Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najbardziej popularne, wyeksploatowane przez reklamę wyobrażenie raju to oczywiście ocieniona palmami złota plaża. W otwierającej film „Raj: Miłość” Ulricha Seidla scenie w wesołym miasteczku widzimy rozbijających się samochodzikami upośledzonych ludzi, a w tle fototapetę przedstawiającą tropikalne wybrzeże. Już za chwilę opiekująca się chorymi Teresa wyjedzie na wymarzone wakacje i ujrzy taki raj na własne oczy. Statyczne, pełne ironii ujęcia kenijskiego kurortu do znudzenia przypominają wspomnianą fototapetę. Prawdziwa Afryka jest gdzie indziej, poza turystycznym rezerwatem.
Dla przybywających do afrykańskiego raju Europejek w starszym wieku prócz palm, słońca i wody do pełni szczęścia potrzebny jest jeszcze jeden element – młodzi czarnoskórzy mężczyźni, potrafiący sprzedać wszystko: świecidełka, wycieczkę safari, a przede wszystkim swoje muskularne ciała. Sprzedają także złudzenia, bo to ich właśnie, poza przygodnym seksem, szukają w Afryce samotne turystki. Na przykładzie Austriaczki Teresy, kobiety nieatrakcyjnej i niemłodej, Seidl pokazuje zjawisko seksturystyki kobiecej, wywołującej zwykle większe zgorszenie, bo łamie stereotyp kobiety jako istoty pasywnej. Twórca „Import/Export” nie jest jednak pierwszym, który dotyka tego tematu na gruncie filmu fabularnego. W 2005 r. francuski reżyser Laurent Cantet nakręcił „Na południe”, gdzie Charlotte Rampling zagrała amerykańską profesor literatury zażywającą płatnej rozkoszy na niespokojnym Haiti. U Seidla powtarza się podobny schemat, opisany zresztą drobiazgowo na kartach „Platformy” Houellebecqa: bogata Północ i biedne Południe nie znają innej formy kontaktu, jak tylko wzajemna eksploatacja podszyta rasizmem.
„Raj: Miłość” to pierwsze ogniwo Seidlowskiej trylogii o poszukiwaniu ziemskiego raju, obejmującej również „Wiarę” (za chwilę pokaże ją festiwal w Wenecji) i „Nadzieję”. Tytuł pierwszego z filmów wbrew pozorom wcale nie jest ironiczny. Teresa, w przeciwieństwie do seksturystycznych wyjadaczek, cierpi na deficyt uczuć. Samotna matka po pięćdziesiątce, niemająca wielkich szans na europejskim rynku ciał, bierze dosłownie wypowiadane szczątkową angielszczyzną miłosne zaklęcia plażowych kochanków. Grająca główną bohaterkę Margarete Tiesel wykazuje się nie tylko odwagą, wystawiając przed kamerą swoje mocno niedoskonałe ciało. Potrafi także subtelnie wycieniować i ocieplić postać Teresy, która po kilku dniach pobytu w Kenii stopniowo wyzbywa się swojej niewinności. W tej przemianie pomaga jej wypchany portfel i coraz bardziej rozbudzone poczucie kulturowej wyższości. Raz wykorzystana, zaczyna sama coraz bardziej cynicznie wykorzystywać. Raz poniżona, coraz śmielej zaczyna poniżać. Aż do finału, który dla wielu widzów może być trudnym do wytrzymania seansem postkolonialnej dominacji i seksualnej tresury.
Seidl odtwarzając mikrokosmos egzotycznego kurortu, kompromituje dzisiejszą turystykę masową jako przejaw żarłocznej konsumpcji, arogancji i ignorancji. Seksualność jest tu zaledwie jednym z aspektów wymiany towarowo-pieniężnej. Ale to właśnie poprzez aspekt seksualny pokazuje reżyser, jak ta dobrze naoliwiona machina przestaje nagle „trybić”, kiedy wprowadzić doń znienacka czynnik ludzki. Filmując Teresę, często rezygnuje z zimnego, „entomologicznego” spojrzenia, by pokazać dramat utraconych złudzeń, ale też budzące się okrucieństwo niechcianej i niekochanej kobiety. Kiedy bohaterka w towarzystwie rozochoconych koleżanek poniża w hotelowym pokoju wynajętego do striptizu miejscowego chłopaka i traktuje go jak seksualne zwierzątko, wiemy doskonale, jakiego rodzaju kompensacje kryją się w tym akcie. Karykaturę Seidla zmiękcza bowiem świadomość, że seksturystyka to nie tylko seks za pieniądze w egzotycznej scenerii, ale i próba odreagowywania frustracji przywiezionych z domu.
Znakomity film Seidla byłby tylko obyczajowym obrazkiem, gdyby nie jego słynna metoda wypracowana podczas kręcenia filmów dokumentalnych. W „Miłości” wymieszał ze sobą aktorów profesjonalnych (głównie białych) z czarnoskórymi naturszczykami. Wiele scen, w tym te najbardziej drastyczne, ocierające się o pornograficzną dosłowność, powstało w wyniku improwizacji. Jednocześnie ten paradokumentalny żywioł przenika się ze staranną inscenizacją. U Seidla każdy niemal kadr przypomina wystudiowaną fotografię czy wręcz grafikę. Wiele z tych obrazów ma moc abstrakcyjnej barwnej plamy, to znów ostrej metafory, jak choćby widok leżakujących wczasowiczek oddzielonych liną od czarnoskórych żigolaków. Raj z austriackiego filmu jest tworem całkowicie sztucznym, ale nietracącym przez to na swej atrakcyjności. Miłość załączona jest w pakiecie, choć trzeba za nią dodatkowo zapłacić.
„RAJ: MIŁOŚĆ” – reż. Ulrich Seidl, scen. Ulrich Seidl, Veronika Franz, zdj. Edward Lachman, Wolfgang Thaler, wyst. Margarete Tiesel, Peter Kazungu, Inge Maux, Dunja Sowinetz i inni. Prod. Austria/Niemcy/Francja 2012. W kinach od 7 września 2012 r.