Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z taką właśnie refleksją przyjęłam znalezioną w prasie wiadomość o książce, którą przygotował zasłużony solidarnościowiec, a której promocja odbyła się w obecności poprzedniego i obecnego pasterza archidiecezji krakowskiej. Bo i faktycznie: rzecz poświęcona jest jednemu z rozdziałów pierwszej pielgrzymki do Polski Jana Pawła II: spotkaniu z Kościołem podhalańskim w Nowym Targu, 8 czerwca 1979. Ale spotkaniu widzianym przez bardzo specyficzny wizjer: dokumenty ówczesnej Służby Bezpieczeństwa...
Książki nie miałam jeszcze w ręku. Nie czytali jej również, jak przyznali na promocji, obaj ordynariusze. Wspominano więc oczywiście trudności organizacyjne tamtego czasu, ale i fakt najważniejszy, który dla wszystkich pamiętających ową historyczną pielgrzymkę był jasny, jak Boży dzień od pierwszych godzin jej rozpoczęcia: cokolwiek wrogowie Papieża usiłowali zrobić, okazało się bezsilne. Papież zrobił to, co chciał, w takich warunkach, jakie mu przygotowano, a raczej jakby ponad nimi. A rezultaty, przerastające nasze nadzieje w sposób wręcz nieprawdopodobny, zobaczyliśmy za kilkanaście miesięcy...
Więc moje życzeniowe myślenie było proste i pewnie naiwne: czy na pewno warto było tyle poważnego trudu poświęcić na publikowanie owych politowanie dziś budzących wysiłków służb, publikowanie poprzedzone przecież czasem poważnego studiowania, wręcz przekopywania się przez owe plany i raporty, z których ostatecznie nie wynikło nic, co by siłę papieskiej misji naruszyło, a tym bardziej zmarnowało? Czy warto było dowartościowywać tamtych "speców" od wydawania poleceń, donoszenia czy zbierania donosów, planowań pełnych złej woli, ale na nic szczęśliwie nieprzydatnych, udawanego optymizmu po pielgrzymce, o którym wspomniał na promocji dyrektor krakowskiego oddziału IPN ("za wszelką cenę chciano wykazać sukcesy, ale niewiele im się udało..."). A gdyby tak odkleić się nieco od owych półek w archiwach i zamiast "pielgrzymki oczami bezpieki" pomnożyć liczbę studiów nad Kościołem polskim (w tym przypadku: podhalańskim) za czasów biskupich i kardynalskich Karola Wojtyły, ot choćby przygotowując tom, który by opowiadał o losach i owocach jego odwiedzin pasterskich... Albo spróbować potrudzić się nad zawartością ówczesnego papieskiego nauczania na Podhalu - i wtedy w 1979 r., i potem - ale w odniesieniu do wyzwań dzisiejszych... Nie byłoby bardziej warto?
PS. I jeszcze jedno. Na marginesie (zacytowanego w ubiegłym tygodniu przez prof. Stalę) tekstu Jarosława Gowina z reklamy na okładce nowej powieści znanego publicysty nie mogę nie westchnąć życzeniowo, by przynajmniej poważnych intelektualistów, takich jak rektor Tischnerowskiej uczelni, nie pokonywała pokusa zamieniania pasji moralizatorskiej w wypowiadanie sądów nad Polską. Do tego nie ma prawa nikt z nas. Możemy niepokoić się o wiele spraw w Polsce. Możemy nie godzić się z niejedną. Ale skąd prawo, by o ojczyźnie, a więc tym, co od setek pokoleń najcenniejsze, wypowiadać się słowami skazującymi, pełnymi wyższości etycznej?