Najpierw zamieć swój próg

Nie jest dobrze. Za kilka godzin powinnam wysłać do redakcji gotowy felieton, a zamiast pisać - zagubiłam się w marzeniach. Na podręcznym stoliku piętrzy się stos książek, które przeczytałam lub choćby przejrzałam jako szalona gospodyni. Nie chce mi się do nich wracać. Nieoczekiwanie dla siebie oddaliłam się od teraźniejszości w czasie i w przestrzeni, by odnaleźć się w Wietnamie w lutym 2002 r. Co mnie tam zawiodło? Wtedy wyprawa z przyjaciółmi do grobów ich przodków. Dziś książka Fabienne Verdier "Pasażerka ciszy.

29.09.2007

Czyta się kilka minut

Jako szesnastolatka Verdier postanowiła poświęcić się malarstwu. Przeprowadziła się do ojca, który po rozwodzie z matką mieszkał na zapadłej wsi. Zamykał dziewczynę na całe dnie w pokoju i kazał jej malować trzy puste garnki znalezione na wysypisku śmieci. Miała zrozumieć tajemnicę odpowiedniego oświetlenia, perspektywy, kompozycji, doboru farb. Czasem wpadał do jej samotni z pytaniem, czy nadal chce zajmować się malarstwem. Chciała.

Zapisała się do Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Tuluzie. Studia ją rozczarowały. "Już się nie studiowało mistrzów, nie było już wzorów, którymi można by się podeprzeć, a studenci nie mieli prawa korzystać z dokonań Leonarda da Vinci; nie było zajęć praktycznych z techniki, nie uczono też wcale ekspresji malarskiej. »Zamknijcie się w pokoju i szukajcie własnych środków wyrazu!«, powtarzali nam profesorowie. Psychoanaliza wyrządziła w szkolnictwie publicznym wiele szkód. Problem umiejętności wypowiadania się, gdy człowieka nie nauczono rozmaitych rodzajów języka, aby osiągnąć ten cel, doprowadzał mnie do obłędu".

Zainteresowała się kaligrafią i miała szczęście, bo na jej uczelni nadal wykładano ten przedmiot. Razem z profesorem studiowała rustykę, kapitałę kwadratową (do której miała słabość), kapitałę rzymską, wczesną łacińską uncjałę, kursywę rzymską z VI-VII w., pismo merowińskie i wizygockie, również dwudziestowieczną didone i antykwę. "Dzięki tym skromnym przyjemnościom zaczynałam się utwierdzać w przekonaniu, że sztuka kaligraficzna odzwierciedla też sztukę życia". To przekonanie sprawiło, że zafascynowała się sztuką azjatycką. Zaczęła uczyć się chińskiego. Postanowiła wyjechać na studia do Chin. Jakimś cudem otrzymała stypendium na uczelni w Chongqingu, w prowincji Syczuan. Miała dwadzieścia lat. Był wrzesień 1983 r.

Otrzymała pokój w domu akademickim Instytutu Sztuk Pięknych. W całym budynku nie było wody. O godzinie szóstej rano ogłaszano przez megafon pobudkę. Gimnastyka była obowiązkowa. Przez godzinę należało skakać w miejscu w rytm chińskiej muzyki dyskotekowej, potem cztery razy biegiem okrążyć stadion. Zajęcia na uczelni trwały od ósmej rano do osiemnastej, z godzinną przerwą na posiłek i obowiązkową sjestę. O dziesiątej wieczorem wyłączano prąd. Studenci pracowali wtedy przy blasku świec. Większość nosiła okulary.

"Sytuacja na uczelni była trudna do zniesienia, zwłaszcza z powodu oficjalnej ideologii, którą odnajdywało się w każdym pociągnięciu pędzla, zarówno u wykładowców, jak i u studentów. Mimo wszystko wciąż się czegoś uczyłam. Przebywałam tam jako malarka, etnolożka lub socjolożka, dociekając, czym się stały Chiny postmaoistowskie. Czułam się strasznie osamotniona (...). Nie mogłam uwierzyć, że myśl dawnych estetów i poetów zniknęła na zawsze z chińskiego świata. Postanowiłam, że nie opuszczę tego piekła, dopóki nie zakończę swoich dociekań. Czy wyruszyłam w tę długą podróż na darmo (...)? A jeśli chińscy aparatczycy rzeczywiście zniszczyli spuściznę swoich przodków?".

Przez pół roku Fabienne chodziła pilnie na wszystkie obowiązkowe zajęcia, choć nie przynosiły jej spodziewanej satysfakcji. Specjalnie dla niej przygotowywane posiłki jadała samotnie w pokoju gościnnym. Nie udało jej się zaprzyjaźnić z żadnym ze studentów, bo wyraźnie nie mieli ochoty na jakiekolwiek z nią kontakty. Wreszcie na tyle nauczyła się chińskiego, by zrozumieć napis na kartce przyczepionej do drzwi jej pokoju: "Zabrania się przeszkadzać cudzoziemce. Student, który naruszy to zarządzenie, zostanie wydalony z uczelni".

Pobiegła do dyrektora Instytutu z awanturą. W końcu pozwolił jej korzystać jak innym ze stołówki, a nawet zgodził się na jej spotkania ze starymi mistrzami malarstwa, którzy nie mieli prawa nauczać, bo zostali potępieni przez reżim. Dla Fabienne rozpoczął się nowy etap życia. Odnalazła ostatniego w mieście mistrza kaligrafii Huanga Yuana. Pokazał jej swoje prace, ale nie zgodził się zostać jej nauczycielem. Wiedziała, że prawdziwy mistrz, zanim przyjmie ucznia, musi wystawić go na próbę, by przekonać się, czy jego chęć nauki jest autentyczna. Przez kolejne sześć miesięcy Fabienne codziennie kopiowała najsłynniejsze kaligrafie i codziennie kładła swoje prace na progu domu Huanga. Od jego syna wiedziała, że przygląda im się z uwagą. To jej dodawało otuchy. Wreszcie mistrz przyszedł do niej z wizytą. Została jego uczennicą. Zanim jednak przystąpili do pracy, musiała odbyć staż u pieczętarza, który miał ją nauczyć pisma pieczęciowego. I tak minęło kolejnych kilka miesięcy.

Kiedy mistrz uznał, że Fabienne wystarczająco dobrze włada dłutem, kazał jej nauczyć się stawiać poziome kreski. "W malarstwie chińskim wszystko konstruuje się z kresek; są one kamieniami, z których buduje się dom (...). Sama kreska jest żywą istotą: ma szkielet, ciało, energię życiową. To twór natury, podobnie jak cała reszta. Trzeba uchwycić tysiąc i jedną odmianę, które można zawrzeć w jednej kresce". Najpierw uczyła się rozcierać sztabki tuszu na kamieniu, ale też radości, jaką daje ten rytuał. Potem, jak nabierać tusz pędzelkiem, a także właściwej postawy ciała podczas malowania - "obie stopy powinny dosłownie wrastać w ziemię, bo wtedy twórca czerpie z niej energię. Musiałam trenować wyprostowaną pozycję, by przepływał przeze mnie strumień energii krążącej miedzy Niebem a Ziemią (...). Po sześciu miesiącach katorżniczych ćwiczeń wreszcie pojęłam niezbędny proces mentalny i umiałam go zastosować w praktyce. Dla malarza terminatora była to lekcja poglądowa".

Fabienne Verdier studiowała w Chong­qingu sześć lat. Pracę dyplomową broniła w czerwcu 1989 r. Z Pekinu od dawna dochodziły sprzeczne informacje. Na uczelni panował nieopisany niepokój. Kiedy dotarła wieść o masakrze na placu Tiananmen, studenci na znak żałoby zawiesili na drzewach białe wstążki. Na campus wkroczyli żołnierze. Wielu młodych ludzi aresztowano. Przez głośniki apelowano o spokój, straszono więzieniem i obozami reedukacyjnymi. Mimo to uczelnia zorganizowała Fabienne wernisaż. Przyszły tłumy jej znajomych i przyjaciół. Dwa dni później na polecenie ambasady francuskiej w ciągu dwudziestu czterech godzin musiała spakować cały swój dobytek i przygotować się do wyjazdu. Sytuacja w Chinach stawała się zbyt niebezpieczna.

Wróciła jakiś czas później jako attaché kulturalny. Zamieszkała w Pekinie. Była tak zajęta pracą, że nie miała czasu malować. To ją frustrowało. Praca nie dawała jej żadnej satysfakcji. Ale poznała swojego przyszłego męża, pracownika jakiejś francuskiej firmy. Postanowili wrócić do Francji. Zamieszkali na wsi. Fabienne znów maluje.

Odnalazłam cztery jej obrazki w internecie. Takie trochę chińskie - pomyślałam, równocześnie lekko wzruszając ramionami. Brak mi wrażliwości, by odczuć piękno tych ascetycznych kompozycji? Zrozumienia, że można poświęcić tak wiele tylko po to, by nauczyć się stawiać odpowiednie kreski? Więc dlaczego śniły mi się przez całą noc? Dlaczego i teraz nie opuszczają mnie ani na chwilę? I dlaczego marzę o Wietnamie, zamiast pisać felieton? Tęsknię za tym krajem, choć nie rozumiem tej tęsknoty. By ją zrozumieć, powinnam tam wrócić.

"Zanim przystąpisz do pracy, zamieć próg swej pracowni" - nauczał mistrz Huang. Zamiotę, a potem znów oddam się marzeniom. Z nadzieją, że się kiedyś spełnią? Nie. Ze świadomością, że trzeba mieć odwagę, by je realizować, oraz wiarę w to, że są warte wysiłku.

PS. "Pasażerka ciszy" to pasjonująca opowieść o Chinach lat 80., tradycji i kulturze tego kraju, o istocie malarstwa, ale też o wrażliwości na szczegóły - "pędzlem o długim trzonku łatwiej malować wnętrza irysów".

Fabienne Verdier, "Pasażerka ciszy", przeł. Krystyna Arustowicz, Warszawa 2007, Wydawnictwo W.A.B.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (34/2007)