Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pamiętam, jak raz podczas wykładu zapomniał daty śmierci Słowackiego. "Ale to nie jest ważne", uśmiechnął się, "bo to zawsze można sprawdzić". A są przecież rzeczy, których sprawdzić nie można, w każdym razie nie w leksykonie. Choćby nasze przeżycia w pierwszym zetknięciu z wielką literaturą, kiedy stajemy osłupiali, nie rozumiemy, zaczynamy rozglądać się na boki w poszukiwaniu przewodnika. Był takim przewodnikiem - ale jakby od niechcenia. Opowiadał nam o swoich fascynacjach nie dlatego, żeby nas oszołomić czy uwieść, ale dlatego, że był w literaturze, teatrze, w sztuce w ogóle - zakochany. Za jedną z najważniejszych książek o literaturze uważam jego "Romans z tekstem". Nigdy się tego tytułu nie wstydził, podobnie jak nie wstydził się wyłożonej wewnątrz tej książki filozofii lektury. Występował przeciwko "liturgii naukowości" w imię "uczucia" - ale przecież nie histerycznie. To właśnie było w nim najciekawsze: jego miłość była intelektualną solidnością. Kochał i chciał wiedzieć jak najwięcej.
Bodaj w 1989 roku poszliśmy do niego z kolegą, Romkiem Batką, prosić, żeby się zgodził na prywatne seminarium. Chcieliśmy mu po prostu zadawać pytania dotyczące współczesnej polskiej literatury. Był wtedy wielką sławą, ale musiała mu się spodobać nasza naiwność i nasza bezczelność. Zgodził się. Mieliśmy przychodzić co dwa tygodnie na jego dyżury i po prostu gadać. Szkoda, że nie miałem wtedy dyktafonu... Zadawaliśmy mu jedno pytanie, a on odpowiadał przez 20-30 minut. Mówił o wszystkim naraz: o autonomii literatury i o uwikłaniach życia literackiego po wojnie, o poezji i prozie, o tym, co go zachwycało, i o tym, co trzeba było znać. Zamiary były ambitne, cóż, kiedy zderzyły się z rzeczywistością. Profesor często wyjeżdżał, my sami tygodniami nie mogliśmy uzgodnić terminu, i w końcu spotkania się urwały. Zapamiętałem jednak bardzo mocno ten pierwszy odruch zgody: miał pełne sale, ale chciało mu się gadać do dwóch. Bo chodziło o literaturę, bo chodziło o wielką miłość.
W 1997 roku wpadłem na pomysł, żeby zebrać jego teksty o Miłoszu. Przystał na to po długich wahaniach. "Myśli pan, że to takie ważne? Nigdy się tak naprawdę z nim nie zmierzyłem". Ale wiedział, że innej książki o Miłoszu już raczej nie napisze. Był w nie najlepszej formie. Podczas kolejnych spotkań czasem mnie nie poznawał, musiałem szukać sposobów, jak dyskretnie dać mu do zrozumienia, że jestem redaktorem prowadzącym. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy któregoś dnia przyniósł niespodziewanie długi szkic (kilkadziesiąt stron) zatytułowany "Miłosz jak świat". "To do naszej książki!". Miał na twarzy wyraz tryumfu, jakby pisząc, z czymś walczył.
Pamiętam, jak na jednym z wykładów, czytając Rilkego, nagle zaczął płakać. Byliśmy poruszeni, niektórzy ze słuchaczy także mieli łzy w oczach. Pod koniec XX wieku, na renomowanym europejskim uniwersytecie, profesor literatury płakał nad Rilkem... Czy badacz nie powinien wstydzić się łez? - pytał w "Romansie z tekstem". I odpowiadał: "Człowiek we łzach widzi źle, ale człowiek bez serca nie widzi nic".