Na parkiecie rządzą chciwość i strach

Ponad 1,5 miliona Polaków ma rachunki maklerskie, co oznacza, że przynajmniej raz w życiu miało styczność z Giełdą Papierów Wartościowych. Tylko nielicznym jednak inwestycje przynoszą zyski.

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Projekt graffiti Melancholia Garniturów 2009, autor Piotr Filipiuk /
Projekt graffiti Melancholia Garniturów 2009, autor Piotr Filipiuk /

Znane powiedzenie mówi, że rynkiem rządzą chciwość i strach. - Chciwość jest dobra, chciwość jest słuszna, chciwość działa - słowa Gordona Gekko, bohatera filmu "Wall Street", jak ulał pasują do opisania motywacji tych, którzy postanowili spróbować sił na giełdzie bądź w funduszach inwestycyjnych. Liczą na szybkie zyski, a zwykle kończą na sporym minusie i uciekają przy spadkach. A powód takiej sytuacji też jest zwykle taki sam: strach przed jeszcze większą stratą. Zwłaszcza gdy zewsząd płyną informacje o grożącym światowej gospodarce krachu.

Tylko nieliczni potrafią trzymać nerwy na wodzy i "kupować, gdy leje się krew".

Co się dzieje na giełdzie?

Warszawska Giełda Papierów Wartościowych ma za sobą 7 tygodni ciągłych spadków, którym kilka razy towarzyszyła paniczna wyprzedaż akcji. Ostatni tydzień przyniósł co prawda uspokojenie, ale to szybko może się zmienić. Inwestorzy liczyli, że szef amerykańskiego banku centralnego Ben Bernanke ogłosi w ostatni piątek kolejny etap programu ratowania gospodarki - tak się nie stało, a decyzja została odłożona do końca września. To z pewnością zwiększy - i tak dużą - niepewność na rynku. Fala spadków zaczęła się przecież od kłopotów Grecji i strefy euro, potem na rynku pojawiły się wieści na temat możliwej niewypłacalności USA, a teraz większość prognoz makroekonomicznych mówi o spodziewanym spowolnieniu w największych gospodarkach świata. W tej sytuacji inwestorzy uciekają z giełdy do tzw. bezpiecznych przystani, jak chociażby złota, którego cena jest obecnie rekordowo wysoka.

Giełda jak bukmacherka

Jarosław Augustynowicz z Wrocławia, który na warszawskiej giełdzie jest obecny od kilkunastu lat, nie lubi, gdy mówi się o nim "inwestor". Woli określenie "gracz". Jeszcze jako student zaczynał od handlu akcjami, ale potem przerzucił się na kontrakty terminowe, czyli - najprościej mówiąc - zakłady na wzrost lub spadek głównego indeksu WIG 20.

Giełdę porównuje do bukmacherstwa. - Zakładać się, że np. WIG 20 urośnie, to mniej więcej tak samo jak obstawiać, że jakaś drużyna strzeli gola w drugiej połowie meczu - opisuje obrazowo. - W obu przypadkach gracz ma przesłanki, na podstawie których dokonuje wyboru. Nigdy nie może być jednak pewny, że decyzja przyniesie mu zyski - podkreśla.

Augustynowicz poświęcił się giełdzie całkowicie i dzisiaj to ona stanowi główne źródło jego dochodów. Klucz do sukcesu? Nauka na własnych błędach, trzymanie się własnej, wypracowanej przez lata strategii, ograniczanie ryzyka, stawianie sobie realnych celów i... wyrzucenie do kosza 90 proc. podręczników na temat inwestowania. Bo są pełne mitów i przesądów, które giełdowa rzeczywistość boleśnie weryfikuje.

- To wydaje się proste, ale w rzeczywistości wymaga lat doświadczeń i pracy nad własnymi emocjami. Bez tego nie ma szans na regularne zyski - uważa Jarosław Augustynowicz. I przytacza statystyki: 95 proc. osób, które grają na kontraktach, bankrutuje. Średnio wystarczy im na to pół roku. Jeszcze szybciej można zbankrutować na rynku walutowym - w sześć tygodni. Augustynowicz dodaje, że pozostałe 5 proc. to bynajmniej nie krezusi: oni jedynie nie są na minusie. I przypomina, że zgodnie z powiedzeniem "kasyno zawsze wygrywa", znakomita część strat inwestorów to prowizje dla organizatorów handlu, chociażby domów maklerskich.

Skarb Państwa nie daje zarobić

Swoją przygodę z giełdą Augustynowicz zaczął pod koniec 1996 r. od uczestnictwa w powszechnej prywatyzacji. Choć niewiele spółek zostało dzięki niej wprowadzonych na parkiet, to jednak program przyciągnął miliony Polaków. Potem przyszedł czas na kupno akcji prywatyzowanych przez Skarb Państwa spółek, jak chociażby KGHM czy Banku Handlowego. Wszystkie dawały dość łatwe i spore zyski, dlatego kolejne prywatyzacje przyciągały do biur maklerskich tłumy chętnych na akcje. Dla większości był to pierwszy kontakt z giełdą.

Pecha jednak mają ci, którzy zdecydowali się na kupno akcji sprzedawanych przez Skarb Państwa w 2011 r. Jak podaje Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych, tegoroczne oferty Banku Gospodarki Żywnościowej oraz Jastrzębskiej Spółki Węglowej spowodowały wzrost liczby nowych rachunków maklerskich o 35 tysięcy. Oznacza to, że mniej więcej tyle nowych osób weszło na rynek z chęcią łatwego zysku. I się przeliczyło. Podczas majowego debiutu tylko nielicznym udało się zarobić na sprzedaży akcji BGŻ zaledwie 4 proc. Potem ich kurs zaczął spadać i dziś jest o ok. 20 proc. niższy od ceny z zapisów. O tyle samo potaniały papiery JSW, która debiutowała na początku lipca. Zapisało się na nie wówczas prawie 170 tysięcy osób.

Wśród nich Tomasz P., informatyk ze Śląska. Liczył na szybki zysk w ciągu pierwszych kilku dni po debiucie. Akcji nie udało mu się jednak sprzedać po zaplanowanej cenie i dzisiaj trzyma je ze stratą około 2,5 tys. zł. - Na chleb mam. Nie muszę ich sprzedawać, choć spodziewałem się, że szybko się ich pozbędę - przyznaje. Tak jak miało to miejsce w ubiegłym roku, gdy po raz pierwszy w życiu kupił akcje. Wówczas w ofercie PZU bez większego problemu każda osoba, która zapisała się na pakiet akcji wart około 10 tysięcy złotych - już pierwszego dnia mogła sprzedać papiery z zyskiem przekraczającym tysiąc złotych.

Takie oferty się już potem nie powtórzyły. Inwestorzy liczyli jeszcze, że jesienią będą mieli szanse załapać się na kolejny etap prywatyzacji PKO BP i gigantyczną sprzedaż - w sumie 15 proc. akcji banku. Ale ze względu na kiepską sytuację na giełdzie Skarb Państwa zdecydował przed kilkoma dniami o zawieszeniu oferty.

Mało chętnych do funduszy

Bessa nie sprzyja też inwestorom, którzy powierzyli swoje oszczędności funduszom inwestycyjnym, lokującym środki w akcjach firm notowanych na giełdzie. Jest ich zdecydowanie mniej niż na szczycie hossy w 2008 r. Wielu z nich w okresie paniki po upadku amerykańskiego banku Lehman Brothers sprzedało swoje tzw. jednostki uczestnictwa z dużymi stratami i, jak na razie, nie wróciło na rynek. Tak jak Piotr K., wykładowca akademicki, który stracił ponad 50 tys. zł. Szczęście w nieszczęściu, że nie z zainwestowanych pieniędzy, a z samego zysku. - Zarobek na funduszach stopniał wówczas praktycznie do zera, ale wolałem to niż stratę włożonych do funduszu pieniędzy - opowiada. Od tamtej pory nie kupił nawet jednej jednostki żadnego funduszu i wszystkie oszczędności trzyma na bankowej lokacie. - Już nie interesuję się inwestowaniem. Wyleczyłem się z tego - przyznaje.

Fora internetowe są pełne wpisów osób, które straciły pieniądze, bo zaczęły swoje inwestycje na samym szczycie hossy, a potem przy stratach rzędu kilkudziesięciu procent sprzedawały akcje bądź fundusze, by ratować to, co zostało. Trudno im przekonać się do tego, że zwykle najlepszym momentem na rozpoczęcie inwestowania jest czas, w którym wszyscy panikują i wyprzedają papiery. Oczywiście, pod pewnymi warunkami.

Na bessie też można wygrać

- Cokolwiek by się działo, trzeba zachować spokój, o ile oczywiście ktoś nie popełnił błędu i nie kupił akcji za pieniądze pozyskane z kredytów - uważa Krzysztof Folta, prezes spółki giełdowej TIM, którą sam zbudował. Wprowadził ją na giełdę w 1998 r., a potem wyprowadził na prostą w okresie, gdy wiele osób wróżyło jej bankructwo. Dzisiaj jest drugim najdłużej urzędującym prezesem spółki giełdowej w Polsce, ale - jak sam z przekorą przyznaje - na giełdzie się nie zna. Wierzy, że tylko budowanie mocnej firmy prędzej czy później musi przynieść akcjonariuszom zyski. I oferuje im regularną, coroczną wypłatę dywidendy.

Jego zdaniem w żadnym wypadku na giełdzie nie powinno się inwestować pieniędzy, których będziemy potrzebować w ciągu najbliższych kilku lat. - Wyłącznie część nadwyżek finansowych, po które nie będziemy musieli sięgać - mówi. Sam wspomina, że kurs akcji kierowanej przez niego spółki przez ostatnich kilkanaście lat bardzo się zmieniał. W pewnym momencie było to ok. 40 groszy, a w innym akcje kosztowały nawet 62 zł. - I za każdym razem czułem się tak samo, choć znajomi się temu dziwili - przekonuje Krzysztof Folta, którego prywatny pakiet akcji spółek TIM, Elektrotim i Sonel jest wart dzisiaj prawie 67 milionów zł, zaś w okresie maksymalnych kursów przekraczał 400 milionów.

Folta mówi, że bessa również jest ciekawym okresem na rynku. Pokazuje, kto w okresie prosperity potrafił odłożyć pieniądze i teraz dalej inwestuje. To również okres, gdy na rynku można spodziewać się wrogich przejęć spółek, bo ich akcje są przecenione. To wreszcie dobry okres, by notowane na giełdzie spółki przeprowadzały tzw. buy-back, czyli skup akcji własnych.

Inwestują głównie młodzi

Ostatnie spadki i duża niepewność na rynkach z pewnością zniechęci część osób do inwestowania na giełdzie. A tych i tak nie jest wiele. Specjaliści szacują, że z liczby 1,5 miliona osób posiadających rachunki maklerskie ok. 400 tysięcy to aktywni inwestorzy. Reszta założyła rachunki np. podczas dużych prywatyzacji i potem o nich zapomniała, bądź od lat trzyma akcje, nie dokonując żadnych transakcji. Ci, którzy grają, to przede wszystkim osoby młode.

Jak podaje Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych w swoim ostatnim Ogólnopolskim Badaniu Inwestorów, większość graczy to osoby w wielu 26-35 lat (ok. 40 proc.), a 23 proc. nie ukończyło 25. roku życia. Większość to mężczyźni, tylko co dziesiąty inwestor to kobieta. Z reguły pracują na etacie albo prowadzą działalność gospodarczą, tylko dla niecałych 5 proc. giełda to główne źródło utrzymania.

A im dłużej są na rynku, tym większe pieniądze inwestują. Wśród tych, którzy na giełdzie mają mniej niż 10 tys. zł, ponad 80 proc. gra krócej niż 5 lat. Ale już ponad 20 proc. osób, które inwestują więcej niż 6 lat, ma portfel wart 50-100 tys. zł.

Łukasz Porębski, dyrektor ds. analiz giełdowych z SII, przyznaje, że wiedza inwestorów na temat rynku z roku na rok staje się coraz lepsza. - Większość ma wyższe wykształcenie, interesują się giełdą i zarabiają na tyle, by mogli pozwolić sobie na lokowanie nadwyżek finansowych w akcjach - uważa Porębski.

Gdy jednak górę biorą emocje, to cała wiedza i tak na nic się zdaje, bo zwyciężają strach i panika. Tak jest nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.

Łukasz Pałka jest analitykiem portalu finansowego Money.pl. Współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011