Nasz Zorro

Jako student piekielnie ambitny i pracowity jak mrówka. Kiedy inni pili wino Gellala, on wkuwał angielskie słówka. Osobny, nie przybierał artystowskich póz. Skupiony na robocie i lekturach, zachłanny na wrażenia i podróże.

16.09.2013

Czyta się kilka minut

Zygmunt Januszewski / Fot. Maciej Januszewski
Zygmunt Januszewski / Fot. Maciej Januszewski

Profesor Maciej Buszewicz tak opisał dwudziestolatka Januszewskiego: „Zygmunta (...), wtedy jeszcze studenta, pamiętam głównie z przypadkowych spotkań na korytarzach naszego zatłoczonego wydziału, w końcu lat 70. Zawsze coś do kogoś mówiący, czasem pewnie do siebie, nikt nas bowiem tak dobrze nie rozumie, jak my sami. (...) Pamiętam też świetnie, że wtedy przemknęło mi przez głowę... Jaki ten facet podobny do Kurta Vonneguta. 20 lat z kawałkiem później, kiedy poznałem Vonneguta, pomyślałem, że, choć mocno posiwiał i zbytnio zeszczuplał, nadal jest podobny do Januszewskiego”.

KRÓLIK DURACELLA

Zygmunt Januszewski pomnożył siebie po wielekroć i szczodrze rozdał. Najpierw jako asystent prof. Janusza Stannego (którego nazywał Gandalfem), potem jako samodzielny szeryf Pracowni Ilustracji na warszawskiej ASP. Swoje talenty i tytaniczną pracowitość oddał bez reszty młodym, nieopierzonym. Belfer niezmordowany, wykonujący dwieście procent belferskiej normy. Nie dla profitu, ale z pasji i entuzjazmu.

– Nigdy nie mówił o swoim życiu prywatnym ani dolegliwościach, za to bez końca o studentach, wystawach, katalogach, nowych projektach. Zafiksowany na pracownię totalnie. Najchętniej nie wychodziłby ze szkoły wcale – mówi asystentka Profesora, Monika Hanulak.

Nie kadził, nie gładził, wbijał szpile w d... Bywał bezlitosny, ale to motywowało. Studenci wychodzili z miażdżących korekt z zapożyczoną z kreskówki frazą: „Poczekaj, ja ci jeszcze pokażę!” i wracali z lepszymi projektami, nakręceni jak królik Duracella.

Tak było z Agatą Dudek – późniejszą asystentką Profesora. Na drugim roku, jeszcze przed wyborem pracowni, za namową koleżanki przyszła do Januszewskiego na korektę. Miała już za sobą pierwsze publikacje i spodziewała się przynajmniej wyrozumiałego uznania. Najpierw przepytał ją gruntownie. Co czytała ostatnio? Czym się interesuje? Jaki film jej się podobał? Zasypał lawiną obcych słów, potokiem erudycji. A potem pojechał po niej bez taryfy ulgowej. Wyszła obrażona na amen. Kiedy przyszło do wyboru pracowni, zapisała się do Januszewskiego, żeby mu pokazać, jak bardzo się mylił. Szybko się dogadali. Bo „magiel” na dzień dobry to był element belferskiej strategii. Wiadomo, bywają studenci-leserzy i studenci-prymusi, bywają geniusze i ciemięgi... Pierwsza rozmowa była testem, próbą rozpoznania, do jakiej kategorii delikwent należy. Ale potem, niezależnie od potencjału i zdolności, Profesor wyciskał z nich talent, o którym sami nie wiedzieli. Bo – jak mówi asystent, Jan Rusiński – kardynalną zasadą tej pracowni był respekt dla autonomii i osobowości studentów.

KOPAĆ, NIE KOPIOWAĆ

– Inność trzeba pielęgnować i walczyć o nią – mawiał Januszewski. Cenił rysunek odręczny, popychał i zachęcał do niego, bo w pracy ręki najpełniej ujawniała się intuicja i podświadomość – to, co nie poddaje się tresurze. Nowych studentów obierał jak cebulę z nawyków, klisz i mód, z którymi przychodzili. A potem żądał od nich, aby byli w permanentnym ruchu. Bo jeśli się nie boksuje – życie przepływa obok: „Chodzi o to, żeby świadomie bronić własnej odrębności. Nie ulegać. Raczej kopać, niż kopiować. Radykalnie obstawać przy swoim. Mylić pogoń. I obficie korzystać z amunicji, jaką generuje poczucie humoru”.

Cenił poszukujących i nakręconych. Obdarzony niewyczerpanymi – wydawało się – pokładami energii, oczekiwał takiego samego dynamitu w tyłku od swoich studentów. Kiedy zdarzył mu się uczeń opieszały czy leniwy, szlag go trafiał. A wtedy mówił do Moniki: „Idę poprawić perukę”. Ten żart oznaczał tyle co: „Zaraz eksploduję. Zajmij się nim, dopóki nie ochłonę”. Po kwadransie wracał, zrelaksowany.

Stanisław Gajewski, student i tegoroczny dyplomant Profesora, tak mówi o nim: – Nie odczuwało się, że jest dydaktykiem. Nie tyle uczył, co współpracował. Starał się wyciągnąć z osobowości każdego z nas to, co uważał za najcenniejsze i najbardziej własne, charakterystyczne. A potem pielęgnował ten obraz, rozbudowując go wspólnie z „właścicielem”. Podczas korekt zapominał o posiłkach, a zajęcia – bywało – przeciągały się tak bardzo, że ochroniarz o 22.00 wyganiał nas ze szkoły. Był otwarty na nasze pomysły, cierpliwy. To przynosiło rezultaty w postaci nagród, które otrzymywali jego uczniowie. Nad własne splendory przedkładał dobro Pracowni i studentów. Organizował wystawy Pracowni, współtworzył i kierował mnóstwem projektów, zachęcał i pomagał nam w aktywności artystycznej, także poza Akademią.

BAOBAB

Bronił swoich studentów jak matka-kwoka. Przyzwalał na eksperymenty, zachęcał do penetrowania nowych mediów. Niekiedy miano mu za złe, że choć to Pracownia – nominalnie – Ilustracji, to na obronach i wystawach pojawiały się animacje, instalacje, performanse, obiekty...

Agata Dudek: – Nasza Pracownia na Krakowskim Przedmieściu sąsiaduje z Salonikiem Chopinów – muzealną izbą, do której pielgrzymują wycieczki z całego świata. Bywało, że cudzoziemscy turyści błądzili i trafiali do nas. A wtedy Profesor brał ich w obroty. Obszernie opowiadał o naszej pracy. Niekiedy prosił, żeby a vista recenzowali projekty studenckie. I uważnie słuchał. Oszołomieni japońscy szopenofile wychodzili od nas z katalogiem Młodej Ilustracji Polskiej pod pachą oraz plikiem pocztówek i buttonów naszego projektu. Profesor był mistrzem PR-u.

Monika Hanulak: – Zawsze w galopie, hiperaktywny, stale coś aranżował, wiązał, organizował... Nierzadko rozwiązywał problemy studentów – także osobiste. Z własnej kieszeni kupował sprzęt, finansował wydruki tym, których na to nie było stać. Popchnął mnie do robienia doktoratu i zanim zdążyłam się połapać, już stałam przed komisją. Wszędzie rozsiewał niepozorne nasiona różnych swoich pomysłów. Patrzysz... a tu baobab wyrósł.

SIUSIANIE W TORCIK

Kiedy zachorował, przyjaciele i studenci zorganizowali błyskawiczną pomoc, żeby zgromadzić środki na terapię Profesora. W lutym salon Akademii Sztuk Pięknych zapełnił się podarowanymi przez nich pracami, a w sieci zawisła profesjonalna, ruchoma witryna, gdzie można było wybrany obraz/grafikę/rzeźbę kupić na internetowej aukcji. Lawina fejsbukowych lajków i udostępnień nagłośniła pospolite ruszenie na rzecz Profesora, a on podziękował darczyńcom, podpisując się pięknie pod dziękczynnym listem: „Wasz profe zorro sempre avanti!”.

W tym krótkim żarcie słownym zawiera się zamiłowanie do zabaw słowami, inteligentnych rebusów. Był mistrzem internetowego „ćwierkania” – jego krótkie posty na Facebooku były dowcipne i celne.

Ten sam talent do żonglerki słownej pobrzmiewa w artykule Profesora, w którym sportretował swoją Pracownię Ilustracji: „Ćwiczymy gramatykę obrazu. Sposoby składania obrazów z tekstem. Opukujemy słowa. Nasłuchujemy nowych znaczeń. Zanurzamy się w alfabet, gdzie – z powodu alergii na powagę – kichamy! Litery rozpadają się i układają w nowe, całkiem osobiste alfabety. Te z kolei otwierają drogę do własnego języka. Wtedy detonacja akademickiego nabzdyczenia czy siusianie w profesorski torcik nabiera autentycznej siły wyrazu”.

DO OBŁĘDU

Do końca wierzył, że wróci do pracy. Wiosną pojawił się w Akademii na wózku. Trzymał fason. Nie opuszczało go poczucie humoru.

Pod koniec marca rozpoczęła się procedura nadania mu tytułu profesora. Był już sparaliżowany, przykuty do łóżka. Obrona odbyła się bezprecedensowo – przez Skype’a. Komisja zasiadła w dziekanacie, przed dużym monitorem. Trzej recenzenci odczytali swoje opinie. Prof. Buszewicz wygłosił tekst, w którym znalazły się takie oto fragmenty: „W Zygmuntowych rysunkach chłopak w marynarskim mundurku, który wyjadł już wszystkie słodycze z papierowej tytki i włożył ją sobie na głowę, teraz biegnie figurowo, prawie jak w teatrze u Kantora, poganiając pogrzebaczem żeliwną fajerkę. Czy jest to rojber (spolonizowany rozbójnik, ten sam co u Schillera), a może uciekający inkwizycji, w takiej samej błazeńskiej czapce, skazany na stos heretyk, czy może wreszcie wróg klasowy z czasów rewolucji kulturalnej w Chinach? (...) Kaligrafizm Januszewskiego cechuje czasem wielowątkowość rozpasana do obłędu, która przez meandry, manswerki, metamorfozy, mitologie, mimikrę, aż po bordiury, brokuły i bibeloty nieuchronnie zmierza do niespodziewanej pointy, a czasem tylko powoduje rozdziawienie zdziwionej gęby oglądacza”.

GANDALF

Kiedy, zwieńczona sukcesem, procedura dobiegła końca, profesorowie Stanny i Buszewicz – za pośrednictwem syna Macieja – przesłali Zygmuntowi dwa upominki. „Busz” podarował stuletnią fotografię małego chłopca trzymającego w rękach „tytę” – papierowy stożek wypełniony cukierkami – taki, o jakim mowa wyżej. Gandalf – mistrz Zygmunta i „dobry czarodziej” – podarował kamienny otoczak z namalowaną na nim gębą – amulet, który miał oddalić chorobę.

Nie udało się.

Nawet Gandalf nie wszystko potrafi.


W styczniu tego roku Zygmunt przekazał nam specjalnie przygotowane dla „Tygodnika” portfolio swoich grafik. I postawił nam wyzwanie: zamówić do nich odpowiednie teksty. Później kilkakrotnie uzupełniał zapasy, zaś każdą publikację kwitował mailem lub telefonem. Nadal będziemy drukować Jego graficzne eseje, tekstów z pewnością nie zabraknie. Tyle że teraz już nie zadzwoni ani nie napisze, choć będziemy wściekle czekać...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2013