Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ponieważ niemal cały zgromadzony na COP24 świat chwycił się za głowę słysząc słowa pana prezydenta Andrzeja Dudy, który oznajmił, że mając zapasy węgla na 200 lat, nie możemy niestety przestać z niego korzystać (zresztą po co przestawać, skoro – zdaniem głowy państwa – energetyka oparta na węglu nie stoi w sprzeczności z ochroną klimatu), na pewno w wielu miejscach przeczytacie komentarze do tych wydarzeń. Też je sobie czytałam, stojąc w maseczce antysmogowej na przystanku w centrum Warszawy, myśląc, gdzie też może się znajdować granica zdrowego rozsądku u człowieka wykształconego wszak gruntownie?
Możliwe co prawda, że niepotrzebnie się tak irytuję, bo dla mnie nie ma już wielkiego znaczenia, czy noszę tę maseczkę, czy nie, oraz czy pan prezydent naprawdę głęboko – jak to on – wierzy w ekologiczną moc paliw kopalnych.
Gdy przyszłam na świat w 1981 r., mój dom rodzinny znajdował się w strefie opadu pyłów z najróżniejszych zakładów przemysłowych – od Huty Kościuszko po Zakłady Azotowe w Chorzowie. Nie mam pewności, czy chmury ołowiu z położonej jakieś 10 km od nas Huty Metali Nieżelaznych w Szopienicach też u nas opadały, ale zakładam, że czemu nie, w końcu mama zabraniała nam jeść marchewki z ogródka babci, mówiąc: „sam ołów”. Śliwki na drzewach w tym ogrodzie zawsze pokryte były warstwą czarnej mazi, a z piętra domu dobrze widać było żółty dym idący z grubego komina „Azotów” na pola między Chorzowem a Siemianowicami. Z których to pól kapusta i buraki na pewno nie raz lądowały na naszych stołach, więc cóż mi dziś po maseczce.
To, że wiele z nas – śląskich dzieci komuny – nie ma dziś (jeszcze?) bardzo poważnych kłopotów ze zdrowiem, to w wielu przypadkach zasługa mądrych lekarzy pediatrów, którzy wysyłali nas do sanatoriów i uczulali naszych rodziców na możliwe problemy wynikające z adresu zameldowania. Piszę zaś o tym, bo przeczytałam z wielką radością w „Gazecie Katowickiej” o muralu, który właśnie powstał na jednej ze ścian domów w katowickiej dzielnicy Załęże. Przejeżdżający tramwajem z Katowic do Chorzowa zobaczą uśmiechniętą twarz pani doktor Jolanty Wadowskiej-Król – pediatry, która w latach 70., kosztem własnej kariery zawodowej, zajęła się leczeniem szopienickich dzieci, ciężko zatrutych ołowiem.
Nikt wtedy przecież nie mówił głośno o zagrożeniu, więc dzieci mieszkające niedaleko huty bawiły się swobodnie na podwórkach familoków, każdego dnia wchłaniając potężne dawki ołowiu. Gdy do pani doktor trafił mały chłopiec z objawami nawracającej ciężkiej anemii, ta odesłała go w końcu na badania specjalistyczne do Zabrza, do profesor Hager-Małeckiej. Profesor znająca miejscowe realia, zdiagnozowała u dziecka ołowicę, a następnie zleciła doktor Król badania dzieci szopienickich. Skala, na jaką lekarka przeprowadziła te badania, przekroczyła jednak wszelkie oczekiwania. Zwłaszcza że komunistyczne władze nie widziały potrzeby sprawdzania czegokolwiek, w socjalistycznej ojczyźnie nie było miejsca na takie fanaberie. Poczta odmówiła lekarce rozesłania wezwań do dzieci, doktor Król razem ze wspierającą ją pielęgniarką Wiesławą Wilczek chodziły więc osobiście od domu do domu, zachęcając do badań.
Okazało się, że chorych było kilka tysięcy dzieci, prawie 90 proc. z przebadanych 5 tysięcy. Ołowica to choroba potencjalnie śmiertelna, powodująca nie tylko zmiany fizyczne, ale również poważnie opóźniająca rozwój najmłodszych. To, że udało się wysłać ponad 2 tys. z nich do sanatoriów na odtrucie, graniczyło z cudem, zwłaszcza że na działania lekarek władze patrzyły nieprzychylnie. Nigdy na przykład nie umożliwiono doktor Król publikacji doktoratu, poświęconego – a jakże – ołowicy w Szopienicach. Jej starania ostatecznie przyniosły jednak zaskakujące rezultaty – wyniki badań najwyraźniej wstrząsnęły dyrektorem do spraw pracowniczych huty, który zdecydował o przesiedleniu rodzin z chorymi dziećmi do nowych bloków z daleka od huty. Najbardziej zatrute ołowiem domy zostały decyzją huty wyburzone. Starania doktor Król doprowadziły także do założenia nowych filtrów na kominy zakładu (które jednak nocami wyłączano).
Cieszę się więc bardzo, że doktor Wadowska-Król po wielu latach swojej pracy na rzecz pacjentów, schorowanych z powodu ekologicznej katastrofy, w jakiej przyszło im się rodzić i żyć, została teraz wyróżniona. Nie wiem, czy prezydent Duda przejeżdżał koło muralu w drodze na szczyt, ale może mógłby. Wyparcie problemu go nie likwiduje. ©