pracownik jednej z nich anonimowo przyznaje, że lekarze dostają za taką współpracę wynagrodzenie.

Zakładam konto na portalu z poradami lekarzy. Zadaję kilka różnych pytań, opisuję zmyślone objawy. Po dobie dostaję odpowiedź, zazwyczaj od jednego specjalisty podpisanego nazwiskiem. Lekarz sugeruje, że objawy mogą świadczyć o tym i o tamtym, ale powinien mnie zbadać specjalista (ta formułka pada zawsze). Bo – jak informują lekarze – zawsze istnieje możliwość ciężkiej choroby.

Skutki

W kolejce do lekarza Adam opowiada mi o tym, jak jego życie wędruje z góry na dół. – Po wizycie u lekarza, który mówi, że wszystko w porządku, zazwyczaj jest euforia – mówi. – Czuję się wolny, wydaję mnóstwo pieniędzy. Kupuję przez internet książki, perfumy, ciuchy. Nie mam umiaru. Chce mi się ćwiczyć, więc kupuję karnet na siłownię, biegam. Chodzę na imprezy. Potem np. czuję ból w klatce piersiowej. I znowu jest po mnie.

Przychodzi czas wizyty. Adam wchodzi do gabinetu. Konsultacja trwa dokładnie 18 minut. W tym czasie lekarz pyta o choroby w rodzinie (czy były), pracę lub studia (czy stresujące), przebyte operacje, ewentualne urazy głowy. Zaleca psychoterapię, żeby Adam się dowiedział, z czego wynikają jego lęki. Ale on w psychoterapię nie wierzy. Mówi, że raz na takiej był i sam sobie musiał zadawać pytania na głos.

Dostał też leki. Mocne antydepresanty. Będzie po nich dobrze spał. Nie może prowadzić auta, pić alkoholu. Prawdopodobnie straci apetyt, więc nie powinien się martwić, że chudnie. Na drugi dzień dostaję od niego esemesa: „Kurde, tylko wróciłem do domu i od razu znalazłem w necie nazwę leku i skutki uboczne. Zaczynam się martwić”. ©

Imiona i niektóre szczegóły dotyczące bohaterów zostały na ich prośbę zmienione. Adamowi dziękuję za możliwość towarzyszenia mu podczas wizyt u lekarza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2016