Co widziała krowa

Małgorzata Praczyk, historyczka środowiskowa: Skala zaangażowania przyrody w postęp cywilizacyjny była gigantyczna. Wciąż niewystarczająco sobie to uświadamiamy.

20.04.2020

Czyta się kilka minut

 / GRIGORIY LUKYANOV / STOCK.ADOBE.COM
/ GRIGORIY LUKYANOV / STOCK.ADOBE.COM

ADAM ROBIŃSKI: Znajomy natknął się wczoraj na parkingu warszawskiego supermarketu na kapliczkę z napisem: „Na podziękowanie Bogu, że nas przy życiu zachował wśród grasującej cholery w miesiącu sierpniu 1852”. Niespodziewanie w 2020 r. przypomnieliśmy sobie o epidemiach jako istotnym składniku naszej historii.

MAŁGORZATA PRACZYK: Ale epidemie nigdy nie były czymś normalnym i kapliczka, o której pan mówi, jest tego najlepszym dowodem. Tyle że 160 lat temu czy w średniowieczu groźnych epidemii było więcej i zupełnie inaczej interpretowano tego typu zjawiska. Przede wszystkim w kategoriach religijnych i magicznych. Dziś mamy do dyspozycji cały repertuar racjonalnych, naukowych narzędzi. Paradoksalnie jednak dotarliśmy do takiego cywilizacyjnego momentu, w którym epidemii nie uznawaliśmy za coś, co mogłoby się nam przydarzyć.

Dlaczego?

Bo postęp cywilizacyjny doprowadził nas do sytuacji, w której zaczęliśmy traktować przyrodę, jakby zupełnie nas nie dotyczyła. W przeszłości człowiek w naszej części świata był o wiele bardziej zależny od środowiska naturalnego. Choćby znane nam obecnie zanieczyszczenie wód miało kiedyś znacznie bardziej bezpośredni wpływ na nasze życie codzienne. Dziś nie z takimi rzeczami sobie radzimy. A potem przychodzi epidemia i okazuje się, że są jeszcze sprawy poza naszą kontrolą. Pojawia się wirus i uświadamia nam, że natura jest wciąż wobec nas bardzo sprawcza.

W latach 1500–1750 Kraków miał aż 92 lata epidemiczne, które pochłaniały co roku tysiące ofiar. Warszawa niewiele mniej.

Pojawiające się wówczas epidemie sprzężone były często z innymi tragicznymi wydarzeniami w historii tych miast, zbierały dramatyczne żniwo na równi z głodem czy wojnami. Zresztą epidemie innych chorób, np. grypy, są we współczesnym świecie czymś powszechnym i specjalnie się nimi nie przejmujemy. Epidemie, które zapisywały się w świadomości w sposób trwały i dramatyczny, zdarzały się rzadziej. Raz na jakiś czas przychodziła taka, o której pamiętamy do dziś. Ta, której świadkami się staliśmy, też jest wyjątkowa, bo globalna.

W tradycyjnym, szkolnym pojmowaniu epidemie to jednak tylko sporadyczne dźwięki tła historii.

I tu wchodzi do gry historia środowiskowa jako dziedzina nauki, która bardzo mocno akcentuje te problemy. Pierwsze prace powstające w tym nurcie dotyczyły skutków migracji i podboju Ameryki m.in. właśnie w kontekście międzykontynentalnej wymiany wirusów i bakterii. Migracjom ludzi towarzyszyły migracje innych organizmów. Zaczęto zauważać, że biologia ma wymiar historyczny. W Polsce badania nad historią środowiskową prowadzone są na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, na Uniwersytecie Jagiellońskim czy na Uniwersytecie w Białymstoku.

Ale początki historii środowiskowej to lata 60. ubiegłego wieku. Dlaczego wcześniej brakowało tej refleksji?

Bo historia jest w ogóle młodą, XIX-wieczną dziedziną nauki. Powstała jako historia polityczna: wyliczanka dat, ­wojen, zwycięstw i klęsk. Na początku w ogóle nie dostrzegano innych wymiarów historii, poza politycznym. To była Historia pisana wielką literą przez państwa narodowe.

Dopiero po I wojnie światowej uświadomiono sobie, że ten sposób mówienia o przeszłości zaciera jej obraz. Za tym myśleniem poszły rozważania o życiu prywatnym, codziennym, o emocjach. Pojawiła się historia społeczna, ale również refleksja nad rolą przyrody i krajobrazu. Tylko że wówczas te ostatnie traktowano jako coś niezmiennego. Stały zbiór czynników, w którym funkcjonują ludzie.

Niczym Alpy na drodze armii Hannibala.

Właśnie, da się je pokonać. Do wniosku, że natura jest bardzo dynamiczna i sprawcza, historycy i historyczki doszli dopiero w latach 60. Zaczęto wówczas analizować wzajemne relacje między środowiskiem naturalnym a społeczeństwami, skutki ludzkiego oddziaływania na przyrodę.

Skala zaangażowania przyrody w postęp cywilizacyjny czy w wojny była gigantyczna. Wciąż niewystarczająco sobie to uświadamiamy. Dopiero niedawno zaczęliśmy mówić np. o udomowionych zwierzętach nie tylko jako o sile roboczej. Powoli dochodzimy do momentu, w którym możemy spojrzeć na chronologię dziejów świata choćby z punktu widzenia krowy. Przełomowym wydarzeniem w życiu tego zwierzęcia będzie technicyzacja wsi, bo z nią wiąże się wprowadzenie do użytku mechanicznych dojarek czy radykalne ograniczenie wypasu bydła na pastwiskach. Koniec zimnej wojny, tak ważny z punktu widzenia dziejów ludzi, dla tych zwierząt jest za to nieistotny.

Ale po co mamy patrzeć na historię z punktu widzenia krowy?

Ponieważ rozpatrywanie przeszłości z różnych punktów widzenia, także zwierzęcych, wzbogaca nasze rozumienie przeszłości oraz naszej roli w dziejach innych nie-ludzkich podmiotów. Poza tym, jeśli sobie nie uświadomimy, że losy ludzi i zwierząt oraz przyrody były bardzo długo silnie ze sobą związane, to nasz obraz przeszłości będzie wypaczony. Życie ludzi jeszcze do połowy XX wieku koncentrowało się w dużej mierze wokół przyrody, a wymiarów tej relacji było multum. W niektórych miejscach świata nadal zresztą tak jest.

Przyroda była dla ludzi tym, czym dziś jest technologia?

To bardzo dobra analogia. I to właśnie nasze poleganie na technologii spowodowało, że tak się od natury oddaliliśmy. I kiedy pojawia się pandemia albo wielka powódź, jesteśmy zagubieni. Jeśli więc nie będziemy się zastanawiać, jak z podobnymi problemami radzono sobie w przeszłości, to nie będziemy potrafili ich rozwiązać współcześnie. Dobrze byłoby, gdybyśmy sobie przypomnieli, że mimo postępu technologicznego przyroda jest ciągle elementem naszego życia, tyle że oddziałującym na nas przede wszystkim już na innym poziomie – globalnym, pod postacią zmian klimatycznych czy właśnie przytrafiającej się nam epidemii.


CZYTAJ WIĘCEJ: ODDECH NA MAJÓWKĘ >>>


W „Ekobiografii Krakowa”, której jest Pani współautorką, przeczytałem, że większość problemów środowiskowych współczesnego Krakowa spowodowana jest tym, że miasto założono w fatalnym miejscu. Mieszkańcy wciąż ponoszą konsekwencje błędnych decyzji sprzed wieków.

To szokujące, prawda? Dziś wydaje się nam, że niezależnie od tego, gdzie się osiedlimy, choćby i na pustyni, będziemy mogli normalnie funkcjonować.

Dubaj niejako potwierdza tę tezę…

Ale tylko na krótką metę. Koszt ekologiczny tego przedsięwzięcia jest ogromny. Albo Brasília… Da się postawić miasto od zera w środku „niczego”, ale szybko okaże się, że skala jego oddziaływania na otoczenie jest gigantyczna. Zmienia cały region. Miasto trzeba zasilić w wodę, w żywność, w surowce. Żeby tak się stało, trzeba je skądś zabrać i dostarczyć.

We wspomnianej książce na jeszcze jeden sposób rozprawia się Pani z Krakowem, pisząc o fałszywym micie miasta ogrodu. Liczby mówią, że to jedno z najmniej zielonych miast w Polsce. Łódź jest cztery razy bardziej zalesiona niż Kraków.

Bo z jednej strony istnieją problemy, które da się opisać poprzez dane liczbowe czy fakty, a z drugiej jest jeszcze przebogata sfera ludzkich wyobrażeń o przyrodzie. Myślenie o Krakowie jako o zielonym mieście działa trochę jak placebo. Wtedy smog staje się romantyczną mgiełką, która buduje klimat tego miejsca.

Odwieczny zapach zimy.

A niezależnie od tego, jak wygląda rzeczywistość, to właśnie sfera wyobrażona jest kluczowa dla podejmowanych przez nas decyzji. To na niej zwykle polegamy, kiedy decydujemy się na działanie lub jego brak. Nie inaczej jest w przypadku przyrody.

Kolonizatorzy, którzy podbijali Amerykę, wychodzili z założenia, że to, co zastali na miejscu, to dzika, pierwotna natura. Tymczasem ona była już wcześniej intensywnie przekształcana przez rdzennych Amerykanów. Współcześnie tworząc parki narodowe czy rezerwaty też często odwołujemy się do mitu dzikości, dziewiczości. To jest znowu myślenie o przyrodzie jako o czymś, co funkcjonuje niezmiennie od tysięcy lat. Nic bardziej mylnego – przyroda i jej relacje z ludźmi charakteryzują się niezwykłą dynamiką.

Wydaje się statyczna. Jak to się mówi: „w równowadze”.

To, co wydaje nam się dziewicze czy też interesujące z ekologicznego punktu widzenia, to nieraz skutek intensywnych relacji na linii człowiek–przyroda. Żyjemy bowiem, jak mówi historyk Adam Izdebski, w „systemach przyrodniczo-społecznych”. Choćby Park Narodowy „Ujście Warty” koło Kostrzyna nad Odrą. To, że dziś jest to krajobraz pełen polderów i „raj dzikiego ptactwa”, jest spowodowane przemianami, które zaszły w państwie pruskim w XVIII wieku. Nasze wyobrażenia o dzikości są wciąż bardzo naiwne.

Dzikość to w końcu wytwór kultury, a nie natury.

I to jest problem, przed którym stoją współcześnie wszyscy badacze i badaczki środowiska. Nie da się bowiem jasno stwierdzić, co jest kulturą, a co naturą. Przecież my, jako homo sapiens, jesteśmy dziełem natury. Dlaczego więc nasze wytwory mają być kulturą, a termitiery już nie? Wymyśliliśmy naturę jako coś zewnętrznego wobec nas samych, żeby się wydzielić z reszty świata i odróżnić.


CZYTAJ TAKŻE

MIĘDZY NAMI GATUNKAMI: Ile może się wydarzyć między jedną pełnią a drugą, wie ten, kto spędził miesiąc patrząc przez okno >>>


W jednej ze swoich książek, „Pamięć środowiskowa we wspomnieniach osadników na Ziemiach Odzyskanych”, przytacza Pani czyjeś wspomnienia dotyczące wilków. Wilki w lesie to coś naturalnego, wilk pod płotem gospodarstwa to aberracja, przekroczenie granicy między dwoma światami. Intruz.

Interesujące jest też to, jak ta rzekoma granica przebiega. Bo przecież przykładowej krowie, o której już mówiliśmy, bliżej do kultury niż natury. Tak samo psu, który jest nieodłączną składową wiejskiej codzienności. Opozycja między kulturą a naturą wcale więc nie przebiega pomiędzy człowiekiem i jego domem a wszystkimi innymi gatunkami zwierząt, tylko pomiędzy tym, co okiełznane, a tym, co nieokiełznane.

A pies i wilk?

Trudno mówić, że pies jest taką samą naturą jak wilk. Pies ma imię, człowiek się z nim często przyjaźni i współpracuje. A wilk? Ten przykład świetnie pokazuje, jak nieostre są te pojęcia i jak wytyczanie granicy między kulturą a naturą jest kulturową praktyką podlegającą historycznym zmianom. Mało tego, podziały te mogą przebiegać różnie w różnych częściach świata. Do niedawna też kobiety zawieszone były w specyficznej próżni, w której nie posiadały pełni praw, długo zarezerwowanych tylko dla mężczyzn. Nie wspominając już o dzieciach.

W tym kontekście fascynujące jest rozszerzanie katalogu podmiotów prawa na coraz więcej nie-ludzkich istnień. Rok temu amerykańskie jezioro Erie zyskało osobowość prawną. Parę lat wcześniej Indie uznały wszystkie walenie za pozaludzkie osoby, którym należą się konkretne prawa. Przykładów jest więcej.

No tak, ale ten czy inny element natury staje się podmiotem prawa nie sam z siebie, tylko dlatego, że w jakiś sposób służy człowiekowi, albo uważany jest przez człowieka za wartościowy. Proszę zwrócić uwagę, że nie upodmiotawiamy wszystkich gatunków, tylko te, które wydają nam się…

Inteligentne.

Bliższe człowiekowi. Chronimy walenie, o których wiemy, że potrafią się porozumiewać, ale już nie gryzonie czy osy. Te ostatnie mają zupełnie inny status, są wręcz podzwierzętami wśród zwierząt. Mówiąc o zwierzętach, często upraszczamy, mając na myśli pewną zbiorowość. Tymczasem ona jest bardzo zróżnicowana. A my powinniśmy się zastanowić, co wyznacza granice naszej empatii. Najwyraźniej sięga ona tam, gdzie widzimy jeszcze coś na swoje podobieństwo. Dopóki mamy do czynienia z gatunkami, o których potrafimy pomyśleć, że odczuwają emocje, albo których inteligencję dostrzegamy, jesteśmy w stanie im współczuć.

Z drugiej strony należy zapytać, na ile nasze wstawianie się za przyrodą jest dla nas po prostu użyteczne. Dostrzegamy, że brak ochrony w dłuższym trwaniu spowoduje katastrofę, więc działamy. To na pewno. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w ostatnich dekadach rośnie w nas coś na kształt bezinteresownej wrażliwości na losy świata. Wraz ze wzrostem świadomości naszego wpływu na planetę, naszego udziału w zmianach klimatycznych, powoli uwrażliwiamy się na inne byty.

Wrócę jeszcze na chwilę do Pani pracy o migracjach na Ziemie Odzyskane. Wyróżniła w niej Pani aż dwanaście funkcji, jakie może pełnić wobec człowieka przyroda. Wśród nich są zagrożenia, uciążliwości, użyteczności czy przyjemności.

Ta liczba jest oczywiście umowna. W świecie, który opisałam, udało mi się wyróżnić ich tyle. Nasz obecny stosunek do przyrody każe nam widzieć przede wszystkim te dwie funkcje: użytkową lub rekreacyjną, związaną z przyjemnością. Często są one jednak znacznie bardziej wielowymiarowe. Im dłużej zagłębiałam się w pamiętniki przesiedleńców, tym wyraźniej widziałam, że tych relacji nie da się opisać kilkoma słowami.

A dziś niespodziewanie przypominamy sobie o jeszcze jednej istotnej funkcji – przyroda stała się schronieniem. Idziemy do lasu, bo tam trudniej złapać koronawirusa. Albo chcielibyśmy tam pójść, ale nam zabraniają.

Nagle obudziliśmy się w świecie, gdzie wyjście na spacer czy oddychanie tym samym powietrzem, którym oddychają inni ludzie, może być zagrożeniem! Równocześnie las mógłby, gdyby nie zakazy, pełnić funkcję ochronną. Podobnie byłoby pewnie, gdybyśmy nagle znaleźli się w centrum konwencjonalnej wojny. Bo to, jak bardzo jesteśmy od przyrody zależni, ujawnia się zwykle w czasach kryzysów.

Trudno nie mówić o tej epidemii, nie umieszczając jej w kontekście kryzysu klimatycznego, wymierania gatunków, degradacji ekosystemów. Choć szukanie powiązań może być w tym przypadku tylko częściowo uprawnione – globalny świat pozwolił wirusowi na szybką ekspansję – to czy nie sądzi Pani, że być może obserwujemy właśnie przedsmak tego, co czeka nas w kolejnych dekadach?

Epidemia jest wydarzeniem ze skutkiem natychmiastowym. Tymczasem, gdy mówimy o zmianach klimatu, brakuje tego przełożenia. W niektórych miejscach jest ono widoczne już teraz, w innych jeszcze nie. Epidemia zaś spada jak grom z jasnego nieba.

A potem mija?

Właśnie. I czy cokolwiek zmienia? Paradoksalnie uważam, że w podejściu do środowiska naturalnego zmienić nas może raczej to, czego skutków nie odczuwamy od razu. To, co nad nami wisi i o sobie regularnie przypomina, jak zmiany klimatyczne, które obserwujemy w długiej skali czasowej, choć ich skutki bywają też punktowe. Historia uczy, że z epidemiami jest zwykle tak samo: przychodzą, zbierają swoje żniwo, a potem się kończą. Dlatego z pewnym dystansem obserwuję dyskusje w mediach społecznościowych, gdzie ludzie licytują się na wdzięczność względem świata i deklarują chęć zmiany swojego postępowania po wygaszeniu epidemii.

Jak postanowienia noworoczne.

Jasne, koronawirus z pewnością zmieni naszą gospodarkę i politykę. Być może wpłynie też na zmianę społeczną. Jej skutki w tych wymiarach mogą być odczuwalne przez lata i nie sposób ich w tej chwili przewidzieć, ale trudno chyba oczekiwać, by epidemia zmieniła ludzkie podejście do przyrody. Nie spodziewam się tu głębszej zmiany. Co innego kryzys klimatyczny. On będzie do nas wracał i wracał, przypominał o sobie przez nadchodzące dekady. To tu widzę szansę na zrodzenie się trwałej zmiany w nas samych.

Zażyłość ujawnia się zwykle w momencie utraty. Filozof Glenn Albrecht mówi o solastalgii – fizycznym i psychicznym bólu związanym z utratą domu bez ruszania się z własnego łóżka. Być może wszyscy staliśmy się w ostatnim czasie nosicielami solastalgii? Uświadomiliśmy sobie, jaka beztroska była naszą dotychczasową codziennością.

Ale Albrecht opisał wspomniane przez pana uczucie nowym słowem, mając na myśli właśnie przemiany klimatyczne. Solastalgia dotyczy więc obserwacji długofalowych środowiskowych skutków naszych działań, a historia środowiskowa bada właśnie m.in. historię takich przemian. Zajmuje się wzajemnymi zależnościami między ludźmi a środowiskiem, w którym żyjemy, i pozwala pomyśleć o człowieku jako o składowej tego środowiska.

Uwrażliwienie się na środowisko oznacza jednak także uwrażliwienie na człowieka, każdego człowieka, i daje możliwość spojrzenia na nas samych jako na wrażliwe podmioty tego, co dzieje się wewnątrz środowiska.

Dostrzeżemy wówczas, że nasze działania nie są neutralne, podobnie jak działania wszystkich innych środowiskowych podmiotów, i wszystkie te działania opierają się na zasadzie sprzężeń zwrotnych. Jeżeli zmienimy perspektywę z zewnętrznej wobec świata przyrody na wewnętrzną, w której jesteśmy jedną z części tego wspólnego świata, być może nasze relacje ze środowiskiem przestaną się wreszcie charakteryzować taką skalą przemocy. ©

MAŁGORZATA PRACZYK jest historyczką. Profesorka Wydziału Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajmuje się m.in. historią środowiskową, studiami nad pamięcią oraz studiami postkolonialnymi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2020