Misterium mostu

Krzysztof Czyżewski: Dobra pamięć nie ma swojego państwa ani lobby, nie stawia się jej pomników ani nie uczy o niej w szkołach. I nie znajdziesz dla niej pewnych dowodów w archiwach.

29.03.2021

Czyta się kilka minut

 / URSZULA DĄBROWSKA DLA „TP”
/ URSZULA DĄBROWSKA DLA „TP”

MARCIN ŻYŁA: Jaki tu piękny horyzont.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI: Prawda? Niedaleko zaczyna się Puszcza Augustowska, a z nią piaszczysta ziemia i równina, która dalej przechodzi w Mazowsze. Tu, w Krasnogrudzie, lodowiec kończył swoją robotę. Gdzie nie włożysz szpadla w ziemię, tam kamień. Jeziora, moreny. Inne światło. I obłoki – szalenie intensywne, Miłoszowe.

Często o nim myślisz?

Przez twarz starca, którego tu poznałem, dostrzegam sylwetkę młodzianka wtajemniczanego w misteria miłości i śmierci. Dojeżdżał z Wilna pociągiem do Grodna, a dalej żydowską furmanką do Krasnogrudy. Potem Kunatowie, właściciele dworu, sprawili sobie forda, rocznik 1904. Czasem jechał do Suwałk, gdzie mieszkali jego rodzice, a oni go przywozili samochodem.

Dużo ścieżek tu prowadzi.

I one wciąż, mimo granic, otwierają nas na Wschód. Nasza rzeka, Marycha, wpada do Czarnej Hańczy, ta zaś do Niemna. Jest stary trakt grodzieński. Teraz porastają go ostatki dawnej Puszczy Przełomskiej, choć bruk jeszcze widać. Chciałbym dożyć chwili, kiedy znów będzie otwarty. Litwa jest stąd na wyciągnięcie ręki, Białoruś ledwie kilkanaście kilometrów dalej.

Bliżej niż Białystok.

To młoda granica, wytyczono ją po I wojnie światowej. Określiła państwa narodowe, ale też wybory ludzi. W rodzinach trzeba było się decydować na tożsamość – litewską, polską, białoruską, żydowską. Brat prezydenta Narutowicza, Stanisław, został ważnym aktywistą litewskiego ruchu narodowego.

A ponieważ wokół tej granicy, w latach 1919-20, toczyła się sąsiedzka wojna, po której trzeba było żyć dalej obok siebie, rany po niej głęboko ukryto. Tożsamość zawężono do przynależności etnicznej i nie było już w niej miejsca na wujka Litwina czy babcię Żydówkę. Sprawy te stały się rodzinnymi tajemnicami, o których lepiej było nie mówić dzieciom czy wnukom. Jeszcze za PRL-u homogeniczny świat był bezpieczniejszy.

Jak Wam się udało zacząć o tym rozmawiać?

Przysłuchując się milczeniu. Milczenie nie musi być obojętnością wobec innych, może być znakiem, że potrzeba czasu, aby zostało przerwane. Nic nie chce być nagłe, na pokaz. O czymś, co się podoba, nie mówi się tutaj „wspaniałe”, lecz „normalne”. Czyli takie, jakie ma być.

To jeszcze nie Skandynawia, z inklinacją do dystansu i samotnictwa, ale południowe rozgorączkowanie ustępuje tu już emocjom trzymanym na wodzy.

Tego szukaliście trzydzieści lat temu, gdy tu trafiliście i powstało „Pogranicze”?

Nie tylko. W Sejnach ocalała Biała Synagoga i dawny kwartał żydowski, z jesziwą i gimnazjum hebrajskim, w których teraz mamy siedzibę. Opustoszała po Zagładzie przestrzeń nie jest niema, przemawia głosami nieocalonych i świadczy o obecności innych, którzy mieli tutaj swoje miejsce.

Pojawienie się innych, takiego desantu, jakim był z początku zespół „Pogranicza”, oswoiło jakoś pamięć, że w tym miasteczku zawsze było dla nich miejsce. Homogeniczność to ideologia, sztucznie narzucana rzeczywistości, pod powierzchnią której zawsze skrywa się palimpsest. Może nie zostaliśmy specjalnie zaproszeni, jak ongiś Żydzi przez dominikanów, by dodać dynamiki rozwojowi Sejn, ale po roku 1989 otwierało się w Polsce nowe i to ono było jak list inwitacyjny.

A skąd przybyliście?

Po odejściu z Gardzienic przygotowałem monodram „Garść wierzbowych gruszek”. Była to właściwie zapowiedź „Pogranicza”, opowieść o wielokulturowym miasteczku, opowiedziana poprzez poezję i pieśni różnych języków. Jeździłem z nim po Polsce. Dotarłem do Słupska, gdzie w Teatrze Rondo pracował Wojtek Schroeder. Marzeniem jego i jego żony Bożeny było wyjechanie na wieś i objęcie pieczy nad domem kultury. Co zrobili – Bożena została dyrektorką domu kultury w Czarnej Dąbrówce na Kaszubach. Pod koniec lat 80. tworzyliśmy tam „Wioski Spotkania”.

Latem budowaliśmy w lesie miasteczko namiotowe, zapraszaliśmy ludzi teatru, muzyków, antropologów kultury, filozofów, performerów, filmowców. Odbywały się seminaria, koncerty i spektakle. Czwartego roku zdecydowaliśmy, że „Wioska Spotkania” zamieni się w „Podróż na Wschód”. Że ruszamy, bo po wygranych czerwcowych wyborach pora wyjść z podziemia i alternatywy. Szukaliśmy dla siebie miejsca na Kaszubach i w Przemyślu, na Łemkowszczyźnie i nad Bugiem – aż w 1989 r. trafiliśmy do Sejn.

Tu otwierały się wtedy stare rany.

Widziałem na murach świeże napisy: „Litwini do gazu”. Gdy powstał konsulat, przez pierwsze noce litewski herb obrzucano jajami.

To była nienawiść?

Sięgająca wspomnianej już wojny polsko-litewskiej, ale też lat 70. XX w., kiedy Litwini walczyli o mszę w języku narodowym w sejneńskiej bazylice. Kardynał Wyszyński się na nią nie zgadzał, a „ty Litwinie!” stało się w szkole przezwiskiem.

Jednym z pierwszych programów „Pogranicza” było „Spotkanie Innego” przełamane z litewskim „Kitaminciu toleravimas-dorybe”. Do dialogu w Białej Synagodze zaprosiliśmy autorytety z Polski i Litwy oraz uczniów, którzy przysłali na konkurs najciekawsze prace o tolerancji. Drugiego dnia wstał pewien chłopak i powiedział, że napisał o tym, jak dobrze się współpracuje przez granicę, ale tak naprawdę to on nienawidzi Litwinów. Bo zabili jego dziadka, bo są nacjonalistami, bo walczyli z Polakami.

Wylało się to z niego jak egzorcyzm. Obrażona delegacja litewska chciała wyjść, zatrzymała ją wspaniała Irena Veisaitė, nasz Człowiek Pogranicza. „Nie możecie go tak zostawić”, przekonywała. Dopiero wtedy zaczęła się rozmowa o tolerancji.

Pierwszy etap zbliżenia to wydobycie różnic?

Tak, ponieważ pogranicze ich nie zaciera. Młodzi, którzy przychodzili do naszego ośrodka, stawali się bardziej Polakami, bardziej Litwinami, bardziej staroobrzędowcami, niż byli nimi wcześniej. Na początku transformacji bano się nacjonalizmu i silnie wyrażanej tożsamości. A tutaj wiedzieliśmy, że ludzie zapłacili niemałą cenę za to, że ją w ogóle przechowano.

„Pogranicze” powstało w 1991 r., wtedy też zaczynały się wojny w byłej Jugosławii. Chyba musiało być trudno, tak na starcie, nie stracić wiary we współistnienie, skoro obok działo się Sarajewo?

To była dla nas jedna z najważniejszych lekcji. Również w odniesieniu do bliskich mi kręgów kosmopolitycznego Sarajewa, niemogącego się oswoić z myślą, że rozpad Jugosławii na nowo zawęził wybory tożsamościowe młodych, którzy zaczęli tworzyć teatr muzułmański albo chodzić do cerkwi. To, że z czasem się radykalizowali, wynikało również z tego, że nie było dla nich miejsca w kosmopolis. Zamiast pouczać innych, jacy mają być, należało oswoić, przygarnąć to zróżnicowane nowe, które się rodzi. I zmieniać się razem z nim.

A tak, bardzo szybko, sarajlija – ci, których pierwszą tożsamością było wielokulturowe miasto – okazali się przynależeć do grupy właściwie skazanej na wyginięcie.

Tak. Mówiono o nich: „idealiści”, „oderwani od rzeczywistości”. Język nacjonalisty Karadžicia był, paradoksalnie, bardziej zrozumiały na Zachodzie, w każdym razie dużo bardziej niż tych sarajlija, którzy chcieli wspólnej Bośni i uważali, że bronią wartości europejskich. Słusznie czuli się zdradzeni przez Europę i stali się najbardziej tragicznymi, bezdomnymi ofiarami tej wojny. Należę do „pokolenia Bośni”, to z jej perspektywy wciąż patrzę na świat. A Bośnia zmienia na zawsze.

I co teraz widzisz?

To, że kryzys wielokulturowości ogarnął już cały kontynent. Płacimy cenę za to, że Unia Europejska nie stała się projektem kulturowym. Dziś najważniejsze konflikty to wojny nie państw, lecz kultur. Nie umiemy ich łagodzić, ponieważ kulturę rozumiemy głównie jako odrębność.

Różnorodność kulturowa nie wyraża w pełni pogranicza, bo istnieje jeszcze jego poziom meta, wspólnotowy. Człowiek pogranicza nie okopuje się na własnym brzegu rzeki ani też nie pretenduje do bycia na właściwym, do którego inni powinni dołączyć. Sam jest w drodze, bo nie sposób zbudować mostu nie przekraczając siebie. Z taką postawą nie było nam łatwo, nie tylko w środowiskach nacjonalistycznych, także liberalno-kosmopolitycznych.

W jakim sensie?

Prowadziliśmy projekt „Cygańska Wiosna Artystyczna”, w którym gadziowie, czyli nie-Romowie uczyli się od Romów ich języka, tradycji czy muzyki. Z największą wrogością wobec pomysłu spotkaliśmy się w szwajcarskim biurze Fundacji Sorosa. „Czemu wy, biali, wtrącacie się w sprawy romskie?” – usłyszeliśmy.

Fundacja Forda przyznała nam grant na znalezienie partnerów w Ameryce. Przejechałem Stany od wybrzeża wschodniego po zachodnie i wszędzie słyszałem: „mamy programy i środki tylko dla swoich: Latynosów, Żydów, Afroamerykanów, Polaków”. W takiej wielokulturowości każdy żyje na swojej wyspie – ma na swoje, dba o swoje i swojego broni.

Forma „Pogranicza” okazała się dziwna dla społeczeństwa otwartego. Nam chodziło o sztukę współistnienia ludzi mówiących różnymi językami, ale żyjących w jednej wspólnocie, z granicami biegnącymi w środku.

A kiedy „Pogranicze” stało się częścią pogranicza?

Gdy zaczęliśmy słyszeć od starszych mieszkańców: „My tam swoje wiemy. Ale to, co robicie z naszymi dziećmi, jest w porządku. Pomoże im w życiu”. Albo: „Nie wierzyliśmy, że zostaniecie”. Bo na peryferiach miarą sukcesu jest to, że wyjeżdżasz w świat. A dla nas najważniejszą rzeczą było zostać, przygotować spektakl z dziećmi stąd. I to mistrzowsko.

Mostu nie zbuduje się z trocin, z byle czego. On musi być piękny naprawdę. Ludzie z zewnątrz czasem nas żałowali – że zawiesiliśmy ambicje na kołku, poświęciliśmy się jakiejś prowincji. A to nieprawda. Gdyby tak było, nic byśmy tutaj nie zdziałali. To wychodzi dopiero wtedy, gdy ludzie czują, że spełniasz swoje marzenia jako artysta czy filozof, gdy nie popuszczasz. Dlatego to normalne, że pracowali z nami Irena Veisaitė, Timothy Snyder, David Krakauer czy Arvo Pärt. Że podziw w Sejnach, zanim jeszcze usłyszał o nich świat, zdobywali Hania Rani, Józek Orliński czy Dominika Korzeniecka.

To jest jeszcze jedno oszustwo, które wkradło się do nas po 1989 r. Nie zaufaliśmy, że z ludźmi miejscowymi można robić najpiękniejsze rzeczy, że warto w nich zainwestować.

Ciągle mówisz o zaufaniu.

Wiesz, miałem przyjaciela, mistrza śpiewu flamenco, który koncertował w największych salach świata. Kiedyś wziął mnie do swojej rodzinnej wsi w Andaluzji. Wchodzimy do tawerny, wszyscy go rozpoznają: „Paco, wspaniale, że wróciłeś, co tam w świecie, może byś nam zaśpiewał wieczorem?”. Wracamy do samochodu i widzę, że on cały drży, jest przerażony. Pytam, co się stało, odpowiada: „Ty nic nie rozumiesz – oni wiedzą”.

Gdy przyszedłem na występ i siadłem w pierwszym rzędzie, pomiędzy starszymi kobietami, natychmiast wszystko zrozumiałem. Jakie kompetencje ma publiczność Carnegie Hall, żeby poznać się na prawdzie jego flamenco? Tylko tutaj, przed nimi, był kim jest, nagi, bez podpórek promocyjnych, bez bonusu za egzotykę i bez szans na przesłonięcie artyzmem człowieczego. Utracić zaufanie takiej publiczności to jednak co innego niż nieudany koncert czy krytyczna recenzja.

Jaką lekcję możemy brać z pogranicza teraz, gdy prąd kultury oficjalnej płynie w drugą stronę? I właściwie jest przemocowy – jeśli jesteś Polakiem, masz być nim z całym zestawem polskich cech.

Pogranicze uczy, że o tym, kim jesteśmy i co potrafimy z innymi zbudować, nie decydują horyzontalne linie podziałów – i idące za nimi poznawanie innych kultur jako zamkniętych i osobnych całości. Decyduje linia wertykalna.

Dopiero wtedy, gdy schodzimy w głąb, otwiera się i poszerza w nas to, kim naprawdę jesteśmy. Gościnność to lepiej zbudowany dom, nie wykorzenienie. Empatia to nie ucieczka od siebie, tylko praca nad sobą. Wrażliwość na cierpienie zwierząt to nie negacja ludzkiego, lecz uczłowieczenie.

Tylko że podziały są teraz zbyt silne.

Głębokie podziały tworzy, paradoksalnie, powierzchowne życie. Multi-kulti jest jedynie namiastką otwartości. Otwartość to przezwyciężenie lęku przed głębią.

Czyli rzecz już nie w dialogu – żeby jedna kultura dogadywała się z drugą – tylko żeby moja kultura poszerzyła się, otworzyła się od środka?

W „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego lubię scenę, w której zbierając materiał etnograficzny dla swojego zespołu pieśni i tańca, bohaterowie trafiają na pieśni łemkowskie. Zafascynowani ich polifonią, której nie ma w polskim śpiewie, puszczają nagrania w gaziku prowadzonym przez niejakiego Kaczmarka. A ten odwraca się do nich i mówi: „Ładne, szkoda, że nie nasze”.

Kaczmarek, który z kierowcy szybko został szefem tego zespołu, rządził w ­PRL-u, ale i dzisiaj ma się dobrze, nie tylko w Polsce, bardzo wąsko określając to, co „nasze”. Dla ludzi pogranicza, tych z „rodzinnej Europy” – niedopuszczalnie wąsko.

Ta rodzinność, ten dom dzisiaj – to co to jest?

Znam domy, w których sercu była tzw. biała izba, niezamieszkana przez gospodarzy, zawsze gotowa na przyjęcie gościa. O tym jest moja opowieść o Xenopolis – o domu czy wspólnocie, które bez gość-inności pozostają niedopełnione, nie-swoje, jak stół wigilijny bez pustego krzesła. To, co wspólnotowe, ma obejmować obcość. Pogranicze uczy tego, że obce jest swoje. Natomiast ceną za sprzeniewierzenie się etosowi pogranicza jest wąsko rozumiana „naszość”, wypierająca swoich współobywateli, tych inaczej myślących lub różniących się kulturowo, w sferę nienawistnej obcości.

Gdy wyjdziemy z pandemii, wrócimy do świata, któremu zagraża wielkie, klimatyczne niebezpieczeństwo. W „Końcu lodu” Dahr Jamail proponuje, aby na te ostatnie kilkadziesiąt lat zgromadzić się w małych wspólnotach i przeżyć ten czas razem, żegnając się z wszystkim, co wokół.

Myślę, że naszą naturalną reakcją wobec takich zjawisk jak kryzys klimatyczny, populizm czy „brunatna fala” – czyli wielkoliczbowych i niepokojąco narastających – jest podkopanie wiary w małe. „Fajne rzeczy robicie – słyszę często – ale w takiej małej skali, jakie to ma znaczenie wobec tego, co nam zagraża?”. Dostrzegam w tym wielkie niebezpieczeństwo, bo myśląc tak nie dokonamy żadnej zmiany.

Chodzi o to, żebyśmy mądrze inwestowali w tworzenie małych centrów świata. I mieli świadomość, że robi się w nich najważniejsze rzeczy, za które możemy wziąć odpowiedzialność. Wielka liczba zawsze dąży do monopolu i zwycięstwa nad innymi. Małe zaś cieszy się sukcesem innego, jest silne siłą innych i odnajduje siebie w polifonii.

Czysty idealizm!

Widziałem z bliska wojny w Bośni i w Kosowie, na pograniczu abchasko-gruzińskim i w prowincji Aczeh w Indonezji; za mentorów i sprzymierzeńców mamy w „Pograniczu” ludzi ocalałych z Holokaustu, albo ludzi takich jak Miłosz czy Ficowski, którzy przeszli przez piekło XX wieku. I teraz mówi się nam, że jesteśmy idealistami z tym budowaniem mostów, bo rzeczywistość jest inna.

Aż się zacząłem zastanawiać: czy my coś ludziom wmawiamy? Może promujemy jakąś pozytywistyczną ideologię, która tak naprawdę jest wbrew życiu i potrzebom ludzi? I skąd to Miłoszowe „budujcie tkankę łączną”, zamiast „okopujcie się w twierdzy”?

I jak brzmi odpowiedź?

Pierwsze, o czym zaczęto mówić w Mostarze po wojnie, to odbudowa Starego Mostu. A święto całego miasta, upamiętniające tamtą wojnę – to rocznica jego zburzenia przez chorwacki czołg. Jest w nas coś takiego, że nie potrafimy na dobre zamieszkać na jednym tylko brzegu.

Tu, w Krasnogrudzie, zapragnęliśmy niedawno mieć własny most. Najpierw pomyśleliśmy niemądrze, że zaprosimy wybitnego architekta i cały świat przyjedzie podziwiać jego konstrukcję. W końcu dotarło do nas, że możemy go zbudować tylko z ludźmi stąd. Mało tego – on nie może być skończonym obiektem materialnym. Nie można zakończyć pracy nad budowaniem mostu, można jedynie prowadzić permanentny warsztat, w którym nad nim się czuwa, odbudowuje się go, ulepsza, ucząc przy okazji innych tego rzemiosła. W Krasnogrudzie powstała więc przestrzeń niewidzialnego mostu – nic w niej nie ma, dopiero misterium ten most powołuje.

Przyjechali też ludzie ze świata – z Kolumbii, Ugandy, Norwegii, Izraela czy Litwy. Kilka tygodni pracy skończyło się formą artystyczną, widowiskiem przygotowanym z przywiezionych tu opowieści. Nazajutrz przyszli do nas sąsiedzi, powiedzieli: „Zapiszmy sobie ten dzień, 22 sierpnia, w kalendarzu”.

I odtąd jest to święto – Misterium Mostu.

W roku kalendarzowym, w którym każdy świętuje swoje, pojawiło się święto wspólne – w przestrzeni przypominającej „białą izbę”, przez nikogo nie zawłaszczoną.

Kiedy pojechaliśmy do Mostaru z naszymi młodymi, zaprosiliśmy na spotkanie starszych mieszkańców miasta z obu brzegów Neretwy. I jedno z pierwszych pytań brzmiało: „A pomagaliście sobie podczas wojny?”. Niespodziewanie dla nas w oczach sąsiadów, Muzułmanów i Chorwatów, pojawiły się łzy. Pierwszy raz ktoś ich o to zapytał. Tak, pomagali sobie, ale przecież nie tak się zostaje bohaterem na wojnie, więc lepiej to przemilczeć. Nie było miejsca ani święta, ani języka do tego, żeby to wyrazić.

Jest w nas dobre, które nie ma ujścia. Na różnych pograniczach świata często słyszałem to samo: „Idiotę mam z siebie zrobić? Mam im rzucić się w ramiona?”. Co innego z własną krzywdą i cierpieniem – mamy na to rytuały, język, ceremonie.

To tutaj gdzieś sytuuje się praca „Pogranicza” – w tworzeniu warsztatu dla kultury uwalniającej okruchy światła w osobach i społecznościach, które niosą w sobie ciężar nieudanego spotkania z innym. By dotrzeć do tych okruchów, trzeba otworzyć rany, zdobyć się na odwagę poznania ciemnych stron własnej historii. Nie można jednak na tym poprzestać.

Jak to więc można robić?

Mówiłem o otwieraniu od wewnątrz kultury. To samo dotyczy pamięci. Przypomina mi się debata, którą toczyłem na uniwersytecie w Tel Awiwie z Saulem Friedländerem i Pierre’em Nora. Saul jako historyk był strażnikiem pamięci Zagłady. Pierre jest autorem koncepcji tworzenia „miejsc pamięci” i budowania w oparciu o nie tożsamości narodowej Francuzów.

Opowiedziałem wtedy o innych formach pamięci: krytycznej – biegnącej pod prąd apologii własnego cierpienia; wspólnej – dopuszczającej do głosu pamięć innych; oraz dobrej – zaświadczającej temu, co dobrego otrzymaliśmy od innych. I znowu wyszedłem na idealistę. Saul zapytał mnie wprost, jak sobie wyobrażam wspólną pamięć na pograniczu izraelsko-palestyńskim. Odpowiedziałem, że po przyjeździe na tutejszy uniwersytet zrobiłem to samo, co po pierwszym przyjeździe do Sejn. Wtedy przed budynkiem, w którym mieścił się magazyn nawozów sztucznych – zapytałem, co tu było wcześniej. Okazało się, że tak jak w moim mieście była to dawna synagoga, tak tutaj – wioska palestyńska. I że pojawił się ostatnio ruch studentów, który domaga się od rektora dwujęzycznych tablic i dawnych arabskich nazw ulic.

Od samego stawiania takich pytań daleko jeszcze do wspólnej pamięci, ale niepostrzeżenie podważają one nienaruszalność monolitu „swojej” opowieści o historii.

A dobra pamięć?

Jest najtrudniejsza. Nie ma trudniejszej rzeczy w mojej pracy od wydobycia na światło dzienne dobrej pamięci. Dokonanie tego w taki sposób, by zachowała swoją wiarygodność, bez osadu kiczu, propagandowej łatwizny i taniego pocieszenia.

Dobra pamięć, inaczej niż wina, nie chce się ukrywać, nie potrafi tylko wyjść z ukrycia. Wydaje się nieprawdziwa, jak raj na średniowiecznych tryptykach ołtarzowych, na których artyści ukazywali swoje mistrzostwo malując piekło, a już czyściec sprawiał wrażenie mniej rzeczywistego. Bardzo niewygodnie jest się nią zajmować. Oddając się zgłębianiu traumy konfliktów, ukazywaniu zbrodni i win, spotkasz się z krytyką jednych i wdzięcznością innych, ale stał będziesz na w miarę pewnym gruncie. Dobra pamięć nie ma takiego gruntu, nie znajdziesz dla niej pewnych dowodów w archiwach, nie ma swojego państwa, specjalistów w naukowych laboratoriach ani innego lobby, nie stawia się jej pomników ani nie uczy o niej w szkołach.

Jak do niej docierałeś?

Przez lata pracy na pograniczach słuchałem opowieści o ciemnej stronie natury człowieka, o krzywdach, cierpieniu i o tym, że historia stawiała ludzi w sytuacjach wymagających nadludzkiego heroizmu, którym tylko bardzo nieliczni potrafili sprostać. Brzmiały szczerze i wiarygodnie. Jedno tylko nie dawało mi spokoju – że nie wyrażają całej prawdy.

Wyczuwam, że dotknęliśmy teraz jakiejś osobistej struny w Tobie, czy tak?

Tak. Być może dobra pamięć najbardziej zbliża nas do prawdy o moich poszukiwaniach, do mojego Xenopolis. Nasza rozmowa cały czas wokół niej krążyła. Zaufać, że w każdym człowieku, choćby ślepo zawładniętym nienawiścią, jest okruch dobrej pamięci – czy nie jest to istota zaufania w ogóle? Dobra pamięć pamięta całość, choćby nigdy nie ujrzała jej na oczy. A ponieważ wie, że w głębi mamy wspólny korzeń, potrafi pomóc nam w poszerzaniu „naszego”. I wreszcie, gdy się uwalnia, wyzwala dobro u innych, daje szansę transgresji.

Ważniejsze od tego, czy kultura zamyka się, czy otwiera, jest to, że nas zmienia. Tak jak most, po przejściu którego jesteśmy inni, niż byliśmy. ©℗

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI jest poetą i eseistą, redaktorem. Animator programów dialogu międzykulturowego w Europie Środkowej, na Bałkanach, Kaukazie, Azji Środkowej, Indonezji, Bhutanie i innych pograniczach świata. Współtwórca Fundacji „Pogranicze”, Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów” w Sejnach oraz Międzynarodowego Centrum Dialogu w odremontowanym dworze rodziny Czesława Miłosza w Krasnogrudzie. Autor wielu książek, m.in. „W stronę Xenopolis” (2019), za którą niedawno otrzymał tytuł Ambasadora Nowej Europy, przyznany przez Europejskie Centrum Solidarności i Kolegium Europy Wschodniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2021