Mandejczyk nie walczy

Uważani są za ostatnich potomków późnoantycznych gnostyków. Ale w Iraku i Iranie – gdzie osiedli kiedyś wyznawcy tej religii – dziś nie ma dla nich przyszłości.

02.04.2017

Czyta się kilka minut

Obchody mandejskiego Nowego Roku, Bagdad 1999 r. / Fot. Beata Kowalska
Obchody mandejskiego Nowego Roku, Bagdad 1999 r. / Fot. Beata Kowalska

Większość sąsiadów opuściła już kraj. Tylko Samir Naim Hadil trwa jeszcze uparcie. Jak długo wytrzyma? 37-latek z Nasirijji, ćwierćmilionowego miasta w południowym Iraku, nie zna odpowiedzi. – My, mandejczycy, nie czujemy się bezpiecznie – mówi Hadil. – Zresztą tak samo jak wszyscy ludzie w naszym kraju.

Wprawdzie w zestawieniu z wieloma ofiarami śmiertelnymi, które wśród szyickiej większości w Iraku pociągnęły za sobą zamachy bombowe i zabójstwa, liczba ofiar wśród irackich mandejczyków nie jest wysoka. Pięć zabójstw, cztery porwania oraz podpalenia czterech domów, należących do przedstawicieli tej niewielkiej mniejszości religijnej – tyle doliczyła się i tyle udokumentowała organizacja Mandaean Human Rights Group (z siedzibą w USA) w ostatnim raporcie obejmującym lata 2014-15. Ponadto 50 rodzin zostało zmuszonych do opuszczenia domów.

Rzecz jednak nie tylko w liczbach. W przypadku mandejczyków, których w Iraku została dziś garstka, każde zabójstwo i każde uprowadzenie wywołują szok i strach w całej społeczności.

Jak w dżungli

Za każdym więc razem, gdy dochodzi do zabójstwa albo uprowadzenia, kolejna rodzina pakuje dobytek i ucieka. Emigracyjne organizacje praw człowieka twierdzą, że na zachód od Bagdadu nie ma już ani jednej mandejskiej wspólnoty. Ostatni mieli uciec przed bestialstwami ekstremistów z tzw. Państwa Islamskiego.

Ale dla Luisa Aldehesiego, który żyje gdzieś w południowych Niemczech, tzw. Państwo Islamskie jest tylko jednym z wariantów przemocy, która od obalenia reżimu Saddama Husajna panuje w Iraku. – Jako dyktator Saddam tłumił także obecną cały czas nienawiść, która istniała przecież wcześniej – twierdzi Aldehesi. Po jego upadku w 2003 r. nienawiść miała utorować sobie drogę na powierzchnię, rozlać się po kraju. – Proszę mi wybaczyć to porównanie, ale to jest trochę tak, jakby zdjęto pokrywę ze zbiornika z ekskrementami: cały smród poszedł do góry. Dziś w Iraku jest jak w dżungli, gdzie każdy zabija każdego – mówi mandejczyk z Niemiec.

45-letni przedsiębiorca nie wierzy, aby sytuacja w Iraku mogła się wkrótce poprawić. Uważa, że prędzej czy później także jego ostatni bracia i siostry opuszczą kraj.

Byłby to koniec jednej z najstarszych wspólnot religijnych między Eufratem i Tygrysem.

Niejasne pochodzenie

Na pytanie o pochodzenie mandejczyków nie ma wiążącej odpowiedzi. Sami uważają się za rdzennych mieszkańców Iraku, a swoją wiarę za najstarszą religię monoteistyczną. Naukowcy sądzą, że korzenie mandejczyków sięgają pierwszego wieku po Chrystusie, ale być może należy ich szukać nawet w epoce przedchrześcijańskiej. „Harran Gawaita”, jedyne zachowane historyczne przedstawienie mandejczyków, opowiada o ich emigracji z Jerozolimy. Ten historyczno-mitologiczny tekst, w którym wyznawcy mandeizmu (wtedy jeszcze tak nienazywanego) określani są mianem „Nazorejczyków” (co można tłumaczyć jako „obrońcy” lub „wtajemniczeni”), zawiera też odniesienia do Egiptu. Wedle tej wersji mandejski król Ardban zbuntował się przeciw Mojżeszowi, który „był w sporze” z mandejczykami i prowadził ich przez Morze Czerwone.

Wskutek konfliktów z Żydami w pierwszym wieku po Chrystusie wielu mandejczyków uciekło do ówczesnej północnej Mezopotamii, aż do Harran koło miasta Şanliurfa w dzisiejszej Turcji oraz na inne tereny w północnej części imperium Partów.

Bezpieczne miejsce znaleźli wreszcie w obecnym południowym Iraku oraz na terenie obecnej prowincji Chuzestan w południowo-zachodnim Iranie, gdzie łączą się rzeki Eufrat, Tygrys oraz Karun.

Najliczniejsi w diasporze

Nikt nie wie też dokładnie, ilu mandejczyków żyje dziś rozproszonych po całym świecie. Szacunki wahają się od 60 do 70 tys. osób. Przy czym organizacja Minority Rights Group ocenia, że w latach 90. XX wieku w Iraku żyło jeszcze ok. 30 tys. mandejczyków. Ich głównymi ośrodkami historycznymi były tereny położone wzdłuż rzek Eufrat i Tygrys między Bagdadem i Basrą, w środkowoirackim Kut oraz w mieście Kirkuk w północnym Iraku.

Dziś w tym kraju ma ich być najwyżej 5 tys. Mniej więcej tyle samo żyje ich w Iranie – głównie w miastach Ahwaz i Abadan. Niektórzy iraccy mandejczycy znaleźli schronienie w Erbilu, stolicy autonomicznego irackiego Kurdystanu.

Ale największe wspólnoty mandejczyków istnieją dziś daleko poza Bliskim Wschodem, w Szwecji oraz w Australii, gdzie mają nawet własne świątynie. Tysiące wyznawców tej religii uciekło także do Niemiec, Kanady i USA.

Ochrona przed złem

To właśnie rzeki są eliksirem wiary i życia mandejczyków. Dlatego świątynie (zwane mandi) budowali nad brzegiem rzek. Nad rzekami odbywa się też najważniejsza ceremonia: chrzest. Dokonuje się nie tylko po narodzinach, ale także przed ślubem, w niedziele i w ważne dni świąteczne.

Pod koniec marca, gdy mandejczycy obchodzą trwające pięć dni Święto Stworzenia, można np. w Bagdadzie zaobserwować, jak ubrani w białe szaty mężczyźni, kobiety i dzieci zstępują uroczyście w wody Tygrysu. Podobnie jak w chrześcijaństwie, kolor biały uważany jest za symbol czystości. Ale dla mandejczyków jest to także kolor, z którego miały powstać wszystkie inne.

Podczas ceremonii duchowny zanurza wiernych trzykrotnie w wodzie, następnie oznacza trzykrotnie ich czoło wodą, dotyka gałązką mirty i kładzie im swoje ręce na głowie. Po czym następuje namaszczenie olejem sezamowym, spożywanie wody i chleba, a wreszcie zapewnienie ochrony przed złymi duchami. Na koniec wierny podaje kapłanowi prawą rękę i przyrzeka, że nie będzie popełniać więcej grzechów.

Ryt chrzcielny przypomina o Janie Chrzcicielu – co sprawiło, że mandejczycy zyskali też miano „chrześcijan od Jana” albo „chrzcielnej sekty”. Ale Jan Chrzciciel nie jest dla nich założycielem religii, lecz ostatnim z proroków. Odrzucają natomiast Jezusa, w ich oczach „fałszywego mesjasza”, który miał wystąpić przeciwko naukom Jana. Chrzest oznacza dla nich nie tylko oczyszczenie z grzechów – w ten sposób powstaje też łączność ze „światem światłości”.

Wędrówka duszy

Charakterystyczny dla wiary mandejczyków jest silny dualizm między światem światłości i ciemności. Tam, w ciemności, wielki potwór imieniem Ur oraz żeński demon imieniem Ruha wydali z siebie inne demony, siedem planet i znaki zodiaku. Naprzeciw stoi król światłości, otoczony niezliczonymi istotami ze świata światłości.

Wiele z tego można odnaleźć w innych sektach gnostyckich, dlatego eksperci skłonni są widzieć w mandejczykach ostatnich potomków późnoantycznych gnostyków. Z walki między światłem a ciemnością, dobrem i złem powstać miał także świat i wreszcie cielesny Adam; następnie stworzona została jego żona Ewa. Dusza i duch Adama mają brać swój początek jednak w świecie światłości i tym samym są pochodzenia boskiego.

Symbolem tych skomplikowanych wyobrażeń religijnych jest dharfash, krzyż z drewna oliwnego, na którym zawieszony jest biały szal chrzcielny. Dlatego nabożeństwo za zmarłych jest – obok chrztu – najważniejszą ceremonią, podczas której, podobnie jak przy obrzędzie chrztu, używa się płynącej wody, oleju sezamowego i gałązek mirty, aby pomóc duszy w dostaniu się do świata światłości. Podczas 45-dniowej niebezpiecznej podróży duszy z ciemności do światłości wierni recytują ze swej świętej księgi, nazywanej „Ginza” (skarb), oraz kładą pożywienie dla zmarłej osoby.

Pacyfiści znad Eufratu

Aby podróż duszy do krainy światłości była możliwa, mandejczyk powinien wieść bezgrzeszne życie. Reguły i przykazania niewiele różnią się tu od innych religii. Przy czym w centrum wiary mandejczyków znajduje się przykazanie, aby nie szkodzić drugiemu człowiekowi słowami bądź czynami. Oznacza to także radykalne wyrzeczenie się wszelkiej przemocy.

W Iraku, gdzie powstały nawet chrześcijańskie milicje, mandejczycy jako jedyni nie stworzyli własnej zbrojnej samoobrony. Ale także w przeszłości – nie tylko tej dawnej – pacyfistyczna postawa ściągała na nich cierpienie. Choć za rządów Saddama Husajna władze doskonale zdawały sobie sprawę z ich zasad religijnych, mandejczyków zmuszano do służby wojskowej podczas wojny z Iranem (1980-88). Ponadto tamta wojna zniszczyła tereny, na których tradycyjnie żyli – w irańskiej prowincji Chuzestan oraz na pograniczu między miastami Amara, Nasirijja i Basar w południowym Iraku. Wielu uciekło do miast. A po wojnie z Iranem oraz po irackim ataku na Kuwejt w 1990 r. oraz po sankcjach ONZ, jakie później nastąpiły, coraz więcej z nich uciekało za granicę.

Wtedy przybył do Niemiec także Luis Aldehesi, którego rodzina – jak wielu mandejczyków – poświęciła się sztuce złotniczej. – Moja rodzina bała się, że zostanę uprowadzony przez żołnierzy, którzy po wojnie nie dostawali pensji – mówi.

Wkrótce nas nie będzie

Naciskom i represjom mandejczycy poddawani byli też wcześniej. Koran nazywa ich „chrzcicielami” i uznaje za religię Księgi. Ale pomijając okres panowania dynastii Abbasydów, gdy działali jako tłumacze, fizycy i astronomowie, byli raczej tolerowani niż szanowani. A im bardziej islam stawał się religią dominującą, tym silniejsza stawała się presja na konwersję.

Droga w drugą stronę jest zresztą niemożliwa: mandejczykiem nie można się stać z wyboru, można się nim tylko urodzić, a małżeństwa możliwe są tylko między wiernymi – inaczej przestaje się być członkiem wspólnoty. Może także dlatego zawarcie małżeństwa i spłodzenie dzieci to obowiązek każdego wiernego.

Ale nawet to nie powstrzyma zagłady mandejczyków – tak sądzi zarówno Aldehesi, jak też Samir Naim Hadil, który ciągle trwa w swojej Nasirijji. Hadil, złotnik, ojciec trojga dzieci, uważa, że w ciągu minionych kilkunastu lat we wspólnocie zanikło wiele wartości, i że także dlatego coraz więcej mandejczyków opuściło kraj.

Rodzina Aldehesiego jest dziś rozproszona po Europie i Ameryce. On sam zbudował swoje przedsiębiorstwo w miasteczku Pliezhausen w Szwabii. Tyle że w całych Niemczech nie ma ani jednej mandejskiej świątyni i jest tylko dwóch kapłanów – na wiele tysięcy żyjących tu wiernych.

Podobnie w innych krajach diaspory. – My znamy jeszcze tradycje i ryty, ale naszym dzieciom przychodzi to już z trudem – mówi 45-latek. – Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce nas nie będzie. ©

Przełożył WP

INGA ROGG jest reporterką szwajcarskiego dziennika „Neue Zürcher Zeitung”, przez wiele lat mieszkała i pracowała w Bagdadzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2017