Naga dusza

Gus Van Sant to osobliwa indywidualność w amerykańskim przemyśle filmowym. Inspirując się sensacyjnymi wydarzeniami z pierwszych stron gazet, tworzy kino kontemplacyjne. Po krótkim romansie z mainstreamem powrócił na grunt produkcji niezależnej.

04.07.2006

Czyta się kilka minut

Michael Pitt (Blake) /
Michael Pitt (Blake) /

O poprzednich jego filmach, "Słoniu" i "Gerrym", trudno byłoby powiedzieć, że opowiadały jakąś historię, choć ich kanwą były atrakcyjne medialnie fakty: dokonana przez dwójkę uczniów masakra w miasteczku Columbine i tajemnicze zaginięcie dwóch studentów podczas wycieczki na pustynię. Jeśli ktoś te filmy oglądał, zapamiętał pewnie przede wszystkim nastrój i temperaturę odtwarzanych na ekranie chwil. Zapamiętał osobliwe napięcie budowane bynajmniej nie przez ulubiony przez filmowców suspens, ale przez milczącą obserwację poczynań bohaterów. Dlatego łatwiej odbierać kino Van Santa, nie doszukując się w nim zrazu głębinowych interpretacji, ale chłonąc po prostu jego osobliwy klimat.

Reżyser świadomie rezygnuje z dramaturgii, z "funkcjonalnych" dialogów, skupiając się na wrażeniach czysto filmowych. Ten swoisty minimalizm w połączeniu z maksymalnym natężeniem uwagi sprawiły, że zrekonstruowany na ekranie banalny kontekst wydarzeń nabierał cech niemal demonicznych. Sunąc za kamerą pracującą długimi ujęciami, nasłuchując nieważkich, często improwizowanych dialogów, niepostrzeżenie stawaliśmy się świadkami tajemnicy. Sam twórca mówi o swoich ostatnich filmach jako o trylogii, której motywem wiążącym jest spotkanie ze śmiercią, a właściwie zapis chwil, które poprzedzają odejście. Ale kontekst tego spotkania jest zapewne znacznie szerszy. W filmach Van Santa pobrzmiewa refleksja nad obecnością pierwiastka niepojętego w naszym pozornie racjonalnym życiu. Tajemnicą jest dlań przede wszystkim drugi człowiek: irracjonalne zło, do którego jest zdolny, a także kruchość i poczucie bezgranicznej samotności, które wiodą go po cichu na zatracenie.

Bohaterem "Last Days", ostatniego ogniwa tej egzystencjalnej trylogii, jest postać wzorowana na Kurcie Cobainie, liderze legendarnej grupy Nirvana, który przed

12 laty wyczerpany narkotykami strzelił sobie w głowę z karabinu. Film dedykowany jest pamięci muzyka, a grający główną rolę Michael Pitt jest wyraźnie stylizowany na Cobaina - jednak fakty biograficzne potraktowane zostały przez Van Santa zaledwie jako luźna inspiracja. Ani kultowy status tamtej postaci, ani spekulacje związane z jej śmiercią nie stanowią dla twórców filmu przedmiotu godnego uwagi. Co więcej, bohater noszący obciążone skojarzeniami imię Blake, nie ma w sobie nic z romantycznej ikony spod znaku sex, drugs & rock'n'roll. Dwa ostatnie dni z życia legendy muzyki grunge to ciąg owych niebezpiecznie pustych chwil, kiedy wszystko wokół przestaje się liczyć i stajemy twarzą w twarz tylko ze sobą.

Kontekst fabularny jest dość prozaiczny: Blake ukrywa się przed kolegami planującymi trasę koncertową po Europie. Pałęta się po zapuszczonej, zimnej willi ukrytej gdzieś w lesie. Pozornie wcale nie jest sam. Pełno wokół przypadkowych ludzi, trochę niezobowiązującego seksu, zabawy, muzyki - jego żywiołu od lat (w roli samych siebie wystąpili tutaj reżyser Harmony Korine oraz aktorzy Asia Argento i Lukas Haas). Ale teraz oglądamy miotający się bezsilnie strzęp człowieka.

"Last Days" to bowiem jedno z najbardziej przejmujących studiów samotności w kinie ostatnich lat. Widać to w scenach z kumplami, z którymi Blake nie potrafi nawiązać najprostszego werbalnego kontaktu. Oczywista jest też metafora arkadyjska: poszukiwanie azylu na łonie rozbuchanej, dzikiej natury szybko okaże się kolejnym mitem. Największą jednak moc mają dwie krótkie sceny, w której dom Blake'a odwiedzają domokrążcy: najpierw rzeczowy akwizytor lokalnej "Panoramy firm", potem para bliźniaczych mormonów polujących na zbłąkaną owieczkę. Wszyscy oni próbują jakoś "zagospodarować" tożsamość Blake'a, zobaczyć w nim istotę społecznie i duchowo sklasyfikowaną. Mamroczący pod nosem bohater staje przed nimi nagi w swoim bólu, to jednak zdaje się być poza zasięgiem uwagi akwizytorów. Nawet odwiedzająca muzyka matka wydaje się postacią pragmatyczną do bólu: jedyne, co może zaproponować synowi, to detoks w renomowanej klinice. W oczach zblazowanych sublokatorów przebrany w damską halkę idol pozostaje jedynie niegroźnym dziwakiem. Nikt już nie próbuje przebić tej autystycznej skorupy. Nikt nie słyszy, że nawet śpiew Blake'a brzmi teraz niczym głuchy skowyt.

Najbardziej imponuje w "Last Days" konsekwencja, z jaką reżyser omija pokusy czyhające na śmiałka, który odważyłby się sfilmować legendę Cobaina. W jego filmie nie zobaczymy paradokumentalnej rekonstrukcji samobójczej śmierci wypalonego idola, oszczędzona nam zostanie dosłowność opisu seksualno-narkotykowych ekscesów, nie będzie też psychodelicznych wizji, w jakich lubują się twórcy filmów biograficznych o upadłych gwiazdach rocka. Van Sant próbuje przeniknąć przez "wrota percepcji" człowieka doprowadzonego do kresu i pozostawionego samemu sobie - ale bez koloryzowania i pikanterii. Zatrzymuje się na samej rejestracji.

Chropawą fakturą obrazu, jak też impresyjnym charakterem narracji film sprawia wrażenie niezwykle surowej introspekcji. Reżyserowi udaje się przy pomocy kamery i dźwięku uchwycić nienaturalne natężenie świadomości Blake'a zmierzającego na spotkanie ze śmiercią. Widzimy, jak krząta się wokół trywialnych czynności, jak próbuje po raz ostatni pobudzić do życia swoje zmysły, z jaką intensywnością słyszy odgłos dalekich kościelnych dzwonów. Wszystkie te detale zostają nienaturalnie wyostrzone. Stąd tak piękna i nieoczywista wydaje się kulminacyjna scena śmierci, kiedy od sponiewieranego ciała Blake'a "odkleja się" jego dusza upostaciowiona przez nagą sylwetkę w embrionalnej pozycji.

Chwilę potem Van Sant powraca do sprawozdawczego tonu: ogrodnik znajduje ciało w szklarni, koledzy dyskutują przytomnie o konsekwencjach całego zajścia - życie toczy się dalej. I dopiero w napisach końcowych przychodzi wyraźna metafizyczna koda: słyszymy przeszywającą chanson - "La Guerre" Clémenta Janequina... Najbardziej poraża w "Last Days" właśnie to zderzenie: najdelikatniejszej poezji i najbardziej pospolitej prozy. W imię tego trudnego efektu Van Sant porzucił sensacyjną zagadkę. Po raz kolejny podjął wysiłek sfotografowania człowieka w całej jego nagości i tajemnicy. Powstał film radykalny, może nawet drażniący, wymagający naszej cierpliwości i otwarcia na nowy, niełatwy język.

"LAST DAYS", scen. i reż.: Gus Van Sant, zdj.: Harris Savides, muz.: Rodrigo Lopresti, wyst.: Michael Pitt, Asia Argento, Lukas Haas, Scott Patrick Green, Ricky Jay, Harmony Korine i inni. Prod.: USA 2005. Dystryb.: Solopan.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2006