Mieszanka jerozolimska

Neta Elkayam, piosenkarka: Nie istnieje Jerozolima Wschodnia czy Zachodnia. My, jej mieszkańcy, jesteśmy Wschodem i Zachodem jednocześnie.

20.06.2017

Czyta się kilka minut

Neta Elkayam z koncertem „Abiadi” w jerozolimskim klubie Zappa. Na klawiszach Amit Hai Cohen. Kwiecień 2017 r. / Fot. Shmulik Balmas
Neta Elkayam z koncertem „Abiadi” w jerozolimskim klubie Zappa. Na klawiszach Amit Hai Cohen. Kwiecień 2017 r. / Fot. Shmulik Balmas

Choć ulica prowadzi prosto i lekko pod górę, wśród podłużnych kamieniczek można się zgubić. Mylą się też nazwy tej jerozolimskiej dzielnicy: oficjalna, hebrajska – Gonen, i powszechnie używana, arabska, przypominająca o prawdziwej historii tego miejsca – Katamon. Zza okien dobiegają rozmowy w obu językach, muzyka i śpiewy, krzyki i śmiech, powietrze wypełnia zapach potraw, których Europejczyk nigdy nie smakował. Pod właściwym adresem nie ma spisu mieszkańców; trzeba się tu orientować albo zapukać do przypadkowych drzwi.

– Szukam Nety Elkayam.

– Naszej Nety? Już cię zaprowadzimy, ale czekaj, dziecko, z pustymi rękami nie wyjdziesz.

Nieznajoma kobieta w chuście wyjmuje z szafki talerz, układa na nim strudel i drożdżówki z serem (jest wigilia święta Szawuot), i dopytuje: o Polskę, o koncerty, i o to, co właściwie Neta w Krakowie zaśpiewa. Na koniec przekazuje pozdrowienia od Dwory, sąsiadki, i życzy wesołego święta.

Mężczyzna w jarmułce prowadzi przez labirynt korytarzy, balkonów i klatek schodowych. Za chwilę słychać dźwięk strun pianina szarpanych czyjąś ręką, wreszcie na szczycie schodów pojawiają się Neta i jej mąż Amit.

KAROLINA PRZEWROCKA-ADERET: W aszkenazyjskim, zachodnim Tel Awiwie musiało Ci się nudzić.

NETA ELKAYAM: Tam nikt nie zna sąsiadów i ludzie narzekają, że nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Tel Awiw kreuje się na Berlin – co nie znaczy, że i takie miasto nie jest nam potrzebne.

Jerozolima jest bliżej Wschodu czy Zachodu? Bardziej Orient czy Europa?

NE: Przyjechałam do Jerozolimy z Tel Awiwu w poszukiwaniu Wschodu w Zachodzie. Tu mogę używać wielu języków, spotykać ludzi i czuć napięcie typowe na Bliskim Wschodzie. A w Tel Awiwie nie było to możliwe. Ludzie dzielą świat na części i starają się precyzyjnie go opisać. Politycy próbują rozbić Jerozolimę na Wschodnią i Zachodnią, zatknąć flagi i stworzyć jasne kryterium podziału. A ja w to nie wierzę. Jerozolima się temu nie poddaje, bo nie istnieje Jerozolima Wschodnia czy Zachodnia – my, jej mieszkańcy, jesteśmy Wschodem i Zachodem jednocześnie.

Amit Hai Cohen, jerozolimski artysta: Jerozolima łamie wszelkie dychotomie. W rzeczywistości należy nie do polityków, którzy tworzą podziały, lecz do ludzi, do mieszkańców, a także do wszystkich wyznawców religii na świecie uznających ją za święte miasto.

Ta świętość jest dziś problematyczna. Co gdyby przyszło Wam uciekać? Albo dla świętego spokoju zwyczajnie wyjechać?

NE: Kocham Jerozolimę. Wiem, że mam tu być. Spełniam tym samym marzenia moich dziadków i rodziców przybyłych tu z Maroka. Pamiętam ich poświęcenie, dzięki któremu dziś jesteśmy w tym mieście; możemy je wzbogacać i czerpać z niego. Ale mam też drugi dom, Maroko. Przeniosłabym się tam na dłuższą chwilę – na rok, na studia czy żeby zebrać materiał do nowego albumu. Czuję się jednak związana z Jerozolimą, również duchowo. Poza tym trochę za późno dla nas, by emigrować.

W Maroku regularnie koncertujecie. Stajesz przed publicznością w As-Sawirze i mówisz: jestem Neta, Marokanka z Izraela. I co?

NE: I pierwszą rzeczą, z którą się zderzają, jest moje imię. Widzą marokańską dziewczynę, która śpiewa w ich języku, no, może z jakimś akcentem, może trochę inaczej – ale swoją. I nagle ta Neta – imię, w którym zakodowana jest moja inność.

Izraelskie, mocno zakorzenione w języku hebrajskim.

NE: Oznacza „małe drzewo”. Imiona moje i mojego męża były w latach 80. bardzo popularne w Izraelu

To imiona-symbole: moi marokańscy rodzice oraz marokańska mama i tunezyjski tata Amita chcieli, żebyśmy byli pierwszym prawdziwie izraelskim pokoleniem.

AHC: W obu imionach pojawia się gardłowa litera ayin, wspólna dla języków semickich, w tym arabskiego. U początków państwa Izrael w hebrajskim wiele liter wypowiadano z arabska, dopiero z czasem, na skutek kolejnych fal migracji europejskich, a także zmian społecznych, które zaszły w oficjalnych kanałach przekazu, straciły swoje oryginalne brzmienie.

A więc miało być po hebrajsku. Rodzice ucieszyliby się wiedząc, że Maroko jest dziś dla Was drugim domem?

NE: Tak, bo oprócz izraelskiego imienia dali mi też marokańskie nazwisko. Myślę, że chcieli, żebym była Izraelką pamiętającą o przeszłości swojej rodziny. Dorastałam w domu z marokańskim jedzeniem i muzyką, wśród języka arabskiego, którego nie rozumiałam, ale bardzo chciałam wiedzieć, o czym w sekrecie szepczą rodzice. Gdy po raz pierwszy pojechałam do Maroka, zaskoczyło mnie, jak dobrze rozumiem tę rzeczywistość, a mój umysł chłonie ją z łatwością. Okazało się, że wiem o niej znacznie więcej, niż sądziłam. Po powrocie do Izraela natychmiast zapisałam się na lekcje arabskiego.

Nie tylko pamiętasz o swojej przeszłości, ale też śpiewasz po arabsku.

NE: Odkąd śpiewam w tym języku, zaczęliśmy być rozpoznawani w Maroku.

Żydowscy muzycy popularni w kraju arabskim? Niecodzienne.

NE: Publiczność reaguje wspaniale, dostajemy mnóstwo komplementów, jesteśmy życzliwie przyjmowani. Ale też słyszę, jak dyskutują między sobą: „Jak to, Izraelka!? Żydówka, nasza, marokańska!”. A potem już rozmawiamy ze sobą językiem muzyki, więc dylematy znikają, nie czuje się napięcia wokół konfliktu arabsko-izraelskiego.

Trudno mi w to uwierzyć.

NE: Jesteśmy częścią wielkiej marokańskiej rodziny. Żydzi opuścili Maroko 60 lat temu, ich wyjazd wciąż jest świeżą sprawą. Marokańczycy nadal tym żyją, mówi się o tym w domach, pozostało też wiele śladów żydowskiej obecności – synagogi, cmentarze. Pamiętają o nas. U mnie w domu było podobnie: niby żyliśmy w Izraelu, ale dookoła ciągle słyszałam o Maroku. Nawet jeśli państwo oczekuje od nas, że wyprzemy się naszej różnorodności, ona i tak zostaje w pamięci. Nie da się usunąć.

Zawsze interesowało mnie, czy posiadanie korzeni w krajach arabskich i utożsamianie się z nimi zmienia coś w postrzeganiu przez Żydów konfliktu bliskowschodniego? Ułatwia zobaczenie we wrogu zwykłego człowieka?

AHC: Tożsamości i kwestie polityczne mogą iść ze sobą w parze, ale nie muszą. Wystarczy spojrzeć na państwa arabskie: tam też istnieją konflikty i dyskusje. Nie ma w tym nic złego – kłótnie zdarzają się również między braćmi. Wspólne pochodzenie nie warunkuje przecież zgodności opinii czy poglądów politycznych. Z drugiej strony – faktycznie, wspólna tożsamość sprawia, że czujesz się z drugą osobą bardziej połączony – choćby historycznie i kulturowo. Dzięki temu mogę spojrzeć na innego jak na bliskiego człowieka, a nie odległego „wroga”. Zobaczyć w jego oczach siebie samego.

Widzisz siebie w oczach Palestyńczyka?

AHC: Tak. Łatwiej mi wyważyć opinię, zobaczyć dwie racje zamiast jednej mojej. Ale to nie jest reguła. Mój dziadek przez całe życie głosował na Mafdal, partię narodową i religijną. Mieszkaliśmy w Netiwot nieopodal Gazy, dziadek miał tam przyjaciół Arabów – lubili się, ale w tematach politycznych byli zupełnie różni. Znajomi dziwili się: „Jak to, mówi po arabsku, żyje w tej kulturze, a głosuje na prawicową partię?”. Nie ma wyjścia, trzeba zaakceptować fakt, że mimo wspólnego pochodzenia są różnice w poglądach. I nie ma w tym niczego złego.

NE: Również dorastałam w Netiwot i pamiętam, że jako dziecko bałam się Arabów. Gdy dochodziło do konfliktów, uciekaliśmy przed rakietami, żyliśmy w ciągłym napięciu. Moi rodzice mieli bardzo niejednoznaczne podejście do tej kwestii: z jednej strony mówili po arabsku, kochali arabską muzykę, z drugiej – potrafili o Arabach mówić nienawistne rzeczy. Dziś, gdy jeżdżę do Maroka, widzę, że masa granic w mojej głowie zniknęła, a problem leży zawsze w polityce – nie w relacjach między ludźmi. I że możemy się spotkać ponad tym, we wspólnym języku właśnie, przy stole, w muzyce. Ja również mogłabym zobaczyć siebie w oczach Palestyńczyka i zrozumieć go, użyć mojego marokańskiego zaplecza, by się z nim skomunikować.

W wywiadzie dla izraelskiej telewizji mówiłaś, że siłą tego społeczeństwa jest różnorodność, a powracanie do swoich korzeni – marokańskich czy polskich – ubogaca. I nie ma to nic wspólnego z zapominaniem o swojej żydowskiej tożsamości, czego tak obawiają się konserwatyści.

NE: Establishment Izraela boi się, że wracanie do kulturowych korzeni z czasów diaspor doprowadzi do rozmycia zasad. Jakie to zasady? Mówienie po hebrajsku, tańczenie rikudei am, narodowych tańców w kole, wreszcie jedzenie falafela i hummusu (nazywanych oczywiście izraelskim jedzeniem). Musimy pomału ujawniać te kłamstwa i im zaprzeczać.

AHC: Utrata różnych tożsamości byłaby nie tylko utratą izraelskości, ale też żydowskości w ogóle. Mówimy o Żydach przebywających w diasporze od dwóch tysięcy lat, o ich unikalnych tradycjach i niezwykłej tożsamości. Jeśli pozbędziesz się jakiegoś fragmentu tej układanki, stracisz ważny element tego, co nas, Żydów, ukształtowało.

NE: Dlatego mówię ludziom z mojego pokolenia: „Sprawdź, z jakiego kraju pochodzą twoi dziadkowie, jaka jest twoja tożsamość, jak możesz wzbogacić społeczeństwo Izraela”.

Co w przypadku Mizrachijczyków [Żydów orientalnych – red.] może nie być łatwe w kraju, który 69 lat temu zakładali Aszkenazyjczycy – Żydzi z Polski i innych krajów europejskich – nadając mu przy tym zachodni charakter i pilnując latami, by przypadkiem z tej ścieżki nie zboczyć.

NE: Początki państwa nie były przychylne emigrantom z krajów arabskich. Politycy z rządzącej partii Mapai, niereligijni komuniści, zachowali się w stosunku do przybyszów z krajów arabskich okropnie. Mizrachijczyków potraktowano z góry, jako gorszych, prymitywnych, niezdolnych do pełnego udziału w życiu społecznym i kształtowaniu młodego państwa. Niedawno powrócił temat skandalicznego procederu z tamtych czasów, gdy porywano dzieci jemeńskich Żydów i przekazywano je bezprawnie aszkenazyjskim rodzinom na wychowanie.

AHC: Dziś, na fali politycznej poprawności, mówi się o tych historiach, a do głosu, po latach milczenia, dochodzą mniejszości.

Ludzi denerwuje, że śpiewacie po arabsku?

NE: Czasami, ale to rzadkie reakcje. Po którymś koncercie w Tel Awiwie zobaczyłam, że pod sceną stoi znany facet z telewizji i kłóci się z ludźmi. Nie podobało mu się, że idąc przez miasto nagle usłyszał ze sceny taką muzykę. Krzyczał, że nam, Mizrachijczykom, wydaje się teraz, że rządzimy krajem, i że przez nas jego kultura, aszkenazyjska, jest zagrożona. Zdarzało mi się też słyszeć od samych Mizrachijczyków: przestańcie wreszcie śpiewać po arabsku, bo to język naszego wroga.

Macie problem ze sprzedaniem tej muzyki w Izraelu?

NE: W Izraelu żyje ponad milion marokańskich Żydów, więc mamy grupę, która chce nas słuchać. Nie mówiąc już o pozostałych Żydach, także aszkenazyjskich, którzy przychodzą na nasze koncerty. Ale nie usłyszysz naszych utworów w publicznym radiu, chyba że to specjalna audycja poświęcona temu typowi muzyki. Ale też nie staram się promować na siłę.

Śpiewając po arabsku, nie wpisujesz się w retorykę ministerstwa kultury obecnego rządu?

NE: Zaproszono nas kiedyś na festiwal do Bangkoku. Przeczytałam mail, który z izraelskiego ministerstwa kultury otrzymali organizatorzy. Urzędniczka dopytywała, dlaczego upierają się oni przy Necie Elkayam – przecież ona nie śpiewa po hebrajsku! Ilu jest innych wykonawców, którzy lepiej reprezentują nasz kraj! Zaskakująca lektura.

Oficjalnie jednak Izrael lubi podkreślać swoją wielokulturowość.

AHC: No tak, bo rząd używa nas wtedy, gdy przynosimy jakąś korzyść. Np. tam, gdzie trzeba wykazać się otwartością na inność. Ale w innym przypadku nie dadzą ci pieniędzy na twórczość i odwrócą się do ciebie plecami.

Gorzko.

AHC: Niby mamy nowy dyskurs: od niedawna uczy się w szkołach o historii Mizrachijczyków. Zauważa się, że był nie tylko Holokaust i Żydzi europejscy, ale też inni, na przykład z krajów arabskich. No i pięknie, że nareszcie się o tym mówi. Ale w tym wszystkim jest kruczek: usłyszysz wyłącznie o strasznych rzeczach, które się przydarzyły Żydom w Maroku, bo sprzyja to oficjalnemu, syjonistycznemu dyskursowi. Nie dowiesz się za to nic o wielkiej kulturze, o życiu, które tam tętniło – będzie mowa tylko o pilnej potrzebie przyjazdu tamtejszych Żydów do ich jedynej i prawdziwej ojczyzny, czyli Izraela. A więc: twoja inność jest akceptowana, o ile wpisuje się w narodową narrację, a gdy tylko przestaje, to dla władz stajesz się powietrzem.

Fenomenu trzeciego pokolenia młodych Izraelczyków, zainteresowanego krajami pochodzenia swoich dziadków, nie należy więc traktować jako czegoś oczywistego?

NE: Pierwsza generacja tych, którzy przyjechali do Izraela po jego powstaniu – dziadkowie, babcie – powoli odchodzi, a młodzi ludzie reagują na to panicznie. Bo oto nagle okazuje się, że nic nie wiedzą o krajach swojego pochodzenia i zastanawiają się: „Jak wytłumaczę moim dzieciom, kim jest jidisze mame czy marokańska babcia?”. Wszyscy się teraz orientują, że trzeba działać szybko.

AHC: Kultura marokańska nie zniknęła zupełnie w ostatnich dekadach. Ona istnieje, ale poukrywana po domach. Pierwsza i druga generacja śpiewała po arabsku, choć niewielu tego słuchało. Niemniej dlatego te tradycje przetrwały, ale pozostają nieznane szerokiemu odbiorcy.

NE: Jest w tym coś szlachetnego. Ci muzycy woleli pozostać biedni i nieznani, byle dalej grać swoją muzykę – tę, w którą wierzyli. Dziś coraz więcej ludzi się nią interesuje, ale we mnie pozostaje pewien smutek, bo tak naprawdę nie wiemy, ile straciliśmy. Amit odwiedza starszych muzyków, nagrywa ich, mamy nadzieję pokazać niektóre z tych filmów na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Odwiedziny u nich są niełatwym przeżyciem: widzisz starszych, samotnych ludzi, rozgoryczonych, żyjących tylko z tą muzyką. Czasem mówią nam z zazdrością: „Was teraz słuchają, bo jesteście młodzi. Otworzyliśmy wam drzwi. Kiedy myśmy śpiewali, nikt nie słuchał, nikt nas nie przytulał, tak jak teraz ciebie po występach”. I to jest strasznie przykre.

Dlatego na naszych koncertach zawsze wymieniam te osoby z nazwiska, opowiadam o ich twórczości, zachęcam do sięgania po ich muzykę, a nawet do spotkania z nimi.

Jedną z takich postaci jest marokańska pieśniarka Zohra al-Fassija, której poświęcacie koncert Abiadi w krakowskiej synagodze Tempel. U szczytu sławy wyjechała z Maroka do Izraela, gdzie szybko została zapomniana i zmarła w samotności.

NE: Była gwiazdą zarówno wśród Żydów, jak i Arabów – pierwszą kobietą w Maroku, która nagrała płytę, ulubienicą króla. Do dziś nie wiem właściwie, dlaczego podjęła decyzję o wyjeździe z Maroka. Zakładam, że była częścią zbiorowej emigracji, pragnącej zamieszkać w swoim kraju. Gdy po raz pierwszy usłyszałam jej śpiew, zakochałam się w tym głosie. Nawet w ostatnich nagraniach, pod koniec jej życia, gdy nie był już tak czysty, potrafiła dotknąć mnie do żywego. Poczułam, że to nie jest zwykła muzyka; to jak gospel, dźwięki płynące z duszy. Al-Fassija była absolutną królową. Zdecydowaliśmy się na jej repertuar, bo zorientowaliśmy się, że jest głosem-symbolem pokolenia naszych dziadków: jako Marokanka, pieśniarka i artystka zapomniana.

I jako kobieta. Bo jej życie prywatne również potoczyło się „nie tak, jak trzeba”.

NE: W kraju i w epoce, gdzie przeciętny wiek kobiety zawierającej małżeństwo był wyjątkowo niski, Zohra al-Fassija znalazła się w trudnej sytuacji. Miała 18 lat, chciała się uczyć i była otwarta na świat – miała też trójkę dzieci i męża, z którym nie chciała żyć. W domu była maltretowana, a gdy próbowała uciec, teściowa przykuła ją do stołu. W końcu się rozwiodła i pokazała swoją siłę. Nie dyskutowała z ludźmi mówiącymi jej, jak ma żyć. Swoją postawą otworzyła wówczas drzwi wielu kobietom, które marzyły o byciu artystkami, ale ich społeczna pozycja na to nie pozwalała – dotyczyło to zarówno żydówek, jak i muzułmanek. Spotkałam się z jej wnukami. Opowiedzieli mi, że nie była dobrą matką, lecz gdy została babcią, sytuacja się odwróciła – zamieniła się w ciepłą i kochającą osobę. Gdy przyjechała do Izraela, zakochała się w mężczyźnie o nazwisku Cohen. A cohen, czyli kapłan, w ortodoksyjnej tradycji żydowskiej nie może poślubić ani konwertytki, ani rozwiedzionej żydówki – żaden rabin by ich nie pobłogosławił. Więc mieszkali obok siebie, bez ślubu, ale w miłości.

AHC: Jej muzyka jest równie nieprzewidywalna jak ona sama. Miesza style i rytmy jak nikt inny. Wykorzystuje pieśni tunezyjskie, marokańskie i algierskie. Jeden z marokańskich muzyków powiedział, że robiła, co chciała, i choć było to wówczas nieakceptowalne, jej uchodziło na sucho. Łączyła przeciwieństwa całą swoją osobą. W jednej pieśni jawi się jako królowa, w drugiej jako prosta kobieta z sąsiedztwa.

NE: Podczas jednego koncertu potrafiła zaśpiewać wszystko: od najprostszych, podłych wręcz piosenek, po wzniosłe, poetyckie pieśni malhun, zaczerpnięte ze stylu andaluzyjskiego. Na jednym z filmów nakręconych pod koniec jej życia można zobaczyć starą kobietę, która nakłada sobie na głowę diadem i siada w fotelu, w swoim biednym domu w izraelskim Aszkelonie. Otoczona dywanami, kapami, fotografiami z Maroka i łażącymi dookoła kotami. W jednej chwili widzisz bogactwo jej życia otoczone pustką i biedą. Widzisz wielkość i umniejszenie, starą kobietę, która ostatkiem sił kurczowo trzyma się swojej przeszłości. Gdy wykonuję jej utwory, mówię ze sceny: „Ona nie pozbyła się swojej przeszłości, ja też nie pozbywam się swojej przeszłości! Słuchajcie tego, to jest ważne!”.

To Cię inspiruje? Jako artystkę, Żydówkę i Marokankę? Jako kobietę?

NE: Oczywiście! Nie staram się już być tym, kim inni ludzie chcieliby mnie widzieć. Nie muszę już nikogo do siebie przekonywać. Moment, w którym to odkryłam, był bardzo wyzwalający. Na początku śpiewałam tylko po hebrajsku, lubiłam soul, imitowałam innych artystów – ale czułam, że nie ma w tym mojej prawdy. I nagle, sześć lat temu, trafiłam na żydowską pieśniarkę z Algierii, w której muzyce się zakochałam. Zorientowałam się, że ma ona trzy różne imiona – Lin Monty, Lyla Fatah i Elian Carfati – skierowane do trzech różnych publiczności: żydowskiej, arabskiej i francuskiej. Zachwyciło mnie, że jest ktoś, kto tak zupełnie nie boi się pokazywać różnych twarzy. Ona nie musiała decydować się na jedną tożsamość, a ja tego właśnie chciałam! Zdałam sobie sprawę, że też tak mogę.

Więc co to dziś znaczy: być Żydem z Maroka w Izraelu?

AHC: To nosić w sobie dwa tysiące lat żydowsko-marokańskiej tradycji i realizować ją w codziennym życiu.

NE: Nie przejmować się, przeć wbrew głównemu nurtowi. Uczyć innych, jak w pokoju żyć w jednym kraju z muzułmanami. Słowem – czerpać z historii życia, a nie historii śmierci. ©

NETA ELKAYAM – jerozolimska piosenkarka i artystka, autorka wideoinstalacji. Dorastała w rodzinie przybyłej do Izraela z Maroka.

AMIT HAI COHEN – jerozolimski artysta, autor wideoinstalacji, muzyk i kompozytor. Syn Marokanki i Tunezyjczyka. Marokańską muzyką nasiąkał od dzieciństwa i uczył się jej od artystów w rodzinnym mieście Netiwot.

Amit i Neta znają się od dzieciństwa, dorastali razem w mieście Netiwot. Od ponad dwóch lat są małżeństwem. Wspólnie uczą się od starszych artystów muzyki żydowskiej z krajów Maghrebu. Z sukcesem koncertują w krajach basenu Morza Śródziemnego, szczególnie w rodzinnym Izraelu i Maroku. Na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie zaprezentują „Abiadi” – koncert poświęcony muzyce wybitnej marokańskiej i żydowskiej pieśniarki Zohry al-Fassiji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2017