Ludzie na granicy

Ich przyjęcie nic by Polskę nie kosztowało. Ale wtedy Białoruś wykorzystałaby kolejnych. Na naszej wschodniej granicy rozgrywa się dramat konkretnych osób i coś, co poza ten dramat wykracza.

30.08.2021

Czyta się kilka minut

Na granicy polsko-białoruskiej.  Usnarz Górny, 19 sierpnia 2021 r. / JAKUB KAMIŃSKI / EAST NEWS
Na granicy polsko-białoruskiej. Usnarz Górny, 19 sierpnia 2021 r. / JAKUB KAMIŃSKI / EAST NEWS

Zauważyliśmy ich dekadę temu. Mniej więcej wtedy moi serbscy przyjaciele zaczęli opowiadać o cudzoziemcach o śniadej skórze, których spotykali w miastach położonych przy drodze E-75, prowadzącej w kierunku Węgier.

Prawie zawsze byli to młodzieńcy z Afganistanu, Iranu lub Bangladeszu. Jeden stanął w kolejce do bankomatu w Belgradzie, inny wsiadł do zdezelowanego autobusu w Nowym Sadzie. Do centrum przygranicznej Suboticy przychodzili parami, kupić chleb i wodę. Pakowali je do reklamówek – i szybko wracali za miasto. Którejś niedzieli, gdy pod ratuszem trwał festyn i jakiś marny zespół grał utwory Pink Floyd, dwóch dołączyło do tłumu i przez chwilę bawiło się tak samo źle jak wszyscy.

Między słowami

Działo się to dwa lata przed pierwszym głośnym wypadkiem łodzi przy włoskiej wyspie Lampedusa – wtedy jeszcze nikt w Serbii nie mówił o nich: „migranci”. „Oni”, „tamci”, „Arabowie”, „chłopcy” – różne były określenia, żadne specjalnie trafne, wszystkie neutralne.

Niby się odróżniali, lecz przecież mieścili się w krajobrazie wielokulturowej Wojwodiny. Kiedy przyszła zima i mróz skuł pola słoneczników pod Suboticą, Tibor Varga, miejscowy ksiądz ewangelicki, zanosił im jedzenie. Kilka kilometrów dalej, we wsi Röszke 70-letni István Turó, szef straży sąsiedzkiej, dzielącej ciasną siedzibę z lokalnym kołem wędkarskim, pomagał węgierskim pogranicznikom zatrzymywać tych, którzy nielegalnie przeszli granicę.

„Współczuję im wszystkim. I za nic ich nie winię” – mówił.

Varga i Turó wiedzieli o sobie nawzajem, mieli nawet swoje numery telefonów. Choć jeden „chłopcom” pomagał, a drugi im przeszkadzał, nie mieli do siebie pretensji.

Tak upływały ostatnie spokojne tygodnie na granicy serbsko-węgierskiej. Kończył się czas, gdy, utraciwszy orientację wśród meandrujących dopływów Cisy, na nieskończonej równinie, człowiek nie zawsze wiedział, w jakim kraju jest – i kto jest „swój”, a kto „obcy”.

Taka granica długo nie wróci.

Rzecz umowna

„No byli, jacyś byli. Wieczorem przeszli przez wieś”. „Pytali, którędy iść, to pokazaliśmy kierunek”.

W sierpniu 2021 r. mieszkańcy okolic Hajnówki tak odpowiadali na pytania o ludzi na granicy. Borek, jedną z położonych tu wsi, dzieli od Suboticy tysiąc kilometrów. Ale słuchając Kamili Plis, jej sołtyski, rodowitej Podlasianki, mam déjà vu.

– Traktuje się ich jak szukających drogi, wędrowców. Raczej nie mówi się: „migranci”, „uchodźcy”. A już na pewno nie: „najeźdźcy”. Okej, teraz są, potem pójdą – mówi.

Jeszcze zanim tematem zajęły się media, tu było wiadomo, że coś się dzieje. Znajomi ratownicy medyczni jeździli pomagać na bagna w Puszczy Białowieskiej. – Wiem, że nie wszyscy pogranicznicy zgadzają się z bieżącą polityką. Mam wrażenie, że całą tę sytuację próbujemy wcisnąć w ramy, których nie umiemy do końca zdefiniować – mówi Plis.

Granica to dla niej „rzecz umowna”. Bo to tylko ktoś, w którymś momencie, zdecydował akurat, że przebiega w tym miejscu.

– Żyjemy w mieszanych małżeństwach, mamy przyjaciół po drugiej stronie. Ktoś, kto jest po drugiej stronie, nigdy nie był dla nas dziwny. Dopóki nie jest zły w stosunku do mnie, nie uprzedzam się. Przecież zanim go spotkam, jeszcze go nie znam – tłumaczy sołtyska wsi Borek.

Gdzie jest najlepiej

Wiosną 2015 r., w opuszczonej cegielni na przedmieściach Suboticy, Walid, 15-letni Pasztun ze wschodniego Afganistanu, czyścił nawilżającymi chusteczkami czarne adidasy. Nazajutrz miał iść dalej. Nie wiedział dokąd.

Trzy miesiące wcześniej – po tym, gdy w zamachu bombowym zginęli jego rodzice, dwóch braci i siostra – uciekł z kraju. Wciąż bił się z myślami, czy dobrze zrobił, zostawiając najmłodszego, ostatniego z żyjących braci, pod opieką wujka.

Trudno było czyścić te buty. Wiatr unosił tumany kurzu, a Walid prawą dłoń miał bezwładną. Kilka dni wcześniej ­bułgarski policjant potraktował go paralizatorem. Chłopak co jakiś czas wstawał, wspinał się na hałdę suchej gliny i patrzył na północ, w stronę Węgier.

W końcu zapytał, gdzie w Europie jest najlepiej. Zaskoczony, wybąkałem, że „chyba w Niemczech”. Później zrozumiałem, że tego dnia decydował o całym swoim życiu.

Liście polskie, białoruskie

Teraz o podobne rzeczy mogłyby nas pytać 32 osoby z Afganistanu, które od 16 sierpnia, otoczone kordonem polskich i białoruskich żołnierzy, żyją na granicy w pobliżu wsi Usnarz Górny w powiecie sokólskim. Rozmawiać chciałoby też może 41 Kurdów z Iraku, znajdujących się w podobnej sytuacji na granicy łotewsko-białoruskiej.

O nic jednak nie zapytają, bo inaczej niż „chłopcy” zza serbskiej granicy znaleźli się w miejscach i czasie, w których granica – odwrotnie niż czują to Varga, Turó i Plis – jest do bólu konkretna.

Z punktu widzenia ministerstw w Warszawie nie może być inaczej. Granica państwa – wyobrażona linia łącząca środki krzyży umieszczonych na poziomej powierzchni sąsiadujących ze sobą słupów granicznych – nawet liście jednego drzewa dzieli na polskie i białoruskie. Z wyjątkiem odcinków przebiegających rzekami żeglownymi, gdzie granica biegnie środkiem głównego toru wodnego lub nurtu, które mogą się nieznacznie zmieniać, Polska jest wymierzona co do centymetra. Jej kształt wyznaczają linie proste.

Oraz kąty między nimi. Bo to tutaj – paradoksalnie, w miejscu, które wyznacza limit jej zwierzchnictwa – władza najpełniej egzekwuje swoją siłę.

Pierwszy powód

Ludzi na granicy – ich cierpienia i naszych sporów – nie byłoby, gdyby nie polityka Białorusi. Jeszcze przed wyborami w sierpniu 2020 r. Alaksandr Łukaszenka straszył sąsiadów, że przestanie pilnować granicy i „zaleje” Europę migrantami i narkotykami.

Na przełomie wiosny i lata białoruskie linie Belavia uruchomiły loty do Mińska z irackich miast: Basry, Irbilu i Sulejmaniji (dwa ostatnie są położone w autonomicznym regionie Kurdystanu). Zwiększyły też częstotliwość lotów z Bagdadu. W lipcu litewskie służby graniczne zaczęły codziennie odnotowywać nawet 300 osób nielegalnie przekraczających granicę. W całym 2020 r. było takich przekroczeń około stu.

Przy cichym wsparciu Unii, która na miesiąc przed ważnymi wyborami w Niemczech obawiała się kryzysu na swoich zewnętrznych granicach, w Wilnie naprędce zmieniono ustawodawstwo. Teraz, zgodnie z prawem litewskim – choć wbrew międzynarodowemu – można już cofać ludzi z granicy, nie pozwalając im na złożenie wniosku o ochronę. Podobnych zmian dokonała Łotwa.

Bruksela zmusiła też Irak do wstrzymania lotów do Białorusi. Wciąż widnieją w rozkładzie, wyświetla je tablica odlotów lotniska w Bagdadzie, nie można jednak kupić biletów. Oficjalnie są wyprzedane, ale samoloty po prostu nie startują. Belavia zwiększyła natomiast częstotliwość rejsów ze Stambułu. Do Mińska, z międzylądowaniem w Jemenie, latają też z Iraku prywatne odrzutowce.

Według danych litewskich i szacunków białoruskiej opozycji w strefie przygranicznej jest wciąż co najmniej 5 tys. ludzi z Bliskiego Wschodu, których służby na razie nie dopuszczają do granicy.

Bilans akcji Łukaszenki: z 4140 ludzi, którzy dotąd trafili na Litwę, 2803 to obywatele Iraku, głównie Kurdowie i Jazydzi, przedstawiciele grup, które obecnie nie są w tym państwie prześladowane. 83 to obywatele Afganistanu.

Misterium Mostu

22 sierpnia, tydzień po tym, gdy pod Usnarzem Górnym zaczął się dramat 32 ludzi, w Krasnogrudzie pod Sejnami odbyło się coroczne Misterium Mostu – zwieńczenie serii spotkań i koncertów odbywających się w Dworze Miłosza, artystyczna celebracja piękna i złożoności pogranicza.

Krzysztof Czyżewski, szef Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”: – Elementem Misterium był akt ustanowienia granicy wśród publiczności. Takiej, która rozdzieliła ją na dwie połowy, czasem nawet przebiegając w poprzek rodzin. Między ludzi weszła specjalna „bojówka”, po czym rozpaliliśmy pas ognia. W Krasnogrudzie mamy swoją przestrzeń „niewidzialnego mostu”. Na trawie jest wciąż czarna szrama po ogniu. Do dziś gdy tam idę, serce mi się kraje.

Trzydziesty pierwszy już rok Czyżewski, jego współpracownicy i przyjaciele pracują na rzecz porozumienia ponad granicami. Ale ich istnienia i sensu nie podważają.

– Granica z Białorusią to zewnętrzna granica Polski i Unii. Naturalne, że państwo za nią odpowiada. Z drugiej strony, to wciąż wewnętrzna granica Europy. Problemy, które się na niej rodzą, nie dotyczą wyłącznie suwerenności państwowej – mówi Czyżewski.

Pytam, co w tych dniach nam mówi granica polsko-białoruska.

– Że jesteśmy zagrożeni przez wroga, jakim jest Łukaszenka – brzmi odpowiedź. – I że nie można tego lekceważyć. Musimy ją jednak też obronić jako granicę wewnątrzludzką. Ona działa jak lustro, pokazuje, jacy jesteśmy. To skandal, że problemem staje się na niej podanie potrzebującym wody czy lekarstw.

Teraz Polska

Kiedy wzmocniono ochronę granicy litewskiej, uwaga służb białoruskich zwróciła się ku Polsce. Pod koniec czerwca Straż Graniczna zaczęła zatrzymywać irackich Kurdów i Jazydów. Później – także obywateli Afganistanu. Od stycznia do 21 sierpnia Urząd ds. Cudzoziemców zarejestrował 625 wniosków od obywateli Afganistanu o ochronę międzynarodową. Dane te są jednak niepełne, bo przesłuchanie zatrzymanych na granicy zajmuje trochę czasu, nie obejmują one też osób, które rząd ewakuował z Kabulu.

Mimo obecności 1800 żołnierzy i strażników granicznych na blisko dwustu­kilometrowym odcinku granicy z Białorusią niebiegnącym wzdłuż Bugu – do Polski wciąż nielegalnie przechodzą ludzie.

Wojciech Konończuk, analityk ­Ośro­dka Studiów Wschodnich i współpracownik „Tygodnika”, uważa, że przez tę granicę nie dojdzie do masowej migracji z Afganistanu. – Większość Afgańczyków, którzy ostatnio dostali się do Polski, podróżowała przez Azję Centralną i Rosję – mówi.

To jednak nie oznacza, że nie ma niebezpieczeństwa użycia tych ludzi przez Kreml. – Można się spodziewać migracji na małą skalę, którą będą w stanie zarządzać służby białoruskie i rosyjskie, zapewne z użyciem komunikacji lotniczej – twierdzi Konończuk.

Innymi słowy, na naszej wschodniej granicy i w jej pobliżu dzieje się coś, co jest równocześnie dramatem konkretnych ludzi i poza ten dramat wykracza. Rację mają ci, którzy mówią, że przyjęcie grupy ludzi spod Usnarza Górnego nic by Polskę nie kosztowało. Rację mają też ci, którzy twierdzą, że ich śladem Białoruś wykorzystałaby kolejnych ludzi.

Jest i ten kontekst: białorusko-rosyjskie ćwiczenia wojskowe „Zapad-2021”, które rozpoczynają się 10 września w pobliżu granicy z Polską i państwami bałtyckimi.

Konończuk: – Według propagandy białoruskiej to Polska zatrzymuje i odsyła ludzi przez zieloną granicę na Białoruś. Łukaszenka twierdzi, że walczy z nielegalną migracją. Zwalczanie takich zagrożeń jest w programie manewrów. Nie można wykluczyć prowokacji ze strony białorusko-rosyjskiej.

Nie opuścimy was

Późną zimą 1993 r. z koszar na przedmieściach Sarajewa ruszył konwój sił pokojowych ONZ. Dowodzący nim francuski generał Philippe Morillon miał dostarczyć pomoc humanitarną do jednego z uzdrowisk we wschodniej Bośni, gdzie od miesięcy gromadzili się muzułmanie, uciekinierzy z trwającej od roku wojny domowej.

Kiedy konwój dotarł na miejsce, otoczyli go ludzie, nie pozwalając wyjechać. Wiedzieli, że obecność francuskiego generała daje im chwilowe bezpieczeństwo.

W ciągu kilku nerwowych godzin, jakie Morillon spędził w budynku miejscowej poczty, wypalając jednego papierosa za drugim, podjął decyzję o wywieszeniu na placu błękitnej flagi ONZ. Potem wychylił się przez okno i przez ręczny megafon powiedział: „Jesteście odtąd pod ochroną sił Narodów Zjednoczonych. Nigdy was nie opuszczę”. Wzbudził aplauz mieszkańców – i palpitacje serca dyplomatów w nowojorskiej siedzibie ONZ, zmuszonych usankcjonować jego samowolę. Rada Bezpieczeństwa wkrótce uchwaliła rezolucję ustanawiającą w Bośni sześć „stref bezpieczeństwa”.

Uzdrowisko, w którym zachodni generał złożył ludziom obietnicę, nazywało się Srebrenica. Niecałe dwa lata później, opuszczone przez siły międzynarodowe i zdobyte przez armię bośniackich Serbów, stało się miejscem ludobójstwa.

Już wtedy było jasne, że obietnice ochrony będą dotrzymywane pod jednym warunkiem: że pozwoli na to bieżąca polityka.

Opuszczamy was

Kilkanaście miesięcy przed eskapadą Morillona Polska przystąpiła do Konwencji dotyczącej statusu uchodźców – obok konwencji genewskich najbardziej śmiałej obietnicy ochrony ofiar wojen i prześladowań, jaką kiedykolwiek złożył świat.

Liczący 70 lat dokument jest dziś potrzebny bardziej niż kiedykolwiek – i równocześnie bardziej niż kiedykolwiek nie przystaje do rzeczywistości. Nie uwzględnia zjawiska migracji mieszanej, słabo radzi sobie ze skutkami zamrożonych konfliktów czy wojen hybrydowych. W czasie, gdy go ­przygotowywano, nikt nie wiedział, kim są uchodźcy klimatyczni.

Konwencja jest też coraz częściej łamana. W ostatnich dniach przez Polskę, wcześniej przez inne państwa Unii. Wiele krajów nie ratyfikowało jej w ogóle.

Dyskusja o niej nie jest wcale sporem „otwartej” lewicy z „zamkniętą” prawicą. Wycofanie się Niderlandów z konwencji z 1951 r. sugerował liberalny premier Mark Rutte. Politycy duńskiej socjal­demokracji wzywali do zaprzestania szukania azylu w tym kraju. Grecki minister ds. migracji mówi, że konwencja nie jest biletem do dowolnego kraju, do którego chciałoby się dotrzeć.

Sama Unia Europejska omija konwencję, dogadując się z sąsiadami. Turcja dostała dotąd 6 mld euro – zawarte z nią wiosną 2016 r. porozumienie zmniejszyło skalę tzw. kryzysu migracyjnego. Rok później Marco Minniti, szef MSW Włoch, zaprosił do Rzymu przedstawicieli 60 frakcji i grup etnicznych z Libii. W zamian za pieniądze z Europy miały zatrzymywać imigrantów. „Dopiero kiedy upewniłem ich, że pochodzę z Kalabrii, regionu, gdzie umowy pieczętuje się krwią, zgodzili się podpisać” – chełpił się minister.

Niejaki Al-Bija, owiany złą sławą dowódca oddziału libijskiej straży przybrzeżnej, chwalił się ongiś na Facebooku dwiema rzeczami: luksusowym jachtem i zaproszeniem, jakie dostał od Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji na „szkolenie z zakresu operacji ratowniczych”.

Żaden z tych faktów nie usprawiedliwia cofania przez polską Straż Graniczną ludzi z granicy białoruskiej. Wszystkie jednak pokazują kontekst.

Byle jak najbliżej

W maju 2016 r. Nader, wtedy 40-letni księgowy, stawał czasem na skraju skarpy i patrzył w dół doliny na swoją rodzinną wieś w Syrii. Widział meczet i szpital. Sprawdzał, czy jego sąsiedzi mieli prąd, czy akurat go wyłączono.

Rozmawialiśmy w północnym Libanie, we wsi Bire. Aby spojrzeć z drugiej strony granicy na swoją wieś, Nader musiał podróżować przez Indie. Wcześniej pracował w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie jak on zarabiało wielu Syryjczyków. Któregoś dnia dostał decyzję o deportacji – i 24 godziny na opuszczenie kraju.

Wsiadł w autobus do sąsiedniego Omanu. W Maskacie, stolicy tego państwa, zaczął odwiedzać zagraniczne ambasady. Wizę dał mu akurat konsul Indii. Dopiero stamtąd przyleciał do Libanu. Powiedziano mu, że może tu zostać nie dłużej niż rok.

Przeniósł się do Bire, żeby widzieć swój dom. Wydzwaniał do ambasad państw europejskich. Pytał o wizy.

Słyszał zawsze: „nie”.

Kto otwiera bramy

„Jeśli na ciało nie działa żadna siła lub siły działające równoważą się, ciało pozostaje w spoczynku lub porusza się ruchem jednostajnym prostoliniowym”.

Pierwsza zasada dynamiki Izaaka Newtona dotyczy też ludzi. W ubiegłym roku na świecie było już ponad 82 mln osób wprawionych w ruch za sprawą prześladowań, wojen, przemocy lub władz naruszających prawa człowieka.

Zmieniły się jednak zasady tego ruchu. Obraz uciekiniera wojennego, samotnie przemierzającego kolejne granice, jest tyleż ikoniczny, co rzadko spotykany. Pół roku mojej rozmowie z Walidem o okolicach serbskiej Suboticy zrobiło się głośno na całym świecie. Jesienią 2015 r. nawet 7 tysięcy osób dziennie – wtedy niemal wyłącznie uchodźców z Syrii – przekraczało tę granicę, aż Węgrzy postawili na niej zasieki.


Ks. Adam Boniecki: Budowanie zasieków z drutu kolczastego i wzmocnione posterunki nie powstrzymają wzbierającej fali imigrantów. 


 

W tym samym czasie ludzi zaczęły też przewozić państwa. W 2015 i 2016 r. greckie wyspy Morza Egejskiego były jednym z niewielu punktów długiej trasy z Syrii, gdzie podróżujący nie byli zdani na łaskę i ceny szmuglerów. Transport stamtąd zapewniał grecki rząd – było to w interesie i podróżujących, i mieszkańców wysp. Rządy Serbii, Chorwacji i Słowenii podstawiały pociągi docierające do samej granicy austriackiej. W Slavonskim ­Brodzie zorganizowano jeden z punktów rejestracyjnych. Był formalnością – miejscem, gdzie chorwacki minister spraw wewnętrznych Ranko ­Ostojić, w wojskowym dresie i luźnej koszuli, mógł się fotografować na tle punktu rozdawania wody.

Wtedy greckie wyspy stały się bramą do Europy ze względu na geografię – leżą zaledwie kilkanaście mil od Turcji. Dziś „bramy do Europy” tworzą się ze względu na politykę. Otwierać i zamykać mogą je lokalni watażkowie – dowódcy oddziałów libijskiej straży granicznej, kluczowi dla Zachodu politycy, jak Erdoğan, autorytarni władcy – jak Łukaszenka.

Między linią a miejscem

„Człowiek nigdy nie wybiera dla siebie opcji gorszej”, powtarza Kamila Plis, sołtyska wsi Borek.

– Mówię o sobie: „tutejsza”. Stąd pochodzą moi rodzice i dziadkowie. Wiem dobrze, że historia Polski, której uczymy się z podręczników, jest pisana z perspektywy stolicy. Im bliżej żyjesz granicy, nieważne której – Białorusi, Moraw czy Słowacji – tym lepiej wiesz, że ważna dla ciebie historia odbiega od tego, za co w szkole dostawałeś piątki. Dla mojej babci wojna nie wybuchła 1 września. A później żołnierze Armii Czerwonej zobaczyli na tym terenie cerkwie i usłyszeli ludzi, którzy mówili w ich języku. Nikt ich nie traktował jak okupantów. Ale spróbuj to dziś powiedzieć w Polsce – mówi Plis.

I dodaje: – Może to jest wojna między Łukaszenką a Unią. Może. Ale za każdą polityką stoją w końcu ludzie. Granica zawsze oznacza zasady. Choćby była to granica parku narodowego czy naszego podwórka. Ale niewpuszczenie tych ludzi stawia nas w złym świetle. Musimy dać im szansę. Postawmy im toi-toia, traktujmy jak ludzi. Wpuśćmy.

Dalej od racji

– Emocjonalne wypowiedzi nie służą nikomu. Antagonizują, stygmatyzują każdą ze stron sporu – jako zdrajców albo ojczyzny, albo chrześcijaństwa czy człowieczeństwa. Sprzyjają Łukaszence czy Erdoğanowi. Oni bez naszego języka nie mogliby tyle osiągnąć – mówi Krzysztof Czyżewski, zapytany o temperaturę dyskusji w Polsce.

Jego zdaniem, w odniesieniu do sytuacji w Usnarzu Górnym nie chodzi o to, aby mieć rację, tylko żeby wspólnie zrobić coś dobrego. A czasem – ustąpić ze swoich racji. – Jeśli tego nie zrobimy, sytuacja uchodźców tylko się pogorszy, zaogni się wewnątrzpolska wojna kulturowa – uważa.

W Krasnogrudzie Misterium Mostu zakończyło się podejściem rozdzielonych ludzi do siebie.

– W którymś momencie zaprosiliśmy przelęknioną widownię, aby przeszła niżej – opowiada Czyżewski. – Zeszliśmy ze wzgórza, tego pola zdobywców, miejsca posiadania racji, symbolu oddzielenia. Schodziliśmy z pokorą, bo niżej było to, co bliższe, cichsze, najbardziej podstawowe.

Pod Usnarzem Górnym do chwili zamknięcia tego numeru „Tygodnika” – czyli przez co najmniej dwa tygodnie – ludzie nie mogą do siebie podejść. Rozdziela ich państwo. Czyżewskiego martwi, że coś ważnego usuwa się nam spod nóg. Że zewnętrzne granice umacnia się tylko wtedy, gdy słabe jest centrum.

– Pamiętam rozmowę, jaką przeprowadziłem w Syrakuzach z seniorami pomagającymi przepływającym przez morze – mówi. – Byli to głównie rybacy. Zapytałem, czy przybycie obcych nie zaszkodzi ich kulturze? Odpowiedzieli: „Zabierzcie nam prawo do pomocy ludziom na morzu, a nie będziemy wiedzieć, kim jesteśmy”.

Z braćmi

Na początku czerwca 2017 r. ugandyjscy żołnierze pilnujący granicy z Sudanem Południowym – gdzie od trzech i pół roku trwała wojna domowa – mówili, że walki chyba ustały, bo poprzedniego dnia przekroczyło ją „tylko czterysta osób”.

Tamtego świtu do posterunku we wsi Oraba dotarło 31 Sudańczyków, głównie kobiet i dzieci, których wieś, odległą stąd o pięć kilometrów, kilka godzin wcześniej zaatakowali rebelianci.


O. Wiesław Dawidowski, konsultor Rady Episkopatu ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek: W obecnym kryzysie granicznym dochodzi do spięcia pomiędzy powinnością moralną a polityczną pragmatyką, która prowadzi do poniżania godności konkretnych ludzi. I to jest haniebne.


 

Dziesięcioletni Winston z całej nocy zapamiętał moment, gdy napastnicy porzucają broń palną i zaczynają zabijać za pomocą noży. Mało mówił, my nie chcieliśmy pytać, rysowaliśmy na kartce to słońce, to księżyc, to dom, raz my, raz on.

Zerkał na swoich dwóch młodszych braci. Był to moment, w którym zdał sobie sprawę z tego, że odtąd musi się już nimi opiekować.

Jakiś kierowca uruchomił silnik. I tu dawał o sobie znać paradoks granicy: ugandyjscy żołnierze chronili uchodźców, choć obok, w kolejce do odprawy w drugą stronę, jak gdyby nigdy nic czekały ciężarówki z towarem. ©℗

ZASIEKI, KORDONY, ZAWRACANIE

NIE ZAWSZE WIEMY, kim są ludzie na granicy. Nie wiemy, bo do wielu z nich nie podeszliśmy, a innych od razu zawróciliśmy. Według danych z Łotwy, Litwy i Polski większość osób zatrzymywanych w ostatnich tygodniach na białoruskich pograniczach pochodzi z państw, które, choć nie zawsze są bezpieczne, nie kwalifikują automatycznie do przyznania statusu uchodźcy. Nie oznacza to, że wśród tych osób uchodźców nie ma.

KADRY z ustawiania zasieków z drutu kolczastego – w naszej części Europy najbardziej nacechowanego symbolu opresji i cierpienia – to w każdej dyskusji „szach-mat”. Drut kolczasty łapie nas w pułapkę, gdzieś w połowie odległości między metaforą a dosłownością. Ta pierwsza nie wymaga opisu. Posłużenie się drugą – jakakolwiek próba obrony sensu grodzenia granicy – jest w praktyce niemożliwe.

ZASIEKI na granicy to coś innego niż ogrodzenie obozu koncentracyjnego. Tu uniemożliwiają one przekroczenie linii, której przekraczać nie wolno. Ale w tej konkretnej sytuacji – grupy Afgańczyków wykorzystanych przez Łukaszenkę (białoruscy żołnierze zabraniają im wycofać się w głąb swojego terytorium lub przejść w inne miejsce polskiej granicy) – ustawienie obok nich drutu kolczastego będzie zawsze odmówieniem udzielenia pomocy.

LUDZIE są po obu stronach granicy. Zanim pod Usnarzem Górnym zjawiły się kamery, polscy strażnicy graniczni podrzucali grupie afgańskiej butelki z wodą. ©(P)

CZŁOWIEK: KILKA KRĘGÓW JEDNEGO SŁOWA

KAŻDY UCHODŹCA jest migrantem, czyli człowiekiem zmieniającym na stałe miejsce, w którym żyje, ale nie każdy migrant to uchodźca. Według wąskiego – i dlatego przestrzeganego przez dekady – opisu z konwencji z 1951 r. uchodźcą jest człowiek, który „na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu swojej religii, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub z powodu przekonań politycznych przebywa poza granicami państwa, którego jest obywatelem, i nie może lub nie chce z powodu tych obaw korzystać z ochrony tego państwa”. Podobny zapis dotyczy ludzi bez obywatelstwa.

WERYFIKACJI tych warunków – opartej, w miarę możliwości, na historii człowieka, czasem jednak na wiedzy o sytuacji panującej w danym kraju i w danym momencie – dokonuje państwo, w którym składa się wniosek o status uchodźcy. ­Państwa niechętnie przyznają taki status. Obecnie, aby uniemożliwić nawet złożenie wniosku, często cofają ludzi z samej granicy – choć zabrania tego konwencja. Do takich państw dołączyła właśnie Polska. Rząd zmienia właśnie stosowne przepisy.

ALE W NASZYM JĘZYKU „uchodźcy” to po prostu uciekający przed wojną bądź prześladowaniami – nieważne, gdzie są, czy i ile mają pieniędzy ani jakim statusem prawnym dysponują. Słowo oddaliło się już od precyzyjnej definicji. U wielu z nas zaczęło budzić wyłącznie współczucie lub wyłącznie niechęć. ©(P)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2021