Najbiedniejszy człowiek świata

Co wieczór walczy o miejsce do spania z bezdomnymi psami. W dzień Sali Ahmed liczy ciężarówki wiozące żywność do pobliskich obozów dla Rohingów w Kutupalong i Balukhali. Od tego liczenia robi się głodny, ale jemu nikt jedzenia nie daje.

26.03.2018

Czyta się kilka minut

Sali Ahmed na poboczu drogi prowadzącej do obozów Rohingów, Bangladesz, marzec 2018 r. / MAREK RABIJ
Sali Ahmed na poboczu drogi prowadzącej do obozów Rohingów, Bangladesz, marzec 2018 r. / MAREK RABIJ

W przydrożnym tłumie drobnych handlarzy i najemnych pracowników czyhających na zlecenie Sali Ahmed jest tym najchudszym i najbardziej onieśmielonym.

Nie krzyczy ani nie gestykuluje jak reszta, próbująca za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę pasażerów przejeżdżających samochodów. On po prostu siedzi na poboczu ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nawet gdy dosiadam się obok po turecku, próbując zachęcić go do rozmowy, odwraca twarz.

Sali Ahmed nie ma podkoszulka, widocznie nie istnieją podkoszulki znoszone i niepotrzebne na tyle, by mogły stać się jego własnością. Tylko dla siebie ma dwa wymiętoszone kawałki materiału, które służą mu jednocześnie za pościel i ubranie, plastikową plandekę na wypadek deszczu, umorusaną tekturę, na której sypia, i zakurzone lungi – bengalską hybrydę spodni i spódnicy noszoną przez tutejszych mężczyzn.

Dyskusyjne jest już prawo do fragmentu pobocza między drzewem a murkiem, upstrzonym reklamami lokalnego producenta cementu, gdzie za dnia Sali rezyduje. On sam nie ma wątpliwości, że jest u siebie. Ale policja, która czasem staje właśnie w tym miejscu, by dyrygować ruchem i tłuc zielonymi pałkami po łbach rikszarzy, dopuszcza się wobec niego incydentów granicznych, a czasem ostentacyjnie przegania w inne miejsce.

Cała żebracza geografia fragmentu pobocza, przy którym na jałmużnę czeka prócz Salego jeszcze kilka starych kobiet i brodaty mężczyzna bez obu nóg, bierze wówczas w łeb. Ostatecznie walkę o lepsze lokalizacje wygrywają silniejsi. Kobiety działają razem. Beznogi mężczyzna opiera się rękami o ziemię na dwóch przedmiotach przypominających żelazka, które sprawdzają się także w działaniach zaczepno-obronnych.

Sali ma tylko szmaty i tekturę, prędzej czy później zbiera więc znów dobytek i czołgając się na wciąż zdrowych rękach, ciągnie resztę bezużytecznego ciała kilkaset metrów od drogi, pod cuchnące uryną arkady niedokończonego budynku. Po zmierzchu złażą się tam z okolicy bezpańskie psy, z którymi trzeba czasem powalczyć o wygodne miejsce do snu. Ale przynajmniej nie zaglądają tu wredne dzieciaki z sąsiedztwa, które śpiącemu biedakowi potrafią nasikać na twarz albo nawet podpalić ubranie.

Słowem – gdyby jakiś kolorowy magazyn stworzył ranking stu najbiedniejszych ludzi świata, Sali Ahmed z pewnością uplasowałby się w nim wysoko.

Niespełna 10 kilometrów za miasteczkiem Salego zaczynają się obozy dla Rohingów, muzułmańskich uciekinierów z Birmy, których ONZ nazywa najbardziej prześladowaną mniejszością etniczną świata. Szkopuł w tym, że blisko 800 tysiącom uchodźców społeczność międzynarodowa zapewnia tam bezpieczeństwo, dach nad głową, opiekę medyczną i wyżywienie.

O istnieniu Salego Ahmeda potężna ONZ nie ma natomiast bladego pojęcia – choć jej rozmaici komisarze i wysłannicy w drodze do Rohingów mijają go codziennie.

Mapa drogowa

Pierwsze samochody z zagranicznymi dostojnikami, personelem medycznym i prowiantem dla uchodźców wyruszają z Cox Bazaar, największego miasta regionu, najczęściej koło dziewiątej rano.

Zanim dotrą do Ukhii, w której mieszka Sali, 35 kilometrów na południe, minie co najmniej godzina. Kierowcy strawią ją na przeciskaniu się przez korek na ciasnej wylotówce, a potem na kolejnych ryzykownych mijankach z innymi autami na wąskich dróżkach, biegnących szczytami wałów między obsianymi ryżem polderami.

Wielki TIR nie przejedzie tędy nawet z wirtuozem kierownicy w kabinie – szerokość asfaltu, z poboczem, jest z reguły mniejsza od rozstawu osi takiego auta, co nieuchronnie prowadzi do katastrofy. Mniejsze ciężarówki i wozy terenowe, balansując na krawędzi polderów, mijają się dosłownie na milimetry – w czym pomagają specjalne pręty zamontowane pionowo na przednich zderzakach, pokazujące kierowcy szerokość auta.

Zagraniczni oficjele, zwłaszcza ci świeżo przybyli, śledzą te manewry z tylnych siedzeń z pobladłymi twarzami. Po szczęśliwym wyminięciu jadącego z naprzeciwka auta odreagowują stres kąśliwymi uwagami na temat bangladeskich porządków drogowych.

Architekci tej malowniczej siatki drogowej nie mogli jednak przewidzieć, że cichy zakątek kraju na południe od Cox Bazaar, zamieszkany przez 300 tys. rolników i rybaków, zaludni się nagle ponad 140 tysiącami rodzin Rohinga, którym co dwa tygodnie trzeba będzie dostarczyć po 25 kg ryżu i dwa litry oleju do smażenia. Miesięcznie – jakieś 7 tys. ton ryżu.

Logistyka na co dzień

Zatem każdego dnia – odliczając piątki i soboty na muzułmański weekend, którego kurczowo trzymają się zwłaszcza lokalni urzędnicy – wąskim gardłem drogi biegnącej przez Ukhię na południowy wschód od wybrzeża musi przejść ponad 6,3 tys. worków z ryżem (każdy waży 50 kg). Nic dziwnego, że kto w okolicy ma w miarę sprawne i pakowne auto, ten wystawia go na wynajem organizacjom pomocowym. A samochodów i tak brakuje. Od jesieni zeszłego roku stawka za dzień najmu wzrosła prawie pięciokrotnie.


Czytaj także: Marek Rabij z Bangladeszu: Był ogień, będzie głód


Bo przecież obozy to nie tylko jedzenie! Szałasy dla Rohingów buduje się wprawdzie z bambusu, wycinanego w rabunkowym tempie z okolicznych lasów. Ale do wykończenia setek nowych schronisk potrzeba tysięcy metrów kwadratowych twardego materiału o fakturze plandeki, który biuro wysokiego komisarza ONZ do spraw uchodźców UNHCR zamawia w Korei Południowej. Syntetyczny sznurek, skutecznie zastępujący tu gwoździe i inne mocowania, przyjeżdża w olbrzymich belach z Chin. Podobnie jak blacha falista, z której powstaną latryny dla uchodźców. Z przedmieść Dhaki jadą z kolei betonowe kręgi i rury z tworzywa sztucznego, służące do budowy zalążków obozowej kanalizacji. Indie dostarczają metalowych cystern i pomp. Japończycy – na razie w ramach ograniczonego terytorialnie eksperymentu – ulicznych latarni, zasilanych akumulowaną za dnia energią słoneczną.

Wszystko to można dostarczyć na miejsce jedynie samochodami. A jedyna asfaltowa droga rozsądnej szerokości prowadzi w tej okolicy właśnie przez Ukhię.

Członek społeczeństwa

Gdy około godziny dziesiątej pierwsze auta docierają do miasteczka, Sali jest już na stanowisku za drzewem. Leżąc lub siedząc, w zależności od samopoczucia, na swojej tekturce i czekając, aż jakiś pobożny muzułmanin posłucha wreszcie Koranu, który aż 82 razy wspomina o obowiązku jałmużny.

Doczołganie się z oddalonej o kilkaset metrów sypialni pod arkadami zajmuje mu zwykle 20-30 minut. Ale nie ma lepszego miejsca na żebranie niż pobocze głównej jezdni. Poza tym Sali przy drodze czuje się bardziej członkiem społeczeństwa, a mniej bezdomnym wyrzutkiem. Kilkadziesiąt lat przepracował w końcu jako rikszarz.

Do Cox Bazaar przyjechał na początku 2005 r. z rodzinnej Kumilli, dużego miasta niespełna 300 km na północ, przy granicy z Indiami. Był to – jak dziś twierdzi – życiowy błąd. Wydawało mu się, że w turystycznym Cox Bazaar, dokąd ściągają z całego Bangladeszu zamożni letnicy zwabieni najdłuższą piaszczystą plażą świata, łatwiej będzie się utrzymać z powożenia rikszą.

Dużych wymagań nie miał nigdy. Byle wystarczyło na 200 taka (waluta Bangladeszu; 200 taka to równowartość ok. 10 zł) dziennej stawki najmu pojazdu i kilkadziesiąt taka na jedzenie, a co miesiąc – na 800 taka (ok. 32 zł) na czynsz w izbie, którą wynajmował w slumsach koło lotniska z dwoma innymi rikszarzami.

W swoim biznesplanie Sali Ahmed nie uwzględnił tylko, że pewnego wieczoru na skrzyżowaniu w Cox Bazaar z siodełka rikszy zmiecie go rozpędzone auto, że siła uderzenia strzaska mu biodro po lewej stronie, a kolejne uderzenie bezwładnego ciała o wysoki krawężnik przestawi mu coś w kręgosłupie.

Druga natura

Kolejna kawalkada ciężarówek, wypakowanych białymi workami z niebieskim logotypem UNHCR, mija drzewo, przy którym siedzi Sali. Obsypuje jego i mnie warstwą żółtego kurzu.

Gleba w okolicy obozów to głównie piaski, które przez kilka miesięcy od ostatniego sezonu deszczowego wyschły na pieprz. Wszędzie osiadają teraz drobnym żółtawym nalotem. Nawet dorodne liście drzew, na których zaczyna właśnie dojrzewać mango, najważniejszy eksportowy produkt spożywczy Bangladeszu, wyglądają przez to jak zwiędłe.

Ostatnia ciężarówka w konwoju przetacza się kołami niemal po stopach Salego, na pożegnanie strzelając w jego kierunku fontanną pyłu. Mężczyzna jedynie mruży oczy. Przyzwyczajenie to rzeczywiście druga natura.

Sali przyzwyczaił się także do tego, że bataliony lekarzy i sanitariuszy defilujące mu codziennie pod nosem w drodze do oraz z obozów Rohingów nie zatrzymują się przy nim nawet pod wieczór, gdy czołga się w stronę arkad jak żółw, transportując na popsutych nogach cały dobytek. Lewą może zgiąć lub założyć na prawą. Za to prawa nie słucha go wcale. Poza tym stracił w niej czucie, dlatego ciągle kaleczy ją o walające się przy drodze szkło, blachy i druty. Rana na łydce ropieje i brzydko pachnie, przydałaby się pomoc lekarza lub choćby pielęgniarki.

Ale ostatni raz doktor oglądał Salego Ahmeda w szpitalu w 2007 r. po wypadku. Zwozili tam wówczas rannych biedaków z okolicy, bo placówka miała na to grant od jakiejś fundacji i to był – jak mówi Sali – dar niebios.

Lekarz, który się nim zajmował, okazał się dobrym człowiekiem. Po kuracji przygarnął go pod swój dach, pozwalając zamieszkać w ogrodzie, w budce na narzędzia ogrodnicze. W ten sposób w 2007 r. Sali trafił z Cox Bazaar do Ukhii.

Sześć lat później dobry doktor Muhammad zmarł jednak na serce, a jego synowie – rezydujący na stałe w Dhace – sprzedali rodzinny dom sąsiadowi, któremu marzyła się od dawna rozbudowa posesji. Sali dostał od niego 5 tys. taka (około 200 zł), wraz z nakazem natychmiastowej eksmisji.

Odsetek (nie)oficjalny

W ten sposób pobocze między drzewem a murkiem zyskało nowego lokatora. Nie da się bowiem wykluczyć, że przed Salim zajmował to miejsce inny bezdomny żebrak.

Bangladeski urząd statystyczny podaje, że poniżej granicy skrajnej biedy, czyli za mniej niż dwa dolary dziennie, żyje w tym kraju ok. 28 mln ludzi (jakieś 18 proc. populacji). Od początku tego stulecia odsetek ten spadł rzekomo z pułapu aż 63 proc., co ma dowodzić, jak skutecznie kraj wychodzi teraz z odwiecznej nędzy.

Lokalne organizacje humanitarne uważają jednak, że władze doprawiają statystyki solidną porcją propagandy. Rząd Sheikh Hasiny Wajed uwielbia prezentować społeczności międzynarodowej kolejne rekordy przyrostu PKB, spadku analfabetyzmu czy wzrostu przeżywalności niemowląt. Polityczną tajemnicą poliszynela są noblowskie aspiracje pani premier, która podobno zazdrości tej pokojowej nagrody sąsiadce z Birmy, Aung San Suu Kyi.

Dlatego Dhaka woli przemilczać, że statystyczną średnią krajową winduje przede wszystkim rosnąca jakość życia w dużych miastach, do których napływa co roku prawie 30 mld dolarów od klientów zagranicznych firm odzieżowych, rozmiłowanych w tanich T-shirtach „made in Bangladesh”.

Tymczasem wieś, będąca nadal domem ok. 80 proc. obywateli kraju, unowocześnia się bardzo powoli. W stolicy problem analfabetyzmu nie wykracza już poza najbiedniejsze slumsy. Na wsi z czytaniem nie radzi sobie wciąż blisko 40 proc. mieszkańców. Z zarabianiem na chleb podobnie. W efekcie większości niezależnych badaczy problematyki tutejszego ubóstwa bliższa jest diagnoza Asian Develop­ment Bank, według której poniżej granicy skrajnego ubóstwa żyje ponad 49 mln mieszkańców Bangladeszu, czyli niemal 32 proc. populacji.

Równania z niewiadomymi

Sali Ahmed oczywiście nie zna tych statystyk – należy do tych mieszkańców Bangladeszu, którzy już zapomnieli, czego nauczyli się podczas góra trzech-czterech lat nauki w szkole, zanim życie wygnało ich ze szkolnej ławki do pracy lub na ulicę. Nie może również zdawać sobie sprawy, że ONZ-owski World Food Program, główny organizator dostaw do obozów, szacuje miesięczny koszt zakupu żywności dla Rohingów na 13,7 mln dolarów. A licząc z logistyką – już na co najmniej 20 mln dolarów.

W wielkiej polityce nie są to duże sumy. Dlatego jesienią ubiegłego roku, gdy bangladeskie pogranicze w rejonie Cox ­Bazaar zalały setki tysięcy przerażonych uchodźców z Birmy, społeczność międzynarodowa szybko zadeklarowała łącznie ponad 340 mln dolarów na pomoc dla Rohingów.

Niestety, część darczyńców poprzestała potem na deklaracjach albo wpłaciła mniej i pieniądze powoli się kończą. Christa Räder, szefowa bangladeskiej misji WFP, ostrzega, że spadek zainteresowania losem Rohingów wśród bogatych zachodnich społeczeństw może mieć katastrofalne skutki dla uchodźców.

Finansowy ciężar utrzymania obozów jest zbyt duży, by Bangladesz wziął go w całości na siebie. Zachodni politycy nie kwapią się z kolei do realizacji finansowych obietnic, gdy nie czują na sobie czujnego wzroku wyborców.

Na końcu tego politycznego równania ze zbyt dużą liczbą niewiadomych znajdują się punkty rozdawnictwa żywności, w których wolontariuszom WFP kończą się zapasy. Coraz częściej muszą selekcjonować czekających w kolejce po żywność. Pierwszeństwo mają rodziny wielodzietne i kobiety w ciąży.

Kilka dni temu ONZ przeznaczyła na pomoc dla Rohingów kolejną transzę: 960 mln dolarów, na łączne koszty utrzymania obozów. To wiadomość optymistyczna. Ale chyba także sygnał, jak ludzie z ONZ oceniają przyszłość. Czyli – na ile realny jest, w ich ocenie, powrót Rohingów do Birmy.

Do trzydziestu

Sali Ahmed słyszał o problemach z jedzeniem, bo temat żywności zawsze go porusza. A część Rohingów omija jakimś cudem policyjne posterunki na rogatkach Ukhii i na miejskim bazarze opodal handluje wiadrami, matami i pojemnikami z logo UNICEF i UNHCR, które dostają w obozach.

Handlujący Rohingowie skarżą się, że w obozowych kolejkach po ryż są teraz równi i równiejsi. Ale Sali uważa, że to uczciwe rozwiązanie, bo dzieciom i kobietom należy pomagać w pierwszej kolejności. On sam nie liczy już nawet na równe traktowanie bangladeskich biedaków i tych nieszczęśników w obozach, choć przecież jedni i drudzy mają identyczne żołądki. I choć początkowo miał nadzieję, że coś z międzynarodowej pomocy trafi także do takich jak on.

Teraz już o tym nie myśli. Kiedy jest się głodnym, dobrze jest zająć czymś głowę. Sali liczy więc ciężarówki, które jadą z ryżem w stronę Kutupalong i Balukhali.

– Do trzydziestu – wyjaśnia głosem, który ledwie przebija się przez przydrożne unisono. – A potem zaczynam od początku. Wtedy się wydaje, że jeździ ich mniej.©℗

Ekspedycja reporterska „Tygodnika” jest możliwa dzięki zbiórce społecznościowej naszych Czytelników. Teksty, wideo i materiały fotograficzne, a także listę osób, które wsparły projekt, publikujemy w specjalnym bezpłatnym serwisie pod linkiem: powszech.net/bangladesz

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2018