Lustracyjna hybryda

Nieprawda, że dziennikarze, którzy zamierzają wypełnić oświadczenie lustracyjne, są automatycznie bezkrytyczni wobec obowiązującej ustawy. I nie jest prawdą, że automatycznie postrzegają lustrację jako wcielenie odwiecznej walki Dobra ze Złem.

26.03.2007

Czyta się kilka minut

Najpierw, by uniknąć wpadania w zamęt myślowy, niestety dość częsty w publicznej debacie o tych sprawach, rozróżnijmy trzy pojęcia: "stara lustracja" (wedle ustaw uchwalonych w 1997 i 1998 r.), "nowa lustracja" (wedle ustawy uchwalonej jesienią 2006 r.) i "znowelizowana nowa lustracja" (wedle ustawy uchwalonej z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego, 14 lutego br.). Opiszmy, najkrócej jak to możliwe, te trzy pojęcia po to, żeby uchwycić sedno różnic pomiędzy nimi.

Stara lustracja

Stara lustracja wprowadzała osobną ścieżkę dostępu do dokumentów UB/SB dla ludzi prześladowanych w PRL, którym przyznano prawny status tzw. pokrzywdzonych, a osobną dla ludzi pełniących wybrane funkcje publiczne i niektóre zawody zaufania publicznego. Ci pierwsi mogli uzyskać wiedzę o sposobach ich inwigilowania, w tym o wykorzystywanej do tego celu agenturze, i mogli zrobić z tą wiedzą, co się im żywnie podobało. Nazwano to "dziką lustracją", chociaż informowanie przez pokrzywdzonych opinii publicznej o znalezionych w teczkach agentach było całkowicie legalne.

Ci, którzy podlegali lustracji z urzędu, musieli składać oświadczenie, że byli (lub nie) współpracownikami tajnych służb. Jeśli Rzecznik Interesu Publicznego powziął wątpliwość co do prawdziwości ich oświadczenia, wszczynał procedurę przed sądem lustracyjnym. To była lustracja sensu stricto, w odróżnieniu od ujawnień dokonywanych przez pokrzywdzonych (rzadziej przez historyków lub dziennikarzy), którą należałoby określić jako lustracja sensu largo.

"Stara lustracja" działała kulawo przede wszystkim dlatego, że nakładała na sąd zadanie często niewykonalne. Dokumenty pozostawione przez służby specjalne PRL pokazują obraz skomplikowany, ale zazwyczaj nie na tyle, by nie przedstawiały poważnej wartości historycznej. Mimo to świat agentury był światem podobnie złożonym jak obszar legalnego działania w warunkach PRL-u. I tu, i tam często nie dało się jednoznacznie orzec, co przeważa: kolaboracja z systemem czy represyjne działania systemu w stosunku do kolaboranta. Niemal nigdy donosiciele nie podejmowali się tej roboty z własnej inicjatywy i z entuzjazmem - niemal zawsze byli do tego przymuszeni, a zanim się złamali, podlegali represjom. Tajni pomocnicy służb brnęli we współpracę płycej lub głębiej; czasem prawie nie współpracowali, czasem współpracowali ochoczo, z korzyścią dla siebie, a z wielką szkodą dla swojego środowiska. Na to całe skomplikowanie stara lustracja sensu stricto miała tylko jedno narzędzie: wyrok sądu, że X był świadomym i tajnym współpracownikiem albo że - wręcz przeciwnie - był ofiarą tajnych służb. Trochę tak, jakby kazać chirurgowi wykonać skomplikowaną operację scyzorykiem.

Nowa lustracja

Ze świadomości tego defektu wzięła się "nowa lustracja". Zamiast zmuszać sąd do wykonania rzeczy niewykonalnej - powiadała filozofia "nowej lustracji" - lepiej szeroko otworzyć archiwa. Zlikwidowano sąd lustracyjny, a w konsekwencji i obowiązek składania oświadczeń, punkt ciężkości przeniesiono na dokumenty UB/SB. W ich świetle - powiadano - zobaczymy całą złożoność kondycji tajnych pomocników systemu i będziemy mogli wyrobić sobie zdanie na temat każdego kazusu osobno. Skoro każdy kazus współpracy miał cechy swoiste, bardzo trudno agenturę kategoryzować. A już zupełną niedorzecznością jest podzielić wszystkich, którymi interesowała się policja polityczna PRL, na dwa wykluczające się zbiory: "słusznych" i "niesłusznych".

A więc nie wyrok sądu, lecz tylko opinia. Nawet jeśli da się ustalić twarde fakty, ich interpretacja często pozostanie sporna. Jedni ocenią je tak, inni inaczej. I dobrze, to jest świat ludzkich postaw - nie świat urządzeń mechanicznych.

Konsekwencją tych założeń był przepis pozostawiający pracodawcy swobodę decyzji co do losu pracownika, który miał mniej czy bardziej obciążoną kartę współpracy z SB. Pracodawca mógł uznać, że ta karta jest tak obciążona, iż musi pracownika zwolnić, ale mógł także uznać, że wystarczy przesunięcie go na mniej eksponowane stanowisko albo że wszystko może zostać po staremu. Zapewne nawet tęgi agent może być kierowcą w wydawnictwie, ale czy może być nadal redaktorem naczelnym, to już raczej wątpliwe. "Zapewne" i "raczej" - bo obracamy się właśnie w obszarze swobodnej oceny.

"Nowa lustracja" miała kiepską prasę - ujmując rzecz delikatnie. Powiadano, że likwidacja systemu sądowej weryfikacji oświadczeń to odebranie fundamentalnego w demokracji prawa do sądu. Że przeniesienie punktu ciężkości lustracji do IPN to oddanie niekontrolowanej władzy anonimowym archiwistom. A wreszcie - to był zarzut najbardziej nośny - posługiwanie się przez ustawę kategorią OZI (osobowe źródła informacji) to wrzucanie do jednego worka różnych kategorii współpracy.

Nowa znowelizowana

Te zastrzeżenia podzielił prezydent Kaczyński i tym sposobem mamy dzisiaj ustawę z oświadczeniami, sądem i drobiazgową kategoryzacją pomocników UB/SB. Co istotne jednak, nowelizacja prezydencka nie cofnęła nas do systemu "starej lustracji", lecz wytworzyła połączenie nowego i starego. Z "nowej lustracji" zostawiono szeroki dostęp do archiwów, a z ducha "nowej lustracji" wyniknęło powierzenie IPN-owi roli oskarżyciela w procesie lustracyjnym (ale już nie sam proces). Pozostawiono także obowiązek publikowania przez Instytut wykazu OZI, ale - uwaga! - wedle nowych zasad, tzn. dzieląc ten wykaz na szereg kategorii współpracy.

W ten sposób powstała hybryda prawna: dwa różne, a nawet sprzeczne ze sobą systemy prawne w jednym. System oświadczeń i ich sądowej weryfikacji miał wady, ale miał też wewnętrzną logikę. System opierający się na szerokim otwarciu archiwów był w moim przekonaniu o niebo lepszy (ustawa miała błędy, ale one dotyczyły spraw szczegółowych), a w każdym razie był wewnętrznie koherentny. Prezydent postanowił, a parlamentarzyści to zaakceptowali, połączyć wodę z ogniem. Będziemy więc mieli z jednej strony jednoznaczne orzeczenia sądu, a z drugiej strony całą niejednoznaczność dokumentów. Co gorsza, obowiązek publikowania wykazu współpracowników w obecnej wersji pogłębi jeszcze chaos poznawczy. O ile wiem, prezydent był przywiązany do tego pomysłu i nie dał sobie wytłumaczyć, że w tym przypadku połączenie starego z nowym prowadzi do zaprzeczenia celów, do jakich zmierzała krytyka pojęcia OZI. Chodziło bowiem o to, żeby nie mieszać w jednej kategorii ludzi splamionych z tymi niemal niewinnymi. Skoro jednak IPN będzie publikował listy wedle kategorii współpracy, musi się oprzeć na tych kategoriach, które nadała OZI-m arbitralnie tajna policja. A to bywało mało precyzyjne albo wręcz mylące. Mogło się np. zdarzyć, że ktoś, kto był formalnie TW (tajnym współpracownikiem), a więc przynależał do kategorii najbardziej zaawansowanej współpracy, mógł mniej szkodzić niż jakiś podrzędny KP (kontakt poufny).

Dokumenty po UB/SB są cenne, ale nie można brać ocen tam zawartych dosłownie. Prezydent może i chciał dobrze, ale wyszło jak zwykle.

Oświadczenia już były

Nie wdając się w meritum gorącej debaty o oświadczeniach lustracyjnych dziennikarzy, warto poczynić kilka spostrzeżeń na jej marginesie.

Protestujący dziś dziennikarze w ogromnej większości zaliczają się do zagorzałych przeciwników lustracji w ogóle. Jednak mając do wyboru między sytuacją prawną typu "mniej lustracji" oraz "więcej lustracji", wybierali to pierwsze. "Znowelizowaną nową lustrację" przyjęli z ulgą. Ustawa z 14 lutego nie była szczytem ich marzeń, ale z ich punktu widzenia stanowiła postęp. Tak też ją oceniali, zaś kwestia oświadczeń jako takich nie była wtedy przedmiotem publicznego zainteresowania.

Zresztą i dawniej, gdy obowiązywała jeszcze "stara lustracja", nie słyszeliśmy z ich strony krytyki oświadczeń jako takich. Owszem, motywy osobiste - postrzeganie oświadczeń jako formy urzędowego upokorzenia - mogą grać pewną rolę, ale chyba nie pierwszoplanową. Jeśli bowiem jakaś instytucja prawna ma w sobie rys upokarzający, to ludzie, którzy kształtują opinię publiczną, powinni byli to zauważyć już wtedy, gdy ewentualne upokorzenie mogło dotyczyć np. prawników, a nie dopiero teraz, kiedy dotyczy ich samych.

Wyciągam stąd wniosek, że awantura o oświadczenia jest zastępczą formą sprzeciwu wobec lustracji. Każdemu wolno, ale byłoby lepiej dla jakości debaty, aby wysławiać się bardziej wprost.

Roman Graczyk (ur. 1958) jest dziennikarzem, w latach 1983-1991 pracownikiem "Tygodnika Powszechnego", następnie Radia Kraków i "Gazety Wyborczej". Ostatnio opublikował książkę "Tropem SB. Jak czytać teczki".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2007