Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przykro mi bardzo, ale zdecydowanie staję po stronie Czytelnika, zgorszonego akapitem, który nota bene nie jest owocem "przyglądania się od wewnątrz", tylko, jak autor sam stwierdził, wysłuchiwaniem "traumatycznych historii" z ludzkich opowieści, które "niemal bez wyjątku zawierają element bezduszności i zwykłego tchórzostwa lekarzy - trybików systemu, kiedy dla własnej wygody skazują chorych na śmierć, gdy ci mogliby żyć, albo (...) na kalectwo, gdy jest szansa, by walczyć o zdrowie". Otóż jest to stwierdzenie przez swoją krańcową generalizację tak dalece nie do przyjęcia, że moim zdaniem nie powinno się było znaleźć w Tygodnikowym artykule, próbującym przecież szukać środków pomocy dla naszej służby zdrowia, a nie rozpoczynać serię procesów o zbrodnie. Takie stwierdzenia (gdzie indziej pisze jeszcze autor o "tysiącach ludzi pokrzywdzonych"), opierane tylko na opowieściach, bez dowodów, bez badania każdego przypadku z osobna, mają charakter pomówień, a użyta liczba mnoga dystansuje bardzo daleko skandal spowodowany kiedyś konferencją prasową poprzedniego ministra sprawiedliwości sugerującego zbrodniczość jednego aresztowanego lekarza. Nie widzę, jak można by obronić zasadność takich stwierdzeń i bardzo bym chciała, by redaktorzy "Tygodnika" (autora nie podejmuję się przekonywać) dostrzegli rozmiar krzywdy, jaką takie generalizacje sprawiają lekarzom uczciwym i oddanym chorym. Że z własnego, niemałego doświadczenia "bycia wewnątrz" tegoż systemu nie potrafię znaleźć ani jednego przykładu potwierdzającego zasadność oskarżeń autora, to już tylko uwaga na marginesie.
I jeszcze kilka zdań o bardzo ważnym komentarzu ks. Adama Bonieckiego "Zostawcie kościoły w spokoju". Jest ważny i słuszny, ale tak umiarkowany, że generuje potrzebę powiedzenia czegoś, co zabrzmi gwałtowniej. Bo tłumny wiec antysemicki w kościele oo. Jezuitów w Krakowie był wstrząsem i zgorszeniem. Jego połączenie z modlitwą i ofiarą Mszy św. (zaplanowane, jak się okazuje, przez gości - i bez wiedzy gospodarzy użyczających terenu zgromadzenia), a także obecność na wiecu celebransa, w dodatku biskupa, nie dadzą się niczym usprawiedliwić. Nazwanie tego faktu "incydentem" nie łagodzi, przeproszenie (kogo?) przez prowincjała i rektora Ignatianum nie uspokaja. Przypominam sobie, że kiedy w początkach transformacji powstawała ustawa o ordynacji wyborczej, w projekcie zapisano wnętrza, w których akcje polityczne nie byłyby dopuszczalne: budynki urzędów państwowych, wojska - i kościoły. Te ostatnie wywołały protest władz kościelnych: "Nie macie prawa się wtrącać, my sami ustrzeżemy świątynie od nadużyć". Teraz widać, że w projekcie więcej było realizmu, niż ktokolwiek chciałby przewidywać...