Najtrudniejsze przyjdzie potem

Ludzie po obu stronach zadają sobie pytanie: po co była ta wojna? Kto wygrał, kto przegrał? Przegrali ci, którzy są ofiarami, czyli dzieci, kobiety, rodziny. Zabrano im domy, bliskich, zniszczono narzędzia pracy, odebrano poczucie bezpieczeństwa.

05.09.2006

Czyta się kilka minut

Libanka Dona nie musi się już bać o swą rodzinę w Amchit. Cztery dni po izraelskim bombardowaniu zawarto rozejm. Będąc już w Izraelu, dostałam od niej radosnego sms-a. Teraz Dona z grupą wolontariuszy pojechała na południe do Ain Ebel, oddalonym o 3 km od słynnego ze zniszczeń Bint-Jbeil, by zorientować się, jaka pomoc jest potrzebna. Zanim podejmie studia na czwartym roku chemii, ma trochę czasu. W mailu opisuje mi zniszczenia na południu Libanu, ale nie mniej jest przejęta moim opisem tego, co zobaczyłam w Izraelu.

Zwykli ludzie

Po powrocie do Polski okazało się, że Polska Akcja Humanitarna była jedyną organizacją, która w czasie wojny była po obu stronach. Powodem, dla których inne organizacje, które zjechały do Bejrutu, nie dotarły na drugą stronę, był brak oficjalnej prośby Izraela do OCHA (United Nations Office for the Coordination of Humanitarian Affairs). W skrzynce mailowej znalazłam słowa oburzenia zwolenników jednej lub drugiej strony: jak mogłam przebywać z izraelskimi mordercami? Albo: dlaczego pomagam brudnym Arabom, którzy grożą światu? Na szczęście byłam i wśród "morderców", i tych, którzy są "zagrożeniem". Zwykli ludzie są wszędzie tacy sami, a na każdy konflikt trzeba patrzeć z perspektywy indywidualnego człowieka. To pomaga ustawić proporcje. Zobaczyłam je i w Libanie [patrz poprzedni numer "TP" - red.], i w północnym Izraelu.

Na przykład w Qiryat Shemona, 6 km od granicy z Libanem, gdzie codziennie spadało po kilkadziesiąt rakiet Hezbollahu (przez miesiąc łącznie 945, najwięcej ze wszystkich miast Izraela). 24 tys. mieszkańców przyzwyczaiło się do życia w zagrożeniu i do tego, że na ich domy i pola uprawne spadają rakiety. W sumie między rokiem 1968 a 2000 na miasto spadło 4 tys. rakiet, statystycznie co trzeci dzień jedna. Tylko od 2000 r. mieli przez 6 lat spokój.

Mer Haim Barbivai pochodzi z Qiryat Shemona i pamięta, jak miasto się rozrastało. Powstało w 1949 r., obok kibuców istniejących od lat 30. Jego rodzice byli wśród pierwszych osadników, dlatego cierpi, gdy widzi zniszczenia. Wstępny bilans strat jest ogromny: rakiety uszkodziły 2 tys. domów, zniszczyły połowę szkół. Część mieszkańców ewakuowała się, reszta została w schronach - i w nich żyła przez wiele tygodni.

Paradoksem tej wojny jest, że część ofiar po stronie izraelskiej to Arabowie, obywatele Izraela. W niektórych miejscowościach zginęło więcej ludzi pochodzenia arabskiego niż żydowskiego. Górna i dolna Galilea jest zamieszkana w połowie przez ludność arabską, rakiety nie wybierały.

Okazuje się, że jesteśmy jedyną zagraniczną humanitarną organizacją, która tu przyjechała. Dziękują za okazanie im solidarności. Fakt, że podczas wojny, kiedy nie ustaje ostrzał, ktoś przyjeżdża z pomocną ręką, jest dla nich ważny, bardziej nawet jako gest. Nawet gdyby z materialnej pomocy nic nie wyszło, to są nam wdzięczni za przyjazd. Dla mnie to oczywiste, że skoro zaangażowaliśmy się w pomoc po stronie libańskiej, to obowiązkiem organizacji humanitarnej jest pomoc również drugiej stronie.

We wszystkich izraelskich miejscowościach dowiadujemy się, że jesteśmy pierwsi i jedyni. Nie potrafię tego zrozumieć. Przecież po stronie libańskiej jest tyle organizacji międzynarodowych. Co z zasadą bezstronności? Może jest to spowodowane mitem bogactwa Izraela? Ale i tu są biedni ludzie, a cierpienie jest takie samo.

Życie w schronach

Sierpień w Qiryat Shemona. Centrum kierujące pomocą dla mieszkańców znajduje się w schronie Centrum Kultury. Rządzi tu David Schattner. Gdy dowiaduje się, że jestem z Polski pyta, czy znam Wi-sławę Szymborską, a gdy słyszy, że znam ją osobiście, prosi o przekazanie pozdrowień. Dla niego jest największą poetką na świecie, ma wszystkie tomy jej wierszy, które wyszły po hebrajsku i angielsku.

W centrum wolontariusze odbierają telefony od 6 tys. mieszkańców, którzy zostali w mieście. Zbierają informacje i przekazują do urzędu miasta. Tu podejmuje się decyzje o ilości potrzebnych posiłków, koordynuje ich rozwożenie. Specjalną opieką otaczają starych i samotnych, dostarczają im leki; zapewniają opiekę medyczną w schronach. Mają sekcję psychologiczną: chodzą do schronów, bawią się z dziećmi, które trzeba czymś zająć, by uchronić od skutków stresu. Siedzenie w schronie, nawet w dobrych warunkach, jest bardzo depresyjne.

Hoddaja ma 6 lat, w schronie siedzi od miesiąca, w tym czasie nie była ani razu w swoim domu, boi się rakiet. Ich mieszkanie zostało zniszczone. W schronie jest z mamą, ośmioletnim bratem i trzynastoletnią siostrą. Hoddaja jest smutna. Wyjechała jej najlepsza koleżanka. Razem się bawiły, a teraz została sama. W schronie w dwóch pomieszczeniach stoi 60 składanych łóżek piętrowych. Jest jeden prysznic z zimną wodą, kuchenka, na której można zagotować wodę, telefon, przez który stale ktoś rozmawia. Hoddaja nie chce wychodzić ze schronu, tylko tu czuje się bezpieczna. Jej mama Sara bardzo chciałaby, żeby ją ewakuowano z dziećmi i mężem, nie może wytrzymać napięcia.

Kiedy wychodzimy ze schronu, słyszymy syreny alarmu przeciwlotniczego. Schodzimy z powrotem, za nami wpada zdyszana Kere, jej trzyletni syn z ojcem jest w innym schronie, a ona wyszła, by zabrać śpioszki dla Szarela. Siedzimy wszyscy na łóżkach i słuchamy wybuchów. Hoddaja wyjmuje pudełko z zabawkami, pokazuje mi lalkę i misia, rysuje. Jej brat przytulił się do poduszki, siostra nie może już słuchać wybuchów, wstaje nerwowo i włącza odkurzacz. Wycie odkurzacza zagłusza huk rakiet. Bombardowanie nasila się. Podobno ma być zawieszenie broni i obie strony wykorzystają ten dzień, by zadać jak najwięcej strat.

Dzieci liczą rakiety

Podobnie jest w Shemoli, miasteczku oddalonym o 200 m od granicy libańskiej. Mieszkało tu 6 tys. ludzi, zostało 40 proc. Naszą rozmowę z szefem rady lokalnej Gabrielem Na'amanem co chwila przerywa alarm, ale nie schodzimy do schronu. Przy takiej odległości od granicy jest tylko 10 sekund, by się schować.

Ten dzień, który okazuje się ostatnim dniem bombardowań, pełen jest alarmów i wybuchów. Droga prowadząca do Nahariji wzdłuż wybrzeża jest w wielu miejscach uszkodzona. Miasto jest położone atrakcyjnie nad morzem, zwykle pełne turystów. Teraz puste. Zostało 70 proc. ludności. Ze względu na bliskość granicy są przygotowani na ostrzał, w każdym publicznym schronie jest TV, klimatyzacja, w niektórych internet. Poza tym większość domów ma swoje schrony albo mieszkania mają jeden wzmocniony pokój.

Wchodzimy do schronu przy ulicy Hapalmach, schodząc po schodach słyszymy śpiewy. Na ścianie wisi wielkie serce z napisem pośrodku, do poręczy przymocowane są baloniki, poręcze okręcone bibułką. To pozostałość po weselu Meiran i Amira Mendelsonów, które odbyło się w zeszły czwartek. Ślub zaplanowali dawno, przekładanie daty ślubu jest złym znakiem, więc choć jest wojna, pobrali się tutaj.

Mejran i Beith są tu "duszami towarzystwa". Nauczycielki, przyjechały z Hajfy jako wolontariuszki. Nauczyciele z wielu regionów zmobilizowali się i pojechali do różnych miejscowości do schronów, by pomóc w animowaniu zajęć z dziećmi i wspierać psychicznie ludzi. To one organizują zabawy, śpiewy, malowanie, zgadywanki. Pomagały też w przygotowaniach do ślubu. Dlaczego przyjechały z Hajfy, która też jest bombardowana? Bo w Nahariji jest gorzej. Obie pomagają Avital Perach, która jest nauczycielką angielskiego. Nasze pojawienie się wzbudziło zainteresowanie. Z sąsiedniego pokoju przyszli kolejni ludzie. Kiedy Avital powiedziała wszystkim, kim jesteśmy i dlaczego przyjechaliśmy, niektórzy podchodzą, by nas uściskać.

Avital mówi, że ważniejszy od pomocy jest dla nich fakt, że ktoś do nich przyjechał, kiedy spadają na nich bomby. Ona sama ma córeczkę chorą na epilepsję, wywiozła ją do rodziny w Tel Awiwie i wróciła, żeby być z ludźmi. Martwi się tym, że wojna przypadła akurat na czas wakacji, dzieci nie mają odpoczynku, są bardzo znerwicowane, kiedy ktoś zapuka albo coś upadnie, podskakują ze strachu. Liczą wybuchy.

Ona też nie wie jak zdoła znaleźć siły na uczenie w szkole po takich "wakacjach". Uważa, że po wojnie ludziom będzie potrzebna pomoc psychologiczna. Teraz jakoś sobie radzą. Najtrudniejsze przyjdzie potem, gdy już nie będą zmuszeni do bycia dzielnymi. Koło ich schronu była szkoła, która została zbombardowana. To był szok, zwłaszcza dla dzieci, które do tej szkoły chodziły. Jedna osoba, która nie zdążyła dobiec do schronu, zginęła.

***

Kiedy piszę te słowa, panuje już rozejm. Dostaję maile: wyszliśmy ze schronu, zaczynamy życie. Sara w końcu nie ewakuowała się, ale nie ma dokąd wrócić, bo mieszkanie jest zniszczone, więc Hoddaja nadal mieszka w schronie i wychodzi czasami na spacer. Czeka na powrót swojej koleżanki. Także uchodźcy libańscy wracają do domów. Mamad z Ain Ebel pisze mi, że z rodziną wrócili, by pochować ciała bliskich i pokazać tym, którzy pozostali przy życiu, nowo narodzoną córeczkę.

Ludzie po obu stronach zadają sobie to samo pytanie: po co była ta wojna, na co komuś było potrzebne niszczenie domów i życia? Kto wygrał, kto przegrał? Przegrali wszyscy ci, którzy są ofiarami, czyli dzieci, kobiety, rodziny. Zabrano im bliskich, zniszczono narzędzia pracy, odebrano znowu poczucie bezpieczeństwa. W wyniku izraelskiej ofensywy w Libanie zginęło co najmniej 1287 osób, w tym 1140 cywilów, a 4054 osoby zostały ranne. Straty Izraela to 157 zabitych, w większości żołnierze. Taki bilans powoduje jednoznaczne skojarzenia. Strach przed śmiercią swoją lub najbliższych, cierpienia z powodu utraty bliskich lub domu, są niezależne od ilości ofiar i narodowości.

W tym samym prawie czasie, od czerwca, armia izraelska prowadziła w Strefie Gazy ofensywę, której celem było doprowadzenie do uwolnienia porwanego przez bojówki palestyńskie żołnierza i położenie kresu ostrzeliwaniu izraelskiego terytorium. 202 Palestyńczyków, w tym 44 dzieci zostało zabitych. Po stronie izraelskiej zginął jeden żołnierz.

Nie mogę nie wspomnieć o fakcie, który wpływa na moje zaangażowanie w pracę humanitarną w Libanie, Izraelu i Palestynie. Będąc w obozach i schronach, miałam świadomość, że jestem na ziemi ważnej dla religii żydowskiej, muzułmańskiej i chrześcijańskiej. Ludzie zamieszkujący Ziemię Świętą są przeznaczeni do współistnienia. Wszyscy są wybrani.

JANINA OCHOJSKA-OKOŃSKA jest prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2006