Miasto Orwella

Niewiele pozostało dziś ze swobód obywatelskich w Hongkongu – miejscu, do którego kiedyś ciągnęli dysydenci z całej Azji.

18.10.2021

Czyta się kilka minut

Ponieważ władze Hongkongu zakazały tradycyjnej uroczystości w rocznicę masakry na pekińskim placu Tiananmen, mieszkańcy przyszli do Parku Wiktorii z włączonymi światełkami smartfonów zamiast świeczek. 4 czerwca 2021 r. / LAM YIK / REUTERS / FORUM
Ponieważ władze Hongkongu zakazały tradycyjnej uroczystości w rocznicę masakry na pekińskim placu Tiananmen, mieszkańcy przyszli do Parku Wiktorii z włączonymi światełkami smartfonów zamiast świeczek. 4 czerwca 2021 r. / LAM YIK / REUTERS / FORUM

Niezwykła wręcz skrupulatność w ich przeprowadzeniu kontrastowała z faktem, że nie były wolne ani demokratyczne: wrześniowe wybory do Komitetu Elekcyjnego w Hongkongu, który odgrywa kluczową rolę przy wyłanianiu składu lokalnego parlamentu i szefa miejscowej administracji.

Urny z głosami opróżniano więc w obecności mediów, a ich liczenie też miało publiczny charakter. Gdy pojawiły się wątpliwości, czy częściowe wyniki wpisano w odpowiednie rubryki, ogłoszenie rezultatów przesunięto na dzień następny. Przynajmniej od strony technicznej nikt – nawet zdławiona dziś demokratyczna opozycja – nie miał podstaw, by je kwestionować. Szefowa lokalnej administracji Carrie Lam z satysfakcją odnotowała 90-procentową frekwencję.

Wśród mieszkańców wszystko to nie budziło jednak emocji. Skład 1500-osobowego Komitetu pochodzi bowiem w większości z nominacji, a o pozostałe 364 miejsca walczyło zaledwie 412 kandydatów. Co więcej: liczbę uprawnionych do głosowania ograniczono do 4,8 tys. osób (czyli 0,6 proc. elektoratu), głównie ze wskazanych grup zawodowych. Cały rytuał niewiele miał wspólnego z wyborami.

Chyba nikt się nie zdziwił, gdy na koniec okazało się, że mandat uzyskał tylko jeden reprezentant opozycji, i to tej bardzo umiarkowanej.

Więcej policjantów niż wyborców

Zupełnie inny nastrój panował w Hongkongu jesienią 2019 r., gdy mieszkańcy mogli osobiście głosować – jak dziś wiemy, po raz ostatni.

Ówczesne wybory do rad miejskich – jedyne całkowicie wolne w 7-milionowym mieście, tej dawnej brytyjskiej kolonii, którą w 1997 r. Londyn oddał Pekinowi z nadzieją, iż uszanuje on autonomię Hongkongu (według zasady „jeden kraj, dwa systemy”) – przybrały formę plebiscytu. Oddając głos, mieszkańcy opowiadali się w gruncie rzeczy „za” lub „przeciw” demokratycznym protestom, które wstrząsały wtedy miastem. Obóz antyrządowy odniósł w nich zdecydowane zwycięstwo, uzyskując 388 z 452 mandatów.

Wynik ten postawił na nogi władze Chin. Wszak jesienią 2020 r. Hongkończycy mieli wybierać swoich parlamentarzystów, a ewentualne zwycięstwo opozycji umożliwiłoby jej blokowanie wytycznych z Pekinu. Wybory przełożono więc na listopad 2021 r., oficjalnie z powodu pandemii. W międzyczasie Pekin przyjął nową ordynację, która ma gwarantować, że odtąd na każdym szczeblu władz Hongkongu będą zasiadać tylko osoby lojalne (w języku Pekinu: „patrioci”).

Lokalny parlament, dotąd 70-osobowy, powiększono o 20 miejsc, ograniczając jednak liczbę mandatów wyłanianych w wolnych wyborach z połowy do dwudziestu; reszta zostanie obsadzona przez lojalistów. Ale również i ta dwudziestka nie będzie przypadkowa: ludzi, którzy wcześniej narazili się chińskim władzom, pozbawiono szansy startu. Zadbają o to procedury prześwietlania życiorysów kandydatów pod kątem ich „patriotyzmu” (czytaj: stosunku do ChRL). Tym samym aktywni – czasem od dekad – działacze opozycyjni, nawet ci, którzy uniknęli dotąd więzienia, zostali trwale wyłączeni z życia politycznego miasta.

O tym, jak absurdalne stało się ono w ostatnim czasie, świadczy choćby fakt, że zmobilizowane na dzień wyborów do Komitetu Elekcyjnego sześciotysięczne oddziały policji były liczniejsze niż grono uprawnionych do tego głosowania.

Kilkuset emigrantów dziennie

Tylko baczny obserwator dostrzeże dziś w Hongkongu ślady demonstracji sprzed dwóch lat: nieodnowione elewacje w miejscach, gdzie przyklejone były antyrządowe plakaty, zalane betonem chodniki (tam, gdzie wyrywano kostkę brukową, aby budować barykady lub rzucać nią w policję), ogrodzenia wokół niektórych urzędów.

Jak całe Chiny, na czas pandemii także Hongkong odciął się od świata. Wpuszcza się tylko powracających mieszkańców i wyjątkowo biznesmenów. Ruch na lotnisku jest więc niewielki. Można jednak zauważyć, że liczba wylatujących góruje nad przylatującymi – średnio o kilkaset osób dziennie. To emigranci: w ciągu roku miasto opuściło ok. 90 tys. Hongkończyków, kierując się głównie do Wielkiej Brytanii, a także do Kanady, Australii i na Tajwan. Władze im tego nie ułatwiają, grożąc m.in. konfiskatą oszczędności emerytalnych.

Przyczyną, dla której tak wielu ludzi opuszcza Hongkong, są przede wszystkim represje, trwające w najlepsze od 30 czerwca 2020 r. – czyli od dnia, gdy weszła w życie tzw. ustawa o bezpieczeństwie narodowym, narzucona miastu przez Pekin. Za działalność uznaną za terrorystyczną, wywrotową i secesjonistyczną, a także za kontakty z obcymi siłami na szkodę państwa – przewidziano nawet karę dożywocia. Zapisy sformułowano tak szeroko, że ukarać można niemal każdego, kto narazi się władzom. Strach w mieście budzi też możliwość przeniesienia „trudnych” do osądzenia przypadków na teren komunistycznych Chin.

Poezja na sali sądowej

Jak dotąd pod zarzutem złamania ustawy zatrzymano ponad 150 osób. Aresztowanym odmawia się często wyjścia za kaucją, a sprawy sądowe toczą się nie przed ławą przysięgłych (jak każe tradycja Hongkongu, nawiązująca do rozwiązań anglosaskich), lecz wyznaczonym odgórnie składem sędziowskim.

Pierwszy wyrok zapadł 30 lipca tego roku. Skazany to 24-letni barman Tong Ying-kit, który tuż po tym, jak ustawa o bezpieczeństwie weszła w życie, wjechał motocyklem w szpaler policji. Uznano to za akt terroryzmu. Większą uwagę przykuł jednak drugi zarzut: „wzniecanie secesji”. Tong miał bowiem przyczepioną do pojazdu czarną flagę z hasłem, które zwykle tłumaczy się jako „Wyzwolenie Hongkongu. Rewolucja naszych czasów”.

Sala sądowa stała się miejscem wymiany opinii między naukowcami, którzy poddawali egzegezie znaczenie hasła. Odwołując się do klasycznej poezji chińskiej, świadkowie obrony wskazywali na wieloznaczność pierwszego członu, który nie musi oznaczać oderwania miasta od Chin, lecz jego odnowę czy powrót do korzeni. Sąd uznał inaczej: uznany winnym obu zarzutów, Tong dostał 10 lat więzienia.

Wyrok ma znaczenie precedensowe, gdyż po 2019 r. hasło to stanowiło emblemat ruchu protestu. Było wszechobecne – na transparentach, koszulkach, w internecie. Używały go setki tysięcy ludzi. Teoretycznie ich wszystkich można by pociągnąć dziś do odpowiedzialności.

Czyszczenie przedpola

Najgłośniejsze nazwiska z szeregów opozycji przebywają dziś w więzieniu, na warunkowym zwolnieniu albo na emigracji. Po ich uciszeniu władze przystąpiły do demontażu kolejnych segmentów społeczeństwa obywatelskiego.

Na pierwszy ogień poszły media. Gdy okazało się, że wcześniejsze zatrzymanie Jimmiego Laia, właściciela głównej opozycyjnej gazety „Apple Daily”, nie zmieniło linii pisma, 24 czerwca tego roku zostało ono zlikwidowane. Prokuratura uznała, że zachęcanie w artykułach do wprowadzenia przez Zachód sankcji na władze Hongkongu narusza ustawę o bezpieczeństwie. Aresztowano członków zarządu wydawnictwa, a w lipcu także byłego już redaktora naczelnego (na lotnisku).

Do porządku przywołano też publiczne radio i telewizję RTHK (swój program radiowy stacja nadaje od 1928 r.). Stanowisko RTHK wobec protestów było wyważone, oddawano głos obu stronom konfliktu. Zmiana przyszła wraz z nowym szefem Patrickiem Li, który zlikwidował szereg programów publicystycznych, pozbywając się też niewygodnych dziennikarzy. Z internetu usunięto wszystkie starsze niż rok zapisy wideo, a wśród nich dyskusje, gdzie opozycjoniści debatowali z przedstawicielami władz jak równy z równym.

Potem czas przyszedł na organizacje społeczne związane z opozycją. Aresztowano przywódców stowarzyszenia upamiętniającego masakrę na pekińskim placu Tiananmen w 1989 r. Rozwiązać musiała się organizacja stojąca za protestami z 2019 r. Podobny los spotkał grupę wspierającą materialnie opozycjonistów. Zarzuty? Dotyczyły głównie otrzymywania wsparcia z zagranicy. Na włosku zawisła działalność szacownego, liczącego 114 lat Towarzystwa Prawników Hongkongu – administracja zarzuciła mu zaangażowanie polityczne. Efekt: całe nowo wybrane szefostwo Towarzystwa uchodzi za ludzi Pekinu.

W następnej kolejności na celowniku znalazły się adwokatura i główna organizacja dziennikarska. A to zapewne nie koniec.

Leczenie młodych umysłów

Sekwencja zdarzeń jest w takich przypadkach podobna. Najpierw sygnał do ataku przychodzi z Chin, głównie przez reżimowe media – jak dziennik „People’s Daily” (organ partii komunistycznej) czy agencję prasową Xinhua. Temat podejmują lokalne gazety w rodzaju „Ta Kung Pao”, które rozpętują nagonkę pod hasłem zagrożenia bezpieczeństwa narodowego. Potem głos zabiera ktoś z władz Hongkongu, gdzie poza szefową administracji główne stanowiska zajmują dziś byli policjanci. W rezultacie krnąbrne stowarzyszenie albo zostaje złamane i okazuje posłuszeństwo, albo kończy działalność.

To drugie spotkało niedawno organizację, która skupiała 90 proc. nauczycieli z Hongkongu: została rozwiązana. Wcześniej fakt, iż w protestach uczestniczyło wielu uczniów i studentów, komuniści z Pekinu (w tym osobiście prezydent Xi Jinping) uznali za klęskę systemu edukacji, który młodym Hongkończykom nie potrafi wpoić „miłości do ojczyzny”. Xinhua porównywała organizację nauczycielską do „raka”, który wymaga usunięcia, a szefowa administracji zarzucała uczelniom „zanieczyszczanie” młodych umysłów.

Teraz to się zmieni. W szkołach pojawiła się 48-tomowa lektura „Mój dom jest w Chinach”. Przyswajanie wiedzy o bezpieczeństwie narodowym zaczyna się już w przedszkolu, a kończy na uczelni (zaliczenie tego przedmiotu to warunek uzyskania dyplomu).

Strach padł nie tylko na nauczycieli, ale też wykładowców i naukowców. I nie tylko dlatego, że poruszanie niektórych tematów na zajęciach czy w badaniach grozi więzieniem. Uruchomiona przez władze tzw. gorąca linia wprost zachęca do informowania o przypadkach łamania nowej ustawy. Wśród tysięcy zgłoszeń były już donosy studentów na wykładowców.

Właściwe rzeczy dać słowo

Represje coraz skuteczniej zamazują różnice między Hongkongiem a resztą Chin, choć formalnie do 2047 r. ma on gwarancję autonomii. Co znamienne, dzieje się to przy zachowaniu pozorów, iż wyjątkowy status miasta pozostaje nienaruszony.

Wsłuchajmy się w język, którym władze komunikują się ze społeczeństwem.

Co zrobiono z ordynacją? Została „doprowadzona do perfekcji”. Likwidacja „Apple Daily”? Skutek „nadużywania wolności słowa”. Brak debaty w parlamencie? Ależ debata jest, weźmy gorący spór o szkodliwości papierosów elektrycznych. A jak wytłumaczyć zakaz zgromadzeń powyżej czterech osób, rzekomo z powodu pandemii, przy jednoczesnym zachęcaniu, by tłumnie witać sportowców wracających z olimpiady? Na to Carrie Lam odpowie, że reguły dystansu społecznego „nie są ściśle oparte na nauce”.

Gdyby takie odwracanie znaczenia słów nazwać orwelizmem – nawiązując do popularnej kiedyś w bloku wschodnim książki „Rok 1984” George’a Orwella – to z pewnością jest nim też przepisywanie na nowo historii. W Hongkongu dotyczy to wydarzeń odległych i najnowszych. Muzeum historii miasta minimalizuje więc rolę Wielkiej Brytanii w jego rozwoju, uwypuklając cierpienia zadane Chinom przez kolonializm. Natomiast protesty, gdy na ulice wychodziły dwa miliony ludzi, władze prezentują jako ruch inspirowany z zagranicy, nad którym kontrolę przejęła grupka ekstremistów.

Tworzenie nowej historii odbywa się też w internecie, a jego narzędziem jest choćby chińska wersja Wikipedii. Wedle reguł tej „społecznej encyklopedii” każdy użytkownik może zaproponować nowe hasło lub modyfikację już istniejącego, a za publikację odpowiadają administratorzy. Tych chińskojęzycznych jest obecnie 76, połowa wywodzi się z Chin, a reszta z Hongkongu, Tajwanu i Makau. Powinni oni decydować na zasadzie konsensusu, a gdy nie jest to możliwe, górę ma brać zdanie większości.

Liczy się też jednak rzetelność źródeł. Do niedawna, nawet jeśli podawanych źródeł informacji z Hongkongu było mniej, miały one większą wiarygodność niż np. komunistyczne gazety. Wraz ze zdławieniem w mieście wolnych mediów i wykasowaniem ich archiwów z internetu, pozycja hongkońskiej strony Wikipedii osłabła.

Walka trwa jednak nieustannie. Np. ha- sło dotyczące wydarzeń z 21 lipca 2019 r., gdy bandyci pobili demonstrantów i pasażerów metra (zapewne z przyzwoleniem policji), było edytowane dotąd blisko 2 tysiące razy.

Co zostało z wolności

Takie przeciąganie liny to również sygnał, że postawy oporu wśród Hongkończyków są obecne, nawet jeśli coraz częściej muszą się one ograniczać do świata wirtualnego.

Sprzeciw przybiera różne formy. I tak, ponieważ zamknięcie „Apple Daily” czy niedawno Muzeum Tiananmen nie były zaskoczeniem, wcześniej od miesięcy tu i tam trwała mrówcza praca digitalizowania archiwów. Skopiowano też zapisy wideo RTHK. Zajmują się tym informatycy związani z ruchem demokratycznym, przenoszący dane na zagraniczne platformy internetowe. Choć czasem i to nie daje gwarancji: władzom udało się zmusić izraelską firmę Wix.com do usunięcia strony internetowej znanego dysydenta Nathana Law. Dopiero protest społeczności międzynarodowej doprowadził do cofnięcia tej decyzji.

Tak czy inaczej, demokraci stawiają na długą walkę, w której istotne znaczenie przypadnie rosnącej diasporze Hongkończyków. Kustosz Muzeum Tiananmen Chang Ping swoją działalność prowadzi dziś z Niemiec.

Ustawa o bezpieczeństwie wymusiła też zmianę form protestu na mniej dosłowne i coraz częściej odwołujące się – z bezsilności – do żartu lub groteski. Albo gestu: w miejsce zakazanej wieczornicy poświęconej Tiananmen, gdy wcześniej ludzie przychodzili ze świeczkami do Parku Wiktorii, teraz można jedynie przystanąć w okolicy z włączonym światełkiem smartfonu. Odważniejsi, ubrani na biało i w żółtych czapkach, przylegają do siebie, tworząc wielkich rozmiarów świecę. Formą protestu bywa też archiwalny już egzemplarz „Apple Daily” zostawiony w taksówce. Albo podane przez restauratora hasło WiFi, składające się z dat ważnych dla protestujących.

Tyle pozostało ze swobód obywatelskich miasta, które mimo braku pełnej demokracji uchodziło za oazę wolności w tej części świata, i do którego ciągnęli dysydenci z całej Azji.

Poradnik przetrwania

Na tle reszty Chin Hongkong wyróżniają wciąż niezawisłe sądownictwo i kultura prawna, odziedziczone po Anglikach. Ale i to się zmienia. Ze strony chińskich oficjeli dobiegają pomruki, że tutejsze sądownictwo „musi manifestować narodowy interes albo straci rację bytu”. Prezes sądu apelacyjnego Andrew Cheung – chrześcijanin, który obejmując urząd składał przysięgę z Biblią w ręku – widziany był potem w Pekinie na celebracjach stulecia partii komunistycznej.

Intencje Pekinu wobec Hongkongu są coraz bardziej jasne. O sprzeciwie można już zapomnieć. Służy temu także przysięga lojalności wobec chińskiego państwa i administracji Hongkongu. Wymagana dziś od 170-tysięcznej kadry urzędniczej, w przyszłości obejmie zapewne także nauczycieli, a wedle niektórych doniesień cały sektor publiczny.

Równocześnie, wrastając w Chiny, Hongkong ma pozostać jednym z centrów światowych finansów. Kalkulacje Pekinu, że represje nie odstraszą zachodniego kapitału, wydają się na razie trafione. Nowa ustawa skłoniła redakcje kilku zachodnich gazet do opuszczenia miasta, a liczne firmy przyjęły pozycję wyczekującą. Inaczej zachodnie banki i fundusze inwestycyjne: w 2020 r. mimo pandemii zwiększyły wręcz nabór pracowników. Ich optymizm może wynikać z zapowiedzi dalszego obniżania podatków i przepisów umożliwiających anonimizację pochodzenia kapitału, co może uczynić z Hongkongu globalną pralnię pieniędzy.

Czy jednak wobec grożącego miastu eksodusu profesjonalistów, którzy nie zechcą posyłać dzieci do zindoktrynowanych szkół, będzie miał kto w tych korporacjach pracować? Władze otwarcie liczą na kadry z Chin – i wciąż jeszcze chyba na „milczącą większość” mieszkańców Hongkongu. Wszak miejsce to tradycyjnie uchodziło za pragmatyczne do bólu, oddane bez reszty zarabianiu pieniędzy.

Tylko skąd w takim razie rosnące zainteresowanie powieściami Orwella? Odnotowano je od końca 2020 r. (tutejsze biblioteki robią zestawienia najczęściej wypożyczanych książek). Raz, że Hongkończycy w ogóle mało czytają. Dwa, jeśli już, to dotąd wybierali poradniki: od feng shui po strategie inwestowania. Jednak dotąd nikt nie próbował podmienić im języka. W tym sensie „Rok 1984” czy „Folwark zwierzęcy” okazują się pragmatycznym wyborem – jako nowy poradnik przetrwania. ©

Autor specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka w Japonii, stale współpracuje z „TP”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny” ukaże się na początku 2022 r. w wydawnictwie Czarne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2021