Manipulacja w trzech aktach

Wyznanie Czesława Kiszczaka - który twierdzi dziś, że jako szef MSW kazał podwładnym fałszować esbecką dokumentację - robi wrażenie powstałego na zamówienie polityczne. To kolejny etap w zakłamywaniu dyskusji o PRL.

13.01.2009

Czyta się kilka minut

Wszystko zaczęło się pod koniec lat 90., gdy okazało się, że zeznający w procesach lustracyjnych jako świadkowie byli oficerowie SB systematycznie wybielają swych dawnych tajnych współpracowników. Interpretując po latach podpisane przez siebie wtedy dokumenty, w których fakt tajnej współpracy z SB przeważnie nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, teraz sprowadzali te kontakty do rangi nieistotnych dla ówczesnego aparatu przemocy, a wartość drobiazgowej, prowadzonej przez lata dokumentacji - do rangi wytworów własnej radosnej twórczości. Zeznania tych świadków zwykle sądy uważały za kluczowe.

W ten sposób esbecy, którzy byli podporą systemu, zyskiwali - i to w majestacie prawa utworzonego dla rozliczenia tamtego systemu - przywilej autorytatywnej jego oceny. Tak powstała wizja przeszłości, w myśl której esbecy spędzali czas popijając herbatę w biurze i nawet jeśli spotykali się z ludźmi, których sami wtedy określali jako tajnych współpracowników - nadając im pseudonimy, numery rejestracyjne, przypisując do określonych spraw operacyjnych przeciw niepokornym, uzyskując od nich konfidencjonalne informacje o osobach rozpracowywanych, zlecając do wykonania pewne zadania na rzecz SB etc. - nawet w takim wypadku cała ta wytężona praca po kilkudziesięciu latach okazywała się nie mieć znaczenia.

Najprostszym zaś sposobem pozbawienia jej ex post znaczenia było podważenie wiarygodności dokumentacji, opisującej te działania. Zatem: esbecy spędzali czas popijając herbatkę w biurze, a dla uzasadnienia swego istnienia przed zwierzchnikami masowo produkowali dokumentację nieistniejącej agentury.

To była faza pierwsza manipulacji.

Tak to trwało do 2006 r., gdy w czasie procesu Małgorzaty Niezabitowskiej esbek Robert Grzelak - zidentyfikowany na podstawie dokumentacji, którą częściowo sam wytworzył jako oficer prowadzący tajnego współpracownika o pseudonimie "Nowak" - skonfrontowany z tymi dokumentami nagle oświadczył, że informacje od TW "Nowaka" w rzeczywistości zostały wpisane przez niego, Grzelaka, do donosów tego tajnego współpracownika na podstawie wiedzy pochodzącej z podsłuchu. Według Grzelaka te donosy były fikcją; fikcją była też rejestracja Niezabitowskiej jako TW.

Odtąd nastąpił cudowny wysyp fikcyjnych rejestracji i towarzyszący mu wysyp "dobrych esbeków", którzy powodowani wyrzutami sumienia po latach oświadczali, że swoich TW rejestrowali bez ich zgody i wiedzy. Tak rozumianego "swojego" esbeka miała Zyta Gilowska, miał abp Henryk Muszyński, miał go też Lech Wałęsa. Ten ostatni złożył przed prokuratorem zeznania rojące się od sprzeczności, a w oświadczeniu dla prasy już jednoznacznie zaprzeczył, jakoby Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB. Przed wydaniem tego oświadczenia kpt. Edward Graczyk (uprzejmie proszę PT Kolegów Dziennikarzy nie mylić mnie z tym panem) złożył wizytę w biurze Wałęsy. Pytany przez radio RMF o wyjaśnienie tego faktu, były prezydent odpowiedział, że to jego prywatna sprawa.

To była faza druga.

Faza trzecia zaczęła się niedawno - wraz z oświadczeniem gen. Czesława Kiszczaka, w którym były szef MSW stwierdził, że w 1982 r. formalnie nakazał podwładnym przenoszenie informacji z technicznych źródeł informacji do donosów tajnych współpracowników. Kiszczak oświadczył m.in.: "Kluczowy był zapis Decyzji [z 15 stycznia 1982 r. - RG]: »Informacje uzyskane środkami pracy ‘B’, ‘T’, ‘W’ można włączyć do spraw operacyjnych tylko w tak przetworzonej postaci, aby nie zaprzepaścić ich wartości operacyjnych, a jednocześnie całkowicie zakonspirować źródło ich pochodzenia«" (cytat za "Gazetą Wyborczą"). W tym, "kluczowym" zdaniem Kiszczaka, fragmencie jego ministerialnej decyzji nie ma jednak słowa na temat "przesuwania źródeł" (przypisywania informacji z technicznych źródeł tajnym współpracownikom). Nie ma też na ten temat wzmianki w pozostałych fragmentach tego dokumentu ani w dwóch innych dokumentach, na które Kiszczak się powołuje (zarządzeniu z 27 grudnia 1979 r. i zarządzeniu z 17 lutego 1982 r.). Kto nie wierzy, niech przeczyta te trzy dokumenty (opublikował je "Biuletyn IPN", nr 5/2006).

Załóżmy jednak, że Kiszczak mówi prawdę, i zastanówmy się, jak by wyglądał donos po takim "przesunięciu źródeł". SB dokumentowała operacyjnie te same wydarzenia z różnych punktów widzenia. Określone wydarzenie widziane oczyma tajnego współpracownika zawarte było w jego donosie ("doniesieniu", wedle esbeckiej nomenklatury) i było zwykle narracją jako tako zrozumiałą nawet dla postronnego czytelnika. To samo wydarzenie opisane na podstawie podsłuchu robiło zgoła inne wrażenie, bo w tym opisie roiło się od białych plam w rodzaju "głos nieznanego mi mężczyzny powiedział, że...". Automatyczne wpisanie notatek z podsłuchu do donosu nie było możliwe do przeprowadzenia tak, by zatrzeć tę różnicę poetyk i pewien deficyt wiedzy ogólnej u źródła technicznego (na ogół niewystępujący u źródła osobowego). Z kolei, gdyby się jednak taką operację udało przeprowadzić bez zostawiania śladów fałszerstwa, ogromnie utrudniałoby to pracę samej SB. Praca z agenturą była prowadzona systematycznie, tajni współpracownicy byli permanentnie oceniani przez samych oficerów prowadzących i ich zwierzchników, bo chodziło o to, by zwiększać ich przydatność dla SB, a co najmniej nie dopuścić do jej zmniejszenia. Gdyby zatem to hipotetyczne fałszerstwo zostało pomyślnie przeprowadzone, to SB pozbawiłaby się sama możliwości rzetelnego monitorowania pracy agentury. Z tego wniosek, że nic takiego nie istniało.

Kiszczak twierdzi, że powodem wspomnianych decyzji była obawa kierownictwa MSW przed przeniknięciem do SB zwolenników Solidarności. Wolne żarty! NSZZ "Solidarność" Milicji Obywatelskiej, który ledwie zakiełkował przed 13 grudnia 1981 r., po wprowadzeniu stanu wojennego został spacyfikowany. Wizja zagnieżdżenia się zwolenników Solidarności w SB w roku 1982 jest księżycowa. Jeden Adam Hołysz nie czyni wiosny.

Jest wreszcie kwestia hierarchii zagrożeń na wypadek dekonspiracji. Jeśli coś należało chronić przede wszystkim, to agenturę, a nie "technikę". Nie z powodu chrześcijańskiego personalizmu Kiszczaka, ale z tej racji, że agentura była - odwrotnie niż twierdzi dziś Kiszczak - znacznie cenniejszym źródłem informacji niż "technika". Była też narzędziem oddziaływania na opozycję, a "technika" ze zrozumiałych powodów - nie.

Oświadczenie Kiszczaka robi wrażenie powstałego na polityczne zamówienie. Czy może być argumentem w dzisiejszych sporach o PRL? Tylko o tyle, o ile towarzyszyć im będzie gruntowna ignorancja co do metod pracy aparatu przemocy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2009

Podobne artykuły