Na karuzeli

Wyścig prezydencki we Francji przyspiesza. Wskutek rodzinno-finansowej afery może odpaść główny faworyt, konserwatysta François Fillon. Rosną zaś szanse Marine Le Pen.

06.02.2017

Czyta się kilka minut

Kandydaci – Marine Le Pen, François Fillon i Emmanuel Macron – jako karnawałowe figury, Nicea, 27 stycznia 2017 r. / Fot. Valery Hache / AFP / EAST NEWS
Kandydaci – Marine Le Pen, François Fillon i Emmanuel Macron – jako karnawałowe figury, Nicea, 27 stycznia 2017 r. / Fot. Valery Hache / AFP / EAST NEWS

Sportowa sylwetka – jest alpinistą i miłośnikiem rajdów samochodowych. Nie wygląda na swoje lata – skończył 62. Bardzo opanowany, lekko flegmatyczny. Charakterystyczne krzaczaste brwi, spokojny uśmiech.

W końcu stycznia François Fillon, były premier Francji (za prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego), prowadził w sondażach przed wyborami prezydenckimi, których kolejne tury odbędą się 23 kwietnia i 7 maja. W przedbiegach wręcz rozniósł konkurentów z własnego obozu republikanów (konserwatywna prawica) – właśnie Sarkozy’ego i dawnego premiera Alaina Juppégo.

Fillon to polityk z gruntu uczciwy, nasza największa nadzieja na pokonanie Marine Le Pen, liderki skrajnie prawicowego Frontu Narodowego – tak twierdzili konserwatywni publicyści. Wielu widziało go już, jak kieruje Francją z Pałacu Elizejskiego.

Rodzinne sekrety

Wystarczyło jednak kilka dni, aby Fillonowi i jego świcie grunt się zatrząsł pod nogami.

Najpierw, 25 stycznia, tygodnik satyryczno-śledczy „Le Canard Enchainé” opublikował informacje, według których żona Fillona, Penelope, miała łącznie przez osiem lat (od 1988 r., z przerwami) pracować jako asystentka parlamentarna męża i otrzymać za to łącznie 500 tys. euro. Potem, w kolejnych publikacjach „Le Canard” i innych mediów, padła już wyższa kwota: ponad 800 tys. euro.

Problem nie leży w samym fakcie otrzymywania wynagrodzenia od męża w takim charakterze, ale w tym, że – zdaniem przytaczanych przez media świadków – Penelope Fillon, z pochodzenia Brytyjka, nie wykonywała w ogóle tej pracy, w związku z czym jej zatrudnienie – opłacane z publicznych pieniędzy – było fikcyjne.

François Fillon odpierał zarzuty, mówiąc, że jego przeciwnicy podrzucili mu „cuchnącą bombę”. Oświadczył jednocześnie, że jego towarzyszka życia rzeczywiście była jego asystentką, więc o oszustwie nie może być mowy.

Wyjaśnienia Fillona nie przekonały prokuratury, która wszczęła dochodzenie. Sam zainteresowany zażądał „jak najszybszego przesłuchania” przez śledczych. Zapowiedział też, że wycofa się ze startu w wyborach, jeśli tylko organy śledcze postawią mu oficjalne zarzuty. Że takie zarzuty się pojawią, jest jednak mało prawdopodobne, zważywszy na krótki okres – trzy miesiące – pozostający do pierwszej tury wyborów.

Jakby tego było mało, w ostatnich dniach prokuratura wszczęła też dochodzenie w innej sprawie: zatrudnienia przez Fillona w biurze senatorskim jako prawników dwojga dzieci – syna Charliego i córki Marie. Było to 11 lat temu. Wątpliwości śledczych budzi to, że w momencie przyjęcia do pracy owa dwójka była jeszcze na studiach, a więc nie miała niezbędnych uprawnień adwokackich.

A to nie koniec zarzutów medialnych pod adresem byłego premiera. We wspomnianej publikacji gazeta satyryczna wytknęła też Fillonowi, że miał załatwić żonie inną pracę – w szacownym czasopiśmie literackim „La Revue des Deux Mondes”, w latach 2012-13. Madame Penelope co prawda rzeczywiście napisała dwie recenzje dla pisma, tyle że dostała za nie… bajońską sumę 100 tys. euro.

Gwoździem do trumny ambitnego polityka może być wyznanie jego żony, która podała własną wersję wydarzeń. Dziennikarze francuskiej telewizji odnaleźli i pokazali wywiad z Penelope Fillon z 2007 r., w którym zaznaczyła, że „nigdy nie pracowała jako asystentka [męża] czy ktoś w tym rodzaju”.

Czy jest „plan B”?

Starożytni mówili, że „żona cezara musi być poza podejrzeniem”. Można dodać, że jego dzieci także. A przy tej okazji zaroiło się nad Sekwaną od komentarzy o lepkich rękach francuskich polityków i ich „odwiecznych” chorobach – nepotyzmie i kumoterstwie.

W przeszłości pod zarzutami fikcyjnego zatrudnienia sąd wydał wyrok skazujący wobec wspomnianego Alaina Juppégo, a także, kilka lat temu zaledwie, byłego prezydenta Jacques’a Chiraca. To on właśnie, jeszcze w latach 90. XX wieku, gdy piastował stanowisko mera Paryża, odpowiadał za fikcyjne etaty dla 21 partyjnych kolegów i członków ich rodzin w Ratuszu.
Nawiasem mówiąc, trzy lata temu portal informacyjny Mediapart zebrał dane, z których wynika, że od 10 do 15 proc. parlamentarzystów we Francji zatrudnia swoich krewnych z pieniędzy publicznych. To legalne, pod jednym warunkiem – że osoby te pobierają pensję za rzeczywistą pracę. A to właśnie kwestionują media w sprawie Madame Penelope.

Afera z żoną Fillona w roli głównej, nazwana nad Sekwaną „Penelope Gate”, zasiała panikę wśród republikanów. Tym bardziej że pierwsze sondaże po nagłośnieniu sprawy wskazują, że Fillon zaczął tracić poparcie: gdyby wybory odbyły się teraz, zapewne odpadłby już w pierwszej turze, przegrywając z szefową Frontu Narodowego Marine Le Pen i niezależnym centrystą, byłym ministrem gospodarki Emmanuelem Macronem.

W obozie centroprawicy trwają już gorączkowe narady nad „planem B”. W chwili zamykania tego numeru „Tygodnika” nie było wiadomo jeszcze, czy Fillon wycofa się ze startu pod presją części swojego obozu. A jeśli tak, to którego kandydata wystawi jego partia? Pojawiły się sugestie, że powinien to być Alain Juppé – ten jednak zaprzeczył, aby w razie konieczności zastąpił Fillona jako kandydat centroprawicy.

Tak czy inaczej – wybuch „Penelope Gate” zburzył jak domek z kart dotychczasowy układ i wyborcze prognozy.

Po raz kolejny w tej kampanii wyborczej zbieg okoliczności zakpił nawet z wytrawnych obserwatorów. Bo wcześniej nikt prawie nie dawał szans na wygranie prawicowych prawyborów Fillonowi – sondaże niemal do końca wskazywały, że wygrają je Sarkozy lub Juppé.

Milczenie Frontu

Można się tylko domyślać, że na wieść o aferze polityka centroprawicy jego główni konkurenci zacierają ręce. Mowa tu zwłaszcza o szefowej nacjonalistycznego Frontu Narodowego Marine Le Pen i centryście Macronie.

Co do populistki Le Pen, która prowadzi w sondażach dotyczących pierwszej tury (jej poparcie oscyluje wokół 25 proc.), to jej wejście do drugiej tury można uznać już za pewnik. Nie oznacza to, że ma największe szanse, aby zostać prezydent Francji. W przypadku Frontu Narodowego analitycy francuscy mówią ciągle o zjawisku tzw. szklanego sufitu – partia ta miała problem z przekroczeniem określonego pułapu poparcia. Dotychczas jej rekord wyborczy w liczbach bezwzględnych wyniósł 6,8 mln głosów i było to ok. 15 proc. uprawnionych do głosowania (wybory regionalne w 2015 r.). Z kolei inne badania – ośrodka TNS Sofres z lutego 2016 r. – mówiły, że 56 proc. Francuzów uważa Front za partię „groźną dla demokracji”.

Jak zauważa francuska edycja „Huffington Post”, Front Narodowy zachował zaskakującą powściągliwość w przypadku afery Fillona. Nasuwa się dość proste wyjaśnienie tego milczenia – dodaje pismo. Oto liderka Frontu – i zarazem eurodeputowana – została właśnie ukarana przez Parlament Europejski odebraniem połowy pensji za to, że pieniądze unijne na wynagrodzenie swojej asystentki przeznaczyła tylko na jej pracę we Francji, a nie w Brukseli.

Inaczej mówiąc – Le Pen pobierała pieniądze z kasy PE na własną działalność partyjną we Francji. Czy nie przypomina to trochę „Penelope Gate”? Tyle że tam chodzi o europejskie, a tu o francuskie pieniądze. Wprawdzie w przypadku Le Pen nie ma kontekstu rodzinnego, ale pozostaje fakt wydatkowania publicznych funduszy niezgodnie z przeznaczeniem.

Kto straci, kto zyska

Mimo tego taktycznego milczenia trudno mieć wątpliwości, że dotkliwy cios wymierzony w Fillona liderka Frontu przyjęła z satysfakcją. Przede wszystkim dlatego, że w dużej mierze i Le Pen, i Fillon zabiegają o podobny elektorat – konserwatywny pod względem ideowym, obawiający się masowej imigracji oraz islamu. Fillona i Le Pen łączy też chęć zbliżenia z Rosją (o czym jeszcze będzie mowa) i niechęć do wzmocnienia integracji Europy.

Z kolei 39-letni Macron, drugi – oprócz Le Pen – najpoważniejszy teraz pretendent do Pałacu Elizejskiego, wnosi do kampanii efekt młodości. Zanim zajął się działalnością publiczną, pracował jako bankier Rotszyldów. Był ministrem gospodarki za obecnej prezydentury socjalisty François Hollande’a [sylwetkę Macrona opublikowaliśmy w „TP” nr 19/2016 – red.]. Ale choć pracował w rządzie socjalistycznym, to nigdy nie był członkiem tej ani żadnej innej partii. I odszedł z rządu, aby rozwinąć własny ruch polityczny En Marche! (Naprzód!), definiowany przez twórcę jako niebędący „ani na prawo, ani na lewo”.

Program Macrona nie jest zbyt dobrze znany, choć wydał on w czasie kampanii książkę-manifest pod znaczącym tytułem „Rewolucja”.

– Macron uosabia nadzieje na zmodernizowanie modelu społeczeństwa francuskiego obywające się bez brutalności z socjalnego punktu widzenia. Jest takim młodszym wcieleniem znanego centrysty François Bayrou, tyle że o bardziej lewicowych poglądach. I przede wszystkim ma osobowość medialną, która pociąga ludzi – mówi „Tygodnikowi” prof. Paul Gradvohl z Uniwersytetu w Nancy, historyk idei politycznych.

Pytany o to, czy niedawny „człowiek Rotszyldów” może przekonać do swojego programu elektorat centrum i lewicy, Gradvohl odpowiada: – Dlaczego nie? Dzisiaj w Polsce w rządzie PiS, który nie znosi międzynarodowej finansjery i kosmopolitów, najmocniejszym ministrem jest były bankier Mateusz Morawiecki. Z kolei miliarder Trump wygrał, prezentując się jako obrońca ludu, jako reprezentant biednych białych Amerykanów. Żyjemy w świecie, gdzie spójność przekazu nie jest dziś gwarancją pozyskania wyborców.

Lewica w rozsypce

Emmanuel Macron buduje więc alternatywę dla tradycyjnie silnej we Francji Partii Socjalistycznej, która teraz – u schyłku prezydentury socjalisty François Hollande’a (2012-17) – jest w fatalnej kondycji.

Centrowy tygodnik „L’Express” umieścił ostatnio na okładce plakat w formie ogłoszenia: „Partia Socjalistyczna – totalna likwidacja! Do przejęcia od zaraz!”. Sarkastyczny żart dotyczył schyłkowych nastrojów wśród członków organizacji.

– Ostatnie pięcioletnie rządy były dla socjalistów prawdziwym dramatem, wyjałowiły ich ze wszystkich idei – uważa prof. Gradvohl. – Nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego we Francji. Dzisiaj Partia Socjalistyczna właściwie nie istnieje. Jej pierwszy sekretarz Jean-Christophe Cambadélis nie jest postacią polityczną większego formatu. A Hollande i Manuel Valls, były premier socjalistyczny, mają rekordowo niskie notowania.

Znamienne, że w obliczu katastrofalnych sondaży Hollande zrezygnował ze starań o reelekcję, co jest też wydarzeniem bez precedensu.

Socjaliści zorganizowali w styczniu własne prawybory – nie wzięli w nich udziału ani Macron, ani przedstawiciele skrajnej lewicy, jak Jean-Luc Mélenchon. I okazało się, że wygrał je – to kolejna niespodzianka – Benoît Hamon, który w drugiej turze pokonał zdecydowanie wspomnianego ekspremiera Vallsa (58 proc. do 41 proc.). W samych prawyborach wzięło udział około 2 mln sympatyków lewicy.

Cóż z tego jednak, skoro – jak już powiedzieliśmy – wiele wskazuje, że przedstawiciel Partii Socjalistycznej w ogóle nie przejdzie do drugiej tury. W dodatku depcze mu po piętach ostatni z piątki liczących się w stawce kandydatów: Mélenchon, który może liczyć na 10–15 proc. poparcia.

Jaka będzie Francja?

A jakie scenariusze francuskiej polityki zagranicznej wobec USA, Rosji i NATO są możliwe po wyborach? Weźmy pod uwagę trzy możliwości: zwycięstwo Macrona, Fillona (lub zastępującego go kandydata republikanów) i Le Pen.

Zapytana przez „Tygodnik” prof. Cécile Vaissié z Uniwersytetu w Rennes 2, specjalistka od Rosji i relacji francusko-rosyjskich, twierdzi, że niezależnie, kto z tej trójki zwycięży, „będzie przypuszczalnie lepiej nastawiony do władz rosyjskich niż odchodzący prezydent Hollande”.

Opcja pierwsza – Macron – jest najbardziej zagadkowa z uwagi na luki w jego programie. Polemizuje on z dużą częścią eurosceptyków francuskich i podkreśla, że „zwątpienie w przyszłość Europy wiedzie donikąd”. – Macron, podobnie jak Fillon, nigdy nie wspominał o możliwości wyjścia z NATO czy Unii, ale obaj wydają się sprzyjać odnowieniu dialogu z Rosją – uważa Vaissié.

Co do Fillona i Le Pen, to dzieli ich zasadniczo stosunek do Unii Europejskiej i NATO. Le Pen nie ukrywa, że chce wyprowadzić Francję z obu organizacji; już pięć lat temu wezwała wyborców do „refleksji nad zakończeniem Unii Europejskiej”. Ogłosiła, że jeśli zostanie prezydentem, zarządzi jak najszybciej referendum w sprawie opuszczenia Unii.

Polityka republikanów i szefową Frontu zbliża nieskrywana sympatia do Rosji. Choć widać istotne niuanse. – Marine Le Pen już od 2011 r. deklarowała, że jeśli będzie u władzy, Francja uczyni z Rosji swojego „partnera uprzywilejowanego” z „oczywistych powodów cywilizacyjnych i geostrategicznych”. Do dziś pozostaje w zgodzie z tą linią, nawet jeśli mówi teraz mniej o Rosji i nie kryje podziwu wobec Donalda Trumpa – mówi prof. Vaissié. I dodaje: – Wybór Le Pen mógłby więc pociągnąć za sobą, prócz wyjścia Francji z NATO i Unii, także zbliżenie do Rosji.

Z kolei stosunek do Rosji Fillona – i ogólnie francuskich republikanów – jest w dużej mierze naznaczony Realpolitik. Jednak także u niego można dostrzec rodzaj fascynacji osobowością Władimira Putina i podziw dla siły rosyjskiego lidera. Obaj spotykali się wielokrotnie, gdy byli premierami. – Tego rodzaju fascynacja Fillona łączy się, dość paradoksalnie, z afirmacją wartości chrześcijańskich, rodzinnych – dodaje Vaissié. Wreszcie, w partii republikanów jest grupa sympatyków Putina, którzy np. zorganizowali podróż parlamentarzystów na Krym już po jego aneksji przez Moskwę.

Karuzela się rozpędza

A zatem kto? Samodzielny kandydat środka, polityk republikanów czy liderka skrajnej prawicy? W sytuacji, gdy każdy tydzień czy nawet dzień przynosi zwroty akcji, prognozy wyborcze dla Francji są przedwczesne. Karuzela prezydencka dopiero się rozpędza. Można mieć tylko nadzieję, że w tej całej gorączce – oprócz demagogii i chwytów poniżej pasa, chyba nieuniknionych w każdej kampanii politycznej – nie zabraknie finezyjnej szermierki na słowa, w której tak lubują się Francuzi... Choć marna to nadzieja. ©

​Tekst ukończono w piątek 3 lutego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2017