Marysia i Burek na Cejlonie

Para uciekinierów z Polski, poszukiwaczy nowych podstaw sensu życia, znajduje w cejlońskiej przyrodzie odbicie własnych dusz. I jest to doświadczenie graniczne.

18.08.2010

Czyta się kilka minut

Witkacy, "Marysia i Burek na Cejlonie", 1920-21 / Muzeum Narodowe w Krakowie /
Witkacy, "Marysia i Burek na Cejlonie", 1920-21 / Muzeum Narodowe w Krakowie /

W Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem długo przechowywano dwie osobliwe plansze. W roku 1950, jako niezgodne z przodującą nauką radziecką, spalono je w - jak wieść niesie - piecu centralnego ogrzewania. Jedna z nich przedstawiała "Wyspy pratatrzańskie", druga - "Pejzaż tryasowy". Sporządzone zostały na wystawę geologiczną, którą w jesieni 1903 r. zaaranżował Mieczysław Limanowski. Trzy lata wcześniej ów mistyk geologii wraz z Ferdynandem Rabowskim i Stanisławem Witkiewiczem odkrył w Jaskini Magurskiej przedpotopowe gnaty. Przy łopacie towarzyszył odkrywcom syn Stanisława, piętnastoletni Stanisław Ignacy, którego Limanowski był korepetytorem. Kości wysłano do Lwowa, gdzie autorytety uznały, że to bynajmniej nie dinozaur, lecz banalny niedźwiedź jaskiniowy. Limanowski jednak wiedział swoje. Uparł się przy triasie i u zdolnego ucznia zamówił oparte na własnych wskazówkach plansze.

Tatry w nadmorskiej mgle

Zachowały się ich zdjęcia (przyszły Witkacy, na szczęście, pilnie fotografował), oddające wiernie fantazje geologiczne mistrza. "Księżyc wypływał spoza turni otoczony obrączką malachitu lub przejrzystego szafiru, a słońce podczas zachodów roztapiało naokół siebie jakiś chaos złota, rubinów i ametystów niebywałej siły i żywotności. Tatry wówczas sterczały wśród archipelagu jak jaki Ceylon, ukazując stoki i wierzchołki siniejące w oddali, tonące w lekkiej nadmorskiej mgle. Sapiąc, wydobywa się z wody ociężała masa cielska, która staje na dwóch nogach jak człowiek i kroczy ku paprociowym gęstwinom. Iguanodon, jaszczur, zabrał się do pracy".

Słowem, to Limanowski objawił tatrzański Cejlon. Wizja ta, wbrew pozorom, miała swą wagę, nie dla Tatr jednak, lecz dla Stasia. Albowiem uwiodła Tadeusza Micińskiego. Rzecz znamienna, bo ów preferować zwykł klimaty arktyczno-sybirskie. Lecz w jego "Nietocie. Księdze tajemnej Tatr" jest rzeczą bezsporną, że "niegdyś w Tatrach był klimat cejloński". Iguanodonów też, ma się rozumieć, nie brak, wielkich jak zakopiański kościół, a służących góralom w roli owczarków liptaków. W serce gór wrzynają się fiordy Murzasichla, doliny Jaworowej i Kościelisk, pod Muraniem szaleje co ranka bezdenny wir, a Morskie Oko łączy podziemny kanał z Morzem Czarnym. A któż po tym wszystkim pływa elektryczną łodzią podwodną? Smukły i piękny jak młody bóg Staś Witkiewicz.

Wypada teraz wziąć w garść wyobraźnię, po czym przedstawić sobie, co dla dwudziestojednoletniego młodzieńca oznacza stać się jedną z głównych, i to pozytywnych, postaci powieści, którą pochłania i nad którą wydziwia cała Polska, a już na pewno - każdy gość pod Giewontem de rigueur. Jak chodzi się po Krupówkach jako książę Hubert. Mógł sobie w dalekim Lovranie sarkać na "Nietotę" ojciec Stanisław, niezdolny przyznać, że ma jej za złe zbyt szczery obraz pełnych niejakiego splątania własnych spraw rodzinnych. Jeszcze w trzydzieści lat później Witkacy nie bez dumy zwierzy Kazimierzowi Czachowskiemu, który to skrzętnie zapisze, że książę Hubert to on!

Przy czym Miciński istotnie sporo Stasiowi wywróżył. Rangę rosyjskiego porucznika (aczkolwiek marynarki), skłonność do narkotyków (co prawda haszyszu) i przynależność do kręgu Czarnych Magów: tych, co się ludźmi bawią. Jak też gust do igraszek w stylu carskiej arystokracji: "zabaw w tygrysa po ciemku: jeden strzela z rewolweru, inny z dzwoneczkiem czai się jak tygrys, a jest uzbrojony w zatruty sztylet". A wraz z tym dar pogardy: "Jedynym, który patrzył na wszystkich tu ludzi jako na karykatury, był książę Hubert, sataniczny Melancholik. (...) Cały Turów Róg [Zakopane] uważał za jedną wielką komedię". Gdyż "dla księcia była to stęchła zatoka, on sam rwał się na Ocean dziko szalejący, po którym dopłynie w końcu do krainy pełnej najcudniejszych kobiet kapłanek, drzew chlebowych i mądrych mitów, zaklętych w rzezanym kamieniu przy świątyniach Oceanicznego Diabła". Bo z Tatr tam właśnie wiedzie szlak niepojętych przeznaczeń.

Nic dziwnego, że gdy rejs ten miał się w końcu spełnić, jasne było, że Staś z przyjacielem popłyną zgodnie z wróżbą przez Cejlon. Nie było to wcale konieczne, lecz Bronisław Malinowski też przecież czytał "Nietotę"...

Niestety, proroctwa spełniać się zwykły w sposób przewrotny. Wywróżona, więc poniekąd nieunikniona podróż w tropiki odbyła się, jak wiadomo, w okolicznościach dalekich od ekscytacji i w nastroju mocno żałobnym, a dwie (co najmniej) noce dwutygodniowego pobytu na Cejlonie Staś spędził z brauningiem u skroni, pisząc kolejne wersje testamentu. W każdej jednak figuruje zastrzeżenie, iż na pogrzebie w Zakopanem kategorycznie nie życzy sobie Micińskiego, kabotyna, który go w to wszystko wrobił.

Te osławione Tropiki

"Nie - to wcale nie była taka przyjemna rzecz te osławione Tropiki". Formuła z "Pożegnania jesieni" (1927) notuje z fotograficzną wiernością stan ducha Stanisława Ignacego, targanego w dniach czerwca i lipca 1914 r. na przemian pokusą samobójczą i mdlącym obowiązkiem wysmażenia korespondencji z podróży dla zakopiańskiej prasy. Tak to mieszać się lubią sprawy tragiczne i błahe. Co ciekawe, nieszczęśnik reportaż ten z siebie wydusił, przeniósł przez wszystkie frontowe kataklizmy, wywiózł ze zrewoltowanej Rosji i pięć lat po napisaniu zamieścił w "Echu Tatrzańskim" - godny uwagi rekord spóźnienia zamówionego materiału. W dzień zwiedzał Cejlon, w nocy chwytał go w szpony demon rozjątrzonego sumienia.

Znów można odwołać się do powieści, której bohaterowi na sceny egzotycznych obrzędów nakłada się obraz zmarłej z jego winy ukochanej w trumnie, "z jednym niedomkniętym okiem, ukośnie jakby na niego patrzącym, i z nienormalnie wywiniętymi wargami, przez które błyszczały zęby". Aż dziw, że w tych okolicznościach w ogóle coś widział.

Lecz jeszcze jak widział! Mamy to w trzech wersjach: listów do rodziców, reportażu "Z podróży do Tropików" i - po latach - w powieści. W listach do ojca - co bystrze spostrzega Wojciech Sztaba - "jak malarz innemu malarzowi opisuje barwy kompozycji": "Dziwne tataraki oliwkowozielone. Na stawikach - nenufary purpurowofioletowe. Coraz wścieklejsza roślinność i ludzie coraz bardziej jaskrawo, ale cudownie ubrani (fiolet, żółć i purpura, czasem zieleń szmaragdowa), co przy ciałach czekoladowych i brązowych robi efekt piekielny. (...) Góry robią wrażenie czegoś miękkiego zrobionego z torfu. (...) Drzewa o liściach form niebywałych, od olbrzymich fałdzistych po wystrzępione w drobne ząbki różnych kształtów. (...) Drzewa pokryte kwiatami od purpury i minii oranżowej do fioletu i laki z białą" [tekst uszkodzony]. Ekstaza kolorysty bez reszty przemaga desperację. Dopiero po wyczerpaniu tematu spod maski profesjonała dobiega jęk: "Rozpacz najgorsza i bezsens widzenia tej piękności. Ona tego nie widzi - a ja nie jestem artystą".

Lecz najważniejsze zdanie listu pada pod sam koniec: "Wszystko to się we mnie nie mieści psychicznie". Wokół tej osi osnuty będzie powstający reportaż: "Wrażenie wprost straszne. Ten nadmiar życia, rozwydrzenie form i kolorów działa przygnębiająco. Jest w tym jakiś dziki bezsens, zbytek i rozrzutność, niepokojąca siła i namiętność granicząca z szałem. Doznaje się poczucia własnej słabości i jakby niedołęstwa w jakiś dziwnie nieprzyjemny sposób. (...) Oślepiający blask trawy przypomina blask kwietniowego śniegu u nas, podczas gdy cienie, czarne jak bezdenne otchłanie, zieją straszliwym upałem. (...) Zdaje się, że to jakiś męczący, gorączkowy koszmar, w którym wszystko staje się olbrzymie, piękne w swej potworności i złowrogie i przytłacza nieszczęsnego, chorego człowieka".

Cały - wcale niekrótki - tekst "Z podróży do Tropików" skupia się na fizycznej niemal presji pejzażu, jak na ironię bliskiej naporu gór na mieszkańców dolin. Tu jednak nosi to znamię premedytacji, podstępnej uzurpacji, agresji. Wzrok, szukający ucieczki od skłębienia obcych kształtów, więźnie w zdradliwych szczegółach: "Pędy młodych bambusów, grube jak telegraficzne słupy, wydzierają się z ziemi z jakimś złowrogim zapamiętaniem; pokryte przylegającymi liśćmi jak łuską; każdy liść zakończony kolcem i porysowany małymi włoskami w dziwne desenie stanowi oddzielną dekoracyjną kompozycję w kolorach od fioletu aż do żółto-zielonej ochry". Podziwiać tylko można wytrenowane oko, wytrwale rejestrujące nieznane formy: pierzastość, wężowate skręcenia, karbowania, bukiety, ośmiornicze rozbiegi, wachlarze, kulistości, wystrzępione trzepaczki, grona, zbite masy kit, cętki kwiatków, rzekome ptasie gniazda... Tak łatwo demonstrowane pod Tatrami nienasycenie przeżywa ciężką próbę.

Jaskrawość barw z listu do ojca, rozedrganie form z reportażu - w powieści symbolizują chaos wewnętrzny. Para uciekinierów z Polski, poszukiwaczy nowych podstaw sensu życia, znajduje w cejlońskiej przyrodzie odbicie własnych dusz. I jest to doświadczenie graniczne. Obcości tej natury jako obcości wobec siebie.

Tym razem Witkiewicz jest oszczędny w słowach: "Była wietrzna, księżycowa noc. Palmy gięły się jak trawy i drzewa dżungli, splątane lianami w nieprzebyty chaos, huczały jak morze, uderzane miarowymi wybuchami wichru. Raz wraz słychać było trzask gałęzi i huk głuchy: to spadały z drzew ogromne owoce wielkości dyni, wiszące na długich kichach (...). Po niebie leciały nisko nad ziemią białe chmury rozszarpane wichrem w kształty, nie dające się porównać z kształtami naszych obłoków". Ciemno, ciepło i do domu daleko.

Kto uwewnętrznił ten pejzaż, będzie kimś innym. "Nie da się ten urok Tropików rozłożyć na elementy proste, sprowadzić do rzeczy znanych - jest jak blok litej skały, urąga wszelkiej analizie. Taka jest tajemna potęga tych krajów - kto raz je ujrzy, może znienawidzieć je nawet - jest niewolnikiem tej wizji do końca życia". Toteż Anna Micińska w epizodzie cejlońskim widzi przełom. "W ciemnym blasku rozżarzonego słońca, przy poszumie fal Oceanu Indyjskiego i trzasku bambusów, w oślepiającym rozbestwieniu barwy i kształtu, wśród oszałamiająco kolorowych, tajemniczych i niepojętych zjaw ludzkich, u stóp »głupkowato-mądrawo-chytro-naiwno-zmysłowo« uśmiechniętego Buddy - narodził się Witkacy".

Dość było dwóch tygodni.

Zły smak

Witkacy ocalił z wojny i rewolucji nie tylko szkic "Z podróży do Tropików", lecz - co ważniejsze - smak tychże. Stąd sądzić można, że ogłoszenie tej relacji w "Echu Tatrzańskim" spełniało rolę manifestu. A przynajmniej autokomentarza co do natury i źródeł tego smaku. Gdyż parę następnych lat Witkacy eksploatuje w swym malarstwie egzotyczne wizje, począwszy od "Wizyty u Radży" (1919-21), a kończąc na tropikalnym sztafażu portretu żony (1925). Inspiracja wygasa dopiero wraz z porzuceniem przezeń malarstwa olejnego (czy przypadkiem?). Lecz trwa nadal w prozie. Jest w "Pożegnaniu jesieni" epizod, gdy w samobójczym zapędzie Hela Bertz zamierza dźgnąć laską w oko wielkiego słonia, który wciąż zerka po drodze w głąb budy jej dwukołowego wozu. Scenę tę zapowiada już "Kompozycja ze słoniem" (1922): w centrum demoniczna Żydówka, z prawej słoń, z lewej zaopatrzony w kopyta demon kataklizmu, jaki ów figiel musiałby wywołać.

Za przykład emblematyczny malarstwa podkręconego tropikiem posłużyć może "Marysia i Burek na Cejlonie" (1920-21, Muzeum Narodowe w Krakowie). Zgodnie z dogmatyką formizmu jaskrawe korony palm wicher kłoni tu w jedną stronę, postacie zaś chylą się w drugą, skuszone owocem, który przeniesione z Podhala dziewczę dzierży w dłoni. Swojskiemu psu towarzyszy emanacja dżungli: krzyżówka małpy z kotem. Z barwy, miny i gestu, wiodących wprost do idoli z płócien Gauguina, domniemywać w nim można erotycznego fetysza, inspirującego akt podzwrotnikowej sodomii.

Dominująca ten obraz arytmia przywodzi na myśl relację modernistycznego pisarza francuskiego, Marcela Schwoba, którego śladem Witkacy, nic o tym nie wiedząc, przemierzał Cejlon. Schwob tuż po ślubie z długotrwale obleganą wedetą paryskiego życia teatralnego, Marguerite Moreno, której nawet ciałem i duszą zapisał się u rejenta (ja nie zmyślam!), przyjął posadę tłumacza i kamerdynera przybyłego na Wystawę Powszechną Chińczyka nazwiskiem Ting, po czym wyruszył na Samoa, w pielgrzymkę do grobu Roberta Louisa Stevensona, którego wielbił. (Przepraszam za to przeładowane zdanie.)

Na wyspę, ze swym Chińczykiem i dziełem Henry’ego Cave’a "The ruined cities of Ceylon", przybył w listopadzie 1901 r., czyli w pełni monsunu. Tonąc w deszczu, który przebijał nawet zwartą strzechę dżungli, zwiedzał, jak później Witkacy, Victoria Park w Colombo, skalną świątynię w Dambulli i Świątynię Złotego Zęba w Kandy. I co najbardziej ubodło nafaszerowanego kulturą europejskiego intelektualistę? Że palmy niezliczonych gatunków ośmielają się rosnąć we wszystkie strony, przez co linie ich pni tworzą nieznośny dla oka zamęt.

Pół wieku po Witkacym zwiedzał Cejlon Aldous Huxley. Nie wszystkim może wiadomo, że za młodu planował karierę malarską, którą musiał porzucić z powodu wady wzroku. Lecz może z tej racji ujrzał w cejlońskich pejzażach wyzwanie dla zbyt nieśmiałych dokonań sztuki XX wieku: "Pomyślałem sobie - bez żadnej niestety nadziei, ponieważ brak mi odpowiedniego talentu - że oto mnie pierwszemu mogłoby przypaść w udziale przeniesienie ich na płótno".

O Witkacym nie mógł wszak wiedzieć: artysta ten był w roku 1962 naszą polską słodką tajemnicą. Wyobraża więc sobie Salvadora Dalí do sześcianu, Magritte’a do n-tej potęgi. Lecz tego wszystkiego mało. "Innego rodzaju surrealizmu, głębszego, subtelniejszego i bardziej enigmatycznego potrzeba każdemu, kto by aspirował do oddania sprawiedliwości widokom, jakie rozpościerały się przed naszymi oczyma, gdy z żoną spacerowaliśmy po wielkim Ogrodzie Botanicznym w Kandy na Cejlonie. Weźcie Maxa Ernsta, który namalował ów dziwnie fascynujący obraz zatytułowany »La Nymphe Echo«, pomnóżcie go przez niego samego i puśćcie go między te podzwrotnikowe krajobrazy: zobaczymy, co potrafi z nich zrobić. Najpierw ujrzeliśmy je, jak płonęły i mieniły się w blasku słońca. A kiedy niebo zaciągnęło się chmurami jesiennego monsunu, pod baldachimem wiecznie zielonego listowia zapanował nieziemski półmrok barwy nefrytu i rozrzedzonej czerni. W tym podwodnym cieniu wznosiły się nakrapiane liszajami porostów wysokie kolumny gładkiej, szarej kory, rozszerzające się u podstawy w granie i tajemne wądoły jakiegoś groteskowego systemu wsporników i podcieni. Wsporniki te spływały w dół ku krętym korzeniom, które - coraz to gruzłem wystając ponad ziemię - wiły się we wszystkich kierunkach" (przeł. Jan Kempka).

I znów, obok zachwytu, Europejczyka nęka poczucie obcowania z kiczem: "Natura rzadko kiedy bywa monstrualna, ale gdy Wszechmogący pozwoli sobie na zły smak, wyniki są naprawdę zdumiewające". Jak z tego wynika, bynajmniej nie Witkacy, lecz przedmiot jego sztuki przekracza nasze kryteria.

Extinct!

Parę miesięcy temu znakomity witkacolog profesor Lech Sokół obiecał mi piwo, jeśli odgadnę, skąd zaczerpnął Witkacy epitet: "ty wieloszparkowy syzygambie!". Bez większej nadziei zasiadłem do Google’a. Lecz oto, niby z pudełka, wychynęła pożółkła ze starości karta zielnika ze sczerniałą gałązką. Wyglądało to prawie jak liść robinii z bocznymi listkami, ułożonymi symetrycznie po bokach długiej szypułki.

Ręcznie pisana fiszka podawała, że mam przed sobą Syzygium gambleanum (Myrtaceae) ze zbiorów Instytutu Francuskiego w Pondichéry: spory krzak rosnący na Wybrzeżu Koromandelskim i na Cejlonie. Bo też i gdzie mógłby Witkacy zetknąć się z tą nazwą, jak nie na Cejlonie? "Indii nie znam - pisał w przemowie do "Pożegnania jesieni" - poza kilkogodzinnym pobytem w Bombaju".

Uderzyło mnie, że Witkacy, mimo wiadomych nastrojów, zabawiał się na Cejlonie zbieraniem nazw łacińskich miejscowej flory. Lecz kiedy, pisząc ten tekst, zapragnąłem odwiedzić syzygamba, wyszło na jaw, że strona (której adresu, rzecz jasna, zaniedbałem zanotować) znikła bez śladu. Próbowałem tak i siak, również poprzez herbarium Instytutu, lecz daremnie. Brnąc w gąszczu licznych innych Syzygiów, napotkałem natomiast powtarzaną po wielokroć informację, że Syzygium gambleanum odeszło z tego świata. Na listę gatunków wymarłych wpisane zostało w roku 1989. Czarna kropla, jak łza, z napisem Extinct! Krótko mówiąc, ze wszystkich zarośli Syzygium gambleanum, jakie za czasów Witkacego pokrywały Cejlon, została ta jedna gałązka. I jej właśnie nie sposób znaleźć! Czy to przypadek, że na tę właśnie roślinę zwrócił uwagę Witkacy? Okaz zagrożonego wymarciem gatunku ludzkiego poczuł metafizyczną więź z innym także skazanym gatunkiem. Jak dochodzi do takich spotkań? Oto pytanie warte podróży na Cejlon.

I to by wyglądało na morał.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 7 (34/2010)