Uciec od przeznaczenia

Najlepsze, co może spotkać Hongkong – i co mieści się w granicach realności – to przedłużenie okresu ochronnego przed ostateczną asymilacją z Chinami.
z Hongkongu

02.12.2019

Czyta się kilka minut

Cegły wysypywane na ulice to sposób  demonstrantów na zatrzymanie ruchu, Hongkong, 8 listopada 2019 r. / PIOTR BERNARDYN
Cegły wysypywane na ulice to sposób demonstrantów na zatrzymanie ruchu, Hongkong, 8 listopada 2019 r. / PIOTR BERNARDYN

Komunikat, który mieszkańcy Specjalnego Regionu Autonomicznego wysłali tego dnia do władz komunistycznych w Pekinie – i do władz lokalnych, rządzących z nadania Pekinu – był jeden: chcemy demokracji! Akurat to przesłanie mogli wysłać w sposób pokojowy – głosując w ostatnią niedzielę listopada, w jedynych wolnych tam wyborach do swoich rad dzielnicowych. Zapewniając miażdżące zwycięstwo kandydatom demokratycznym, wypowiedzieli się również na temat tego, co sądzą o protestach, które od miesięcy wstrząsają ich miastem.

Wątpliwe jednak, czy zostaną wysłuchani.

„Śmieci” kontra „psy”

Wynik tych wyborów to także cios dla propagandy Pekinu. Państwowe media i chińscy oficjele starali się bowiem bardzo, aby przekonać własne społeczeństwo i świat, że im gwałtowniejsze są demonstracje w Hongkongu, tym mniejsze mają tam poparcie. Oraz że większość mieszkańców Specjalnego Regionu tak naprawdę popiera Pekin, tylko boi się zabierać głos, z obawy przed radykalizmem protestujących.

Uczestnicy protestów, z którymi rozmawiam, nie przeczą, że część z nich dopuszcza się aktów wandalizmu. Twierdzą jednak, że robią to z bezsilności wobec arogancji władz i rosnącej brutalizacji policji. 9 listopada wieczorem w dzielnicy Mongkok, tuż przed hotelem, w którym się zatrzymałem, kilkadziesiąt ubranych na czarno i zamaskowanych osób zdemolowało wejścia do stacji metra, sygnalizację świetlną i witryny chińskich sklepów. Dzień wcześniej zmarł 22-letni student, pierwsza ofiara protestów: uciekając przed policją, spadł z wysokiego piętra miejskiego parkingu. Trwające potem wiele dni zamieszki i okupacja kampusów uniwersyteckich miały być odwetem za tę śmierć i za wcześniejsze postrzelenie innego demonstranta ostrą amunicją.

W czasie walk ulicznych policjanci obrzucają protestujących takimi wyzwiskami jak „karaluchy” lub „śmieci”, ci z kolei nazywają policjantów „psami”. Wzajemna dehumanizacja sprzyja nakręcaniu agresji. W badaniach opinii (można je tu prowadzić – rzecz w Chinach nie do pomyślenia) aż 51 proc. mieszkańców Hongkongu deklaruje dziś zerowy poziom zaufania do policji. Aż, bo jeszcze w czerwcu twierdziło tak zaledwie 5 proc.

To jeden z elementów dramatu, który rozgrywa się w Hongkongu. Tutejsza policja uchodziła bowiem za najlepszą w Azji: stanowcza, ale nigdy brutalna, uprzejma, apolityczna i od lat wolna od korupcji – dla mieszkańców Hongkongu była to „nasza” policja. Teraz pojawiają się doniesienia, że zaczęła przyjmować polecenia wprost z Pekinu.

A przecież demonstracje mają wymiar przede wszystkim polityczny. Ich stroną nie jest policja, tylko – kontrolowane przez Chiny – lokalne władze Hongkongu. I to od ich decyzji zależeć będzie, jak i kiedy zakończy się ta konfrontacja.

Istota konfliktu

Z perspektywy tych kilku miesięcy widać, jakim błędem było forsowanie przez szefową administracji lokalnej, Carrie Lam, ustawy umożliwiającej ekstradycję do Chin podejrzanych o popełnienie przestępstwa. Sądom chińskim daleko do niezawisłości, Hongkończycy poczuli się więc zagrożeni i zaczęli wychodzić na ulicę. W niedzielę 16 czerwca w demonstracjach wzięło udział dwa miliony ludzi – blisko jedna trzecia populacji miasta.

Karykatura Carrie Lam, szefowej administracji Hongkongu, listopad 2019 r.

Kiedy Lam zdecydowała się zawiesić projekt spornej ustawy i nawet wygłosiła przeprosiny, było już za późno. Pokojowe protesty przerodziły się w starcia uliczne, a demonstranci mieli teraz wobec władz kolejne żądania. Najważniejsze z nich dotyczyło wprowadzenia wyborów powszechnych.

Od początku jasne było przecież, że istotą konfliktu nie jest ta czy inna ustawa. Większość mieszkańców Hongkongu chce zachować autonomię wobec Chin, aby chronić swoje prawa i wolności. Zgodnie z umową chińsko-brytyjską o oddaniu Hongkongu autonomia jest bowiem zagwarantowana tylko do roku 2047.

Mieszkańcy uważają, że najskuteczniejszym narzędziem do tego byłaby gwarancja, że wybory lokalnych władz będą w pełni demokratyczne. Tymczasem maksimum tego, na co Pekin dotąd się zgodził, to wprawdzie wybór szefa administracji w głosowaniu powszechnym, ale pod warunkiem, że wcześniej wszyscy kandydaci dostaną aprobatę chińskiego rządu. Hongkończycy uznali to za farsę demokracji – i już w 2014 r. odpowiedzieli protestami. Trwały 79 dni i przeszły do historii jako „rewolucja parasolek” (protestujący używali ich do ochrony przed armatkami wodnymi).

Pekin pozostał nieugięty. O wyborze szefa administracji wciąż zatem decyduje komitet złożony z 1200 osób, w którym dominują nominaci Pekinu i posłuszne mu lokalne lobby biznesowe. Natomiast w Radzie Legislacyjnej– miejscowym parlamencie – tylko połowa jego członków pochodzi z wyborów powszechnych.

Zegar tyka

Chińskie media lubią przypominać, że również Brytyjczycy nie wprowadzili nigdy pełnej demokracji w swojej kolonii. Podobnie mówi ta część mieszkańców Hongkongu, która boi się, że „nadmierne kołysanie łódką” rozdrażni Wielkiego Smoka.

Zarzuty pod adresem Londynu są uprawnione. Ale Hongkong, który 1 lipca 1997 r. powrócił do Chin, miał już wcześniej niezawisłe sądy, wolne media i – poza częściowo tylko wolnymi wyborami – gwarantował swoim mieszkańcom komplet obywatelskich swobód. Wraz z nowoczesną gospodarką tworzyło to w obrębie chińskiej cywilizacji unikalny styl życia, w który Pekin – wedle formuły „jeden kraj, dwa systemy” – obiecał przez pół wieku nie ingerować. Potem – powtórzmy, bo to kluczowa konstatacja – może zrobić z Hongkongiem, co zechce.

Zegar więc tyka. Martin Lee – ikona ruchu demokratycznego w Hongkongu – twierdzi, że okres przejściowy został wymyślony jeszcze przez Deng Xiaopinga – przywódcę ChRL w latach 1978-89, uważanego za zwolennika reform i otwarcia na świat – przede wszystkim z myślą o Chinach. Miały one przez pół wieku stopniowej liberalizacji tak się ­upodobnić do Hongkongu, że jego asymilacja stałaby się bezbolesna.

Być może tak było. Dziś wiemy jednak, że Chiny – zwłaszcza pod obecnym przywództwem Xi Jinpinga – poszły przeciwną drogą. Partia komunistyczna przy pomocy coraz nowocześniejszych metod zacieśnia kontrolę nad społeczeństwem i brutalnie asymiluje ludność przyłączonych wcześniej terytoriów: Tybetu, a ostatnio zwłaszcza muzułmańskiego Sinciangu.

Hongkończycy uważnie to obserwują i się boją. Tym bardziej że w ostatnich latach nasilały się incydenty gwałcące ich autonomię – choćby próby narzucania przez Pekin „patriotycznej” edukacji. Z kolei w 2015 r. uprowadzono do Chin pięciu księgarzy sprzedających książki krytyczne wobec komunistycznego reżymu. Zmuszono ich potem w państwowej telewizji do wyznania win.

Trudno się zatem dziwić, że aż 70 proc. Hongkończyków nie odczuwa dumy z bycia obywatelami Chin. Wśród młodych – czyli tych, którzy nadają impet demonstracjom – ten odsetek wynosi 90 proc.

Dla Xi Jinpinga, który tworzy Chiny swoich marzeń, te procenty muszą boleć. Podobnie jak widok protestujących, którzy niosą flagi USA i Wielkiej Brytanii czy nawet wizerunek Donalda Trumpa.

Poczucie odrębności

Mieszkańcy Hongkongu coraz mniej czują się Chińczykami. Taką tożsamość wskazuje dziś tylko 10 proc. społeczeństwa (spadek o połowę wobec 2017 r.), a 53 proc. uważa się za Hongkończyków (wzrost o 13 proc.); reszta godzi jedną tożsamość z drugą.

Umacnianie się własnej odrębności wynika z poczucia chińskiego zagrożenia, w tym z faktu, że fizyczna obecność Chin w Hongkongu staje się coraz bardziej widoczna. Obok turystyki i napływu kapitału codziennie 150 Chińczyków dostaje prawo pobytu w Hongkongu. Część dotychczasowych miejszkańców widzi w tym długofalowy zamysł wypłukania ich kultury; inni twierdzą, że starzejący się Hongkong potrzebuje świeżej krwi. Jednak nowi mieszkańcy nie chcą się uczyć kantońskiego i przynoszą własne obyczaje.

Miejscowi internauci bawią się w zgadywanki: jak rozpoznać na ulicy Chińczyka? Po tym, że załatwia potrzeby fizjologiczne w miejscach publicznych, że nie przestrzega przepisów, że jest głośny albo kiepsko się ubiera.

Zabawy te podszyte są poczuciem wyższości i ksenofobią Hongkończyków. Widać to zwłaszcza w czasie obecnych protestów, gdy na ulicy lub w metrze można zostać skarconym za używanie mandaryńskiego. Studenci z Chin skarżą się, że niełatwo im nawiązywać przyjaźnie w Hongkongu. Część z nich, w poczuciu zagrożenia, wraca właśnie do domu.

Publicysta Alex Lo z „South China Morning Post” widzi w tym ślady kolonializmu. Mieszkańcy Hongkongu postrzegają siebie w określonej hierarchii: na równi albo tylko trochę niżej od białych, ale wyraźnie powyżej Chińczyków z interioru, którzy im nie imponują, i również z tego powodu nie chcą być przez nich rządzeni. Na jeszcze niższym szczeblu drabiny sytuują się biedni Azjaci z Filipin czy Indonezji. Lo określa to zjawisko „hierarchią barbarzyńców” – dodając, że nie jest ono obce także ludziom Zachodu. Choć tam istnieje „kulturowe przywiązanie do ideału równości”, którego brakuje w Azji.

Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. W październiku uderzony w twarz został młody mężczyzna z Chin, który krzyknął do protestujących: „Wszyscy jesteśmy Chińczykami!”. Ten człowiek nie był jednak „ubogim krewnym z prowincji”, lecz pracownikiem znanego banku inwestycyjnego JPMorgan. Nawet jeśli demonstranci tego nie wiedzieli, można ten incydent potraktować symbolicznie.

W roli pośrednika

W Hongkongu mieszka też bowiem coraz więcej Chińczyków wyłamujących się stereotypom. To absolwenci znanych uniwersytetów zatrudniani przez globalne korporacje, z których coraz więcej ma chiński kapitał. W 2016 r. ta w większości młoda chińska elita liczyła 77 tys. ludzi.

Miejscowi czują się zatem coraz mniej u siebie, nie mają jednak żadnego wpływu na zachodzące zmiany, bo ważne decyzje zapadają ponad ich głowami.

Rosną też ich obawy o utrzymanie statusu gospodarczego Hongkongu. Wciąż jest to jedno z bogatszych miejsc na ziemi, ale w zgodnej opinii złoty okres rozwoju miasta przypadł na lata 1980-97. Hongkong pełnił wtedy funkcję „wrót do Chin”, wprowadzających właśnie reformy rynkowe. Tędy płynął kapitał inwestycyjny, a wielu lokalnych biznesmenów zbiło fortuny w Chinach, wykorzystując dobre układy z partią komunistyczną.

Dziś Hongkong wciąż zarabia na roli pośrednika. Zachodnie korporacje lubią tu inwestować – przyciąga je czytelność przepisów, rządy prawa i łatwość obrotu walutą. Jednak punkt ciężkości gospodarczej przesuwa się stopniowo do chińskiego interioru. Wraz ze wzrostem znaczenia takich ośrodków jak Szanghaj czy Szenczen (Shenzhen), rola Hongkongu maleje.

Jeśli Pekin – kierując się motywami politycznymi – zechce upokorzyć Hongkong, może próbować ten proces przyspieszyć.

Wierni i apolityczni...

„Oni niech sobie dalej tańczą i grają na wyścigach konnych” – miał uspokajać Brytyjczyków Deng Xiaoping w czasie negocjacji nad zwrotem Hongkongu. Oznaczało to, że wszystko zostanie po staremu: demokracji im nie damy, ale będą robić to, co lubią najbardziej, czyli zarabiać pieniądze i z nich korzystać.

Opinie o apolityczności Hongkończyków były długo podtrzymywane przez Brytyjczyków. „Ich obojętność na wszystko, co związane z życiem publicznym, jest niewiarygodna” – pisał Reginald Stubbs, gubernator Hongkongu w latach 1919-25. Podobne cytaty znaleźć można jeszcze w latach 90. XX w.

Londyn zarządzał miejscową ludnością za pośrednictwem kilku bogatych chińskich rodzin. Ludzie ci, wykształceni zwykle na elitarnych uniwersytetach Zachodu, wiernie służyli kolonizatorom. Gdy okazało się, że powrót do Chin jest nieunikniony, gładko przeszli na współpracę z komunistami, którzy zagwarantowali im utrzymanie wpływowej pozycji. Z tych kręgów wywodzi się rządząca od 1997 r. lokalna elita, która – nie trzeba chyba dodawać – na wprowadzeniu demokracji raczej by nie zyskała.

Jednak czy owa „apolityczność” Hongkongu była w przeszłości tylko wymówką dla autorytarnych rządów obcej i tubylczej elity? Wszak przez większość okresu kolonialnego trudno odnaleźć tu znaczące ślady opozycji demokratycznej. Wynikało to jednak przede wszystkim ze struktury społecznej Hongkongu: niezakorzenionej, zasilanej ciągłą imigracją z Chin – zwłaszcza po 1949 r., gdy władzę objęli tam komuniści.

Przybysze, z których część emigrowała dalej, traktowali Hongkong zrazu jako schronienie. Ich pierwszym odruchem po przyjeździe nie była polityka. Chcieli stanąć na nogi, zapewnić rodzinie byt w warunkach i tak o niebo lepszych niż te, które zostawili za sobą. Za to byli wdzięczni.

...ale do czasu

Aby jakaś wspólnota wytworzyła tożsamość polityczną, potrzebna jest ciągłość: przeszłość i przyszłość. Tymczasem w Hongkongu odsetek mieszkańców urodzonych już na miejscu przekroczył połowę dopiero w 1981 r. I dopiero te nowe pokolenia traktują Hongkong w pełni jako swoje miejsce na ziemi.

Dla młodych Hongkończyków – inaczej niż dla ich rodziców i dziadków – punktem odniesienia nie jest chińska bieda czy szaleństwa komunistów (jak rewolucja kulturalna), lecz to, jak żyją i z jakich swobód korzystają mieszkańcy Londynu czy Vancouver. Dlatego nie traktują oni demokracji jako luksusu. Linia dzieląca generacje widoczna jest i dziś, gdy rodzice potrafią wręcz wyrzec się dzieci angażujących się w protesty.

Ci, którzy sądzili, że typowy mieszkaniec Hongkongu nie interesuje się polityką, są zatem zaskoczeni skalą dzisiejszych demonstracji.

Ich przyczyn dopatrywać się jednak można w czymś jeszcze: także w sytuacji ekonomicznej mieszkańców. Dwa wskaźniki wystarczą, by zilustrować problem. Mieszkania w Hongkongu, w stosunku do dochodów, są najdroższe na świecie, a absolwenci uczelni wyższych zarabiają tu dziś mniej niż 30 lat temu. Dorzucić można wielkie rozwarstwienie społeczne. Cierpią na tym głównie ludzie wchodzący w życie zawodowe, w dorosłość, zmuszeni gnieździć się w klitkach z rodzicami. Ich frustracja jest uzasadniona.

Przyczyny gniewu

Można próbować to zmienić choćby przez budowę tanich mieszkań publicznych. Do tego potrzebne są jednak grunty, które są w posiadaniu kilku wielkich deweloperów. Oni zaś wolą budować drogie apartamenty, w które lokuje np. chiński kapitał spekulacyjny, albo nie budować w ogóle i dzielić istniejące małe mieszkania na jeszcze mniejsze, by wynajmować je za coraz wyższe stawki. Tylko decyzja polityczna mogłaby złamać ten monopol. Kłopot w tym, że za deweloperami stoją te same rodziny, które – z poparciem Chin – sprawują władzę w Hongkongu. I tak koło się zamyka.

Wynika z tego, że tylko demokracja mogłaby ulżyć kłopotom życiowym mieszkańców. Albo – wycofanie poparcia Pekinu dla obecnych elit.

Chińskie media mówią ostatnio o „praprzyczynie” problemu mieszkaniowego. „Dla dobra ogółu czas najwyższy, aby deweloperzy okazali swoją moralność, zamiast troszczyć się tylko o własny interes i gromadzić grunty, żeby wycisnąć z ludzi ostatni grosz” – pisze „People’s Daily”, anglojęzyczna tuba partyjna.

Pytani o powód swojego gniewu, protestujący i tak jednak dopiero na trzecim miejscu wymieniają ceny mieszkań. Dużo więcej wskazań uzyskał brak zaufania do Pekinu, a potem do własnego rządu.

Lekcje z historii

Nie ma dziś łatwych rozwiązań dla Hongkongu.

Protestujący walczą o demokrację, której Chiny Xi Jinpinga nie chcą im dać. Trudno nawet teraz o uspokojenie nastrojów i próbę nawiązania dialogu między stronami sporu. Pozycja Carrie Lam, zwłaszcza po ostatnich wyborach, jest bardzo słaba i nikt już właściwie nie darzy jej sympatią. Pierwszym krokiem do odbudowy ładu społecznego byłoby wyznaczenie na jej następcę kogoś bardziej samodzielnego, budzącego zaufanie.

W dłuższej perspektywie Chiny będą próbowały zapewne wcielić Hongkong w projekt o nazwie „Greater Bay Area” – czyli supernowoczesną megalopolis złożoną z kantońskich miast, mającą rywalizować z amerykańską Doliną Krzemową. Byłby to koniec wyjątkowej pozycji Hongkongu.

Pocieszeniem może być to, że o ile miasto nie pogrąży się całkiem w chaosie albo nie ogłosi niepodległości, rozwiązanie w stylu masakry na placu Tiananmen w 1989 r. jest mało prawdopodobne. Zniszczenie jednego z centrów finansowych świata, w którym także krewni komunistycznych notabli ulokowali miliardy dolarów, wydaje się ceną zbyt wysoką nawet dla Chin Ludowych.

Najlepsze, co mogłoby spotkać dziś Hongkong, a co wciąż mieści się w granicach realności, to przedłużenie okresu ochronnego przed ostateczną asymilacją z Chinami. W nadziei, że to jednak Chiny upodobnią się do Hongkongu, a nie na odwrót. Szanse na to są dziś znikome.

Jednak z drugiej strony niegdyś, przed ponad 70 laty, mało kto przewidywał, że grupki komunistów obejmą władzę w całym kraju. Albo wcześniej, że w 1911 r. rewolucjoniści obalą cesarstwo, aby utworzyć republikę.

Ci ostatni knuli, jak odnieść zwycięstwo, daleko od centrum kraju – w Hongkongu. ©

Autor jest stałym współpracownikiem „Tygodnika”; mieszka w Tokio, skąd podróżuje po Azji. Wydał: „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Obecnie przygotowuje książkę o wydarzeniach w Hongkongu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2019