Mały czas

Ściany mają uszy, / A w zegarach płynie krew, / Spod brudnego dachu / Kapie zimny deszcz", śpiewa Fisz na dziedzińcu zamku w Sandomierzu i wtedy się zaczyna.

04.05.2010

Czyta się kilka minut

Przez chwilę kapie, potem wściekle leje, a na końcu zjawia się burza z piorunami. Po słonecznym, gorącym dniu niebo szuka ulgi: wylewa na ziemię cały swój niepokój, krzyczy, buntuje się. Dach namiotu, pod którym stoimy, pęcznieje od zbierającej się wody. Dookoła stóp tworzą się wodne bąble. "Chcemy z nieba kolorowe bańki", darł się Fisz chwilę wcześniej.

Na drugi dzień powietrze jest wilgotne i ciężkie. Idę na Mszę do św. Jakuba, gdzie św. Jacek sadził lipy korzeniami w górę. Idę, jakbym pchał przed sobą drugiego człowieka. Żeby ochłonąć, siadam w tyle kościoła, gdzie ludzie modlą się nieśmiało, nie natrętnie. Dopiero z wnętrza widzę wyraźniej kwitnące wiśnie i jabłonie, które podchodzą pod miasto. Oczy mam zamknięte.

Niepokoi mnie domek u stóp zamku przy uliczce Staromiejskiej. Okna pozabijano płytami wiórowymi, napis na tabliczce ostrzega: "Budynek grozi zwaleniem". W jednym oknie ktoś oderwał płytę i wybił szybę. Zaglądam do środka. Na stole leży chleb, obok słój jasnozielonej zupy. Wszystko wygląda tak, jakby ktoś przed chwilą stąd wyszedł. Tylko w łóżku pod oknem w rozgrzebanej pościeli leżą wielkie kawały rozbitego szkła. Kręcę się wokół, skuszony jakąś prozaiczną tajemnicą.

W długi weekend stare miasto zapycha się turystami. Długie kolejki po lody, do miejsca przy stoliku, do parkingu. Rude koty przemykają wzdłuż murów, siadają na schodkach. Śpię u pani Alicji, w malutkim pokoiku, w ostatnim łóżku, jakie miała do wynajęcia. "Będzie na pana za krótkie", mówi zmartwiona. Leżę na ukos, stopy wystawiam na zewnątrz. Przed snem czytam, próbuję coś napisać. Zasypiam, zanim zdążę odłożyć długopis. Znajomi, którzy zaglądają do pokoju, mówią, że strasznie chrapię. Ale budzę się rześki, jak zawsze, kiedy mogę pospać trochę dłużej.

Jako niespodziewany gość Festiwalu Filmów Niezwykłych, do roboty mam niewiele. Ponieważ nie dojechał jeden z aktorów, czytam dzieciom bajki. Poza tym żyję leniwie, mogę czekać godzinę na obiad, mogę obejść Sandomierz dookoła w towarzystwie Mietka Godynia, mogę też pójść na spotkanie ze znanym reżyserem lub obejrzeć nieznany film. "W szkole mówili nam, że reżyser ma być kapralem i poetą równocześnie", opowiada Andrzej Barański. On sam na planie mówi niewiele. Zamiast wydawać komendy, dziękuje i prosi. I wtedy aktorzy powtarzają.

Po próbie przed koncertem siedzimy z Małgosią i Wojtkiem pod namiotem. Chłopczyk obok nas bawi się sztucznym glutem. Rzuca go w górę, glut przykleja się do brezentu, chłopczyk czeka z otwartymi ustami, aż glut spadnie na ziemię. Wtedy wybucha śmiechem i rzuca go jeszcze raz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2010