Lolo Cristo widzi to inaczej

Rzymska konnica zbiera się już o świcie, na razie jeszcze w dżinsach. Chrystus przymierza koronę cierniową z lakowanej gałęzi i plastikowych igieł. Przycina mu ją Piłat – żeby nie uciskała za mocno.

20.03.2016

Czyta się kilka minut

Inscenizacja Męki Pańskiej, San Fernando, Filipiny. / Fot. Ezra Acayan / DEMOTIX / CORBIS
Inscenizacja Męki Pańskiej, San Fernando, Filipiny. / Fot. Ezra Acayan / DEMOTIX / CORBIS

San Fernando i Angeles, dwa największe miasta filipińskiej prowincji Pampanga, dzieli od stołecznej Manili tylko godzina jazdy. W ciągu roku turyści odwiedzają je rzadko. Jednak podczas Wielkiego Tygodnia stają się ważniejsze od słonecznych plaż Palawanu czy słynnych Wzgórz Czekoladowych na wyspie Bohol. Bowiem to właśnie tutaj, podczas realistycznych inscenizacji Męki Pańskiej, przybija się do krzyży ochotników. Wcześniej liczni pokutnicy dokonują na ulicach krwawych samookaleczeń.

Półnagie postacie z zasłoniętymi twarzami i poharatanymi plecami mieszają się z samochodami i motorami, niczym przebłysk z innej epoki. Nazywają ich tu magdarame – współodczuwający. Niektórzy idą pojedynczo, w asyście rodziny. Częściej jednak poruszają się grupami. Ściągają na kościelne dziedzińce, w tym na ten przed katedrą w San Fernando. Czasem wśród tłumu słychać tylko żal do biskupów o to, że odrzucają tradycję, która płynie od ludzi, odzwierciedla ich potrzeby.

Oficjalnie Kościół katolicki jest bowiem przeciwny krwawym praktykom. Nie zamyka jednak bram przed ich uczestnikami. To nie leży w filipińskiej naturze. Tożsamość Filipińczyków jest zlepkiem dawnych zwyczajów, tradycji kolonizatorów oraz współczesnej kultury zachodniej, głównie amerykańskiej. Na wszelką inność mieszkańcy tego kraju wykształcili w sobie mieszankę akceptacji i obojętności. Nie powoduje ona odruchu zamykania drzwi. Żyje tu ok. 80 mln katolików, ale konstytucja uznaje tzw. trzecią płeć, a przy charakteryzacji aktorów odgrywających Pasję pomagają transwestyci.

Tutaj potną tatusia

W Wielki Czwartek przed jednym z domów w Angeles do udziału w misterium przygotowuje się grupa magdarame. Dan, gospodarz miejsca, będzie się dziś modlił o zdrowie dla swojego chorego syna, 10-letniego Teddy’ego. Pokazuje burilyo – bicz odziedziczony po ojcu. Miła w dotyku, elastyczna rękojeść ze splecionego materiału. Trzynaście bambusowych pręcików na oddzielnym sznureczku klekocze cicho przy każdym ruchu. Bardziej niż narzędzie wymyślnej ascezy bicz przypomina zabawkę do zawieszenia nad niemowlęcym łóżeczkiem. Bywa, że obowiązek udziału w inscenizacji Męki Pańskiej przechodzi z ojca na syna.

Takie praktyki zawsze były domeną niższych warstw. W robotniczej dzielnicy Lourdes nowe burilyos wciąż znajdują nabywców. Wielu dorosłych przyznaje, że za młodu biczowało się wyłącznie z chęci dorównania starszym kolegom. Dan uważa, że wielu młodych bezrefleksyjnie przejmuje tradycję, mając w poważaniu przebłaganie za grzechy.

W orszaku przeważają młodzi. Rytm ich kroków zgrywa się z regularnymi odgłosami biczowania. Co pewien czas przystają, klękają i kładą się na asfalcie, dotykając ziemi czołem. Dzieci podają im wodę do picia, czasem oblewają ich głowy i plecy. Wtedy upał na chwilę łagodnieje, krew przestanie krzepnąć. Ekscytację widać tylko wśród turystów. Ale miejscowi rowerzyści, piesi oraz sprzedawca orzeszków lawirują między pryskającymi kroplami krwi. Niejedna już spadła mi na gołą stopę, rękę czy nogawkę spodni.

Tymczasem biczownicy spod domu Dana zdejmują koszulki i rozpoczynają chłostę przygotowawczą. Zanim się ją otworzy, skóra musi dobrze najść krwią. Przynajmniej dwadzieścia minut. To czynność mechaniczna. Jedną ręką można się biczować, drugą spokojnie palić papierosa. Kilka osób zdecydowało się obwiązać abakowymi linami, które utrudniają krążenie i czynią wysiłek jeszcze większym.

– Tutaj potną tatusia – mówi Teddy, wskazując zaśmiecony trawnik w cieniu rozłożystych akacji.

Pierwsze plecy już pochylone. Grupka gapiów wlepia wzrok we fragment nagiego ciała. Wyciągają komórki i aparaty. Wyznaczony cyrulik zaczyna nacinać: sześć rzędów po pięć. Ręka niemal fruwa nad napiętymi mięśniami. Z wąziutkich ranek wypływają pękate krople krwi. Czasem ktoś cicho syknie, ktoś lekko przygryzie usta.
Dan celebruje tę chwilę. To dla niego moment podniosły. Już do końca dnia pozostanie wyciszony.

Tymczasem na ulicy odgłos biczowania zrobił się hipnotyzujący. Krew jest wszędzie. Na pobliskim murze ktoś namalował nią nawet swoje inicjały i serduszko. Znad straganów unosi się zapach pieczonych podrobów, mięsa i wołowego bulionu. Nad głowami łopoczą sznury kolorowych chorągiewek z logo sponsorów. Z głośnika przed kaplicą płyną wielkopostne śpiewy, a magdarame leżą już krzyżem przed świątynnym progiem.

Dan i przyjaciele wkrótce do nich dołączą.

nscenizacja Męki Pańskiej, San Fernando, Filipiny. / Fot. Ezra Acayan / DEMOTIX / CORBIS

Duma barangaju

Wielkopiątkowe inscenizacje Drogi Krzyżowej odbywają się pod egidą miasta. W San Fernando oddzielne spektakle szykują aż trzy dzielnice, zwane tutaj barangajami. Toczy się między nimi dyskretna rywalizacja.

Mieszkańcy schludnego barangaju St. Lucia twierdzą, że żywa Golgota wywodzi się właśnie stąd, nie zaś, jak chcą oficjalne broszury, z sąsiedniego San Pedro Cutud. Sąsiadom wytykają nadmierną komercjalizację. W Cutud, gdzie króluje Ruben Enaje, najsłynniejszy aktor grający rolę Chrystusa, odbywa się wielki turystyczny spęd.

Zbliżenia wbijanych w ciało gwoździ, ku uciesze widzów, pokazuje się na telebimach. Do ciał pokutników przyczepia się mikroporty – to po to, żeby lepiej było słychać jęki bólu. Komunikaty po angielsku informują międzynarodowy tłum, kiedy nie robić zdjęć, a kiedy ruszyć z miejsca. Krzyżowanych, bywa ich kilkanaścioro, wywołuje wodzirej. Lokalne biura podróży szykują na tę inscenizację specjalne pakiety. W cenie: udział w spektaklu z krzyżowaniem, nocleg i lunch w restauracji.

Ale w St. Lucia wszystko przebiega spokojniej. Richmond, młody reżyser, który odpowiada tu za Via Crucis, jest przejęty swoim zadaniem. Wszystkie kwestie mówione są puszczane z taśmy; aktorzy muszą tylko ruszać ustami. Richmond apeluje, by nie lekceważyć siły teatru, i przypomina, że „zwykłe”, akceptowane przez Kościół procesje są również spektaklem. Tyle że na początku lat 60. XX w. w San Fernando postanowiono dodać im realizmu.

– Sam zobaczysz, jaką to ma siłę. Ludzie będą ocierać łzy i głęboko przeżywać naszą grę. Tego media nie pokażą – mówi Richmond.

Chciałem go zapytać, czy wierzy w duchowe oddziaływanie sztuki wśród straganów z napojami, ale właśnie w tej chwili, w golfie z logo China Bank i smartfonem w ręku, przyszedł Poncjusz Piłat. Krótko po nim zjawił się też jeden z Chrystusów. W czasie Drogi Krzyżowej będzie ich trzech, krzyż poniosą na zmianę. Dopiero w ostatniej scenie wcielą się w trzy postaci: dobrego i złego łotra oraz samego Mesjasza.

Złym łotrem będzie Danilo Ramos. Na razie grzecznie siada na krześle. Drobny, o pokornym spojrzeniu. Być może jest osłabiony kilkudniowym postem, który podejmuje zawsze w Wielkim Tygodniu – a może zwyczajnie onieśmielony? Jest w końcu prostym robotnikiem. Do krzyża zostanie przybity dwudziesty siódmy rok z rzędu. Ma 44 lata, choć wygląda na więcej.

Później zjawia się Melchor. To on zawiśnie na krzyżu jako Chrystus. Sprawia wrażenie osoby przenikniętej duchowością, jakby nieobecnej. Obaj mówią spokojnie. Obaj mają podobne historie rodzinne: poważna choroba kogoś bliskiego i wyzdrowienie bez pobytu w szpitalu, które przypisują boskiej interwencji. Rozmowa nie idzie jednak łatwo. Pytam, czy sądzą, że Bóg cieszy się widząc ich cierpienie, czy rzeczywiście tego oczekuje? Odpowiadają frazesami: Bóg widzi ich modlitwę, w ten sposób mu dziękują. Danilo – zły łotr – przyznaje, że nie chodzi co niedzielę do kościoła. Mówi, że kocha Boga i jest z nim „po swojemu”.

Jest jeszcze José Ramires, który od lat w czasie ceremonii operuje młotkiem i gwoździami. Nie myśli o tym, że przybija do drewna odczuwającego ból człowieka.

Swoją funkcję postrzega jako zaszczyt. Gwoździe były tu już dawno i prędko nie znikną. To tylko my, obcy, przecieramy oczy.

Szloch z taśmy

Rano w Wielki Piątek rzymska konnica gromadzi się na miejscu już o świcie, na razie jeszcze w dżinsach. Melchor przymierza koronę cierniową z lakowanej gałęzi i plastikowych igieł, Piłat cierpliwie przycina ją tu i tam, żeby nie uciskała za mocno i przypadkiem się nie zsunęła. Barabasz już od dwudziestu minut stoi z boku i modli się po cichu.

Orszak rusza zgodnie z planem. Tłum gęstnieje. Tylko nielicznym udaje się podejść dość blisko, by obejrzeć rekonstrukcję kolejnych stacji Drogi Krzyżowej. Trudno jednak dostrzec wśród widzów oznaki wzruszenia. Ludzie wdrapują się na płoty, murki, czasem nawet na dachy przydomowych sklepików, byle tylko mieć jak najlepsze ujęcie dla swoich zdjęć.

W końcu, na Golgocie urządzonej za dzielnicowym boiskiem piłkarskim, zaczyna się finał widowiska. Danilo przylgnął już do czarnych belek; legioniści i pomocnicy techniczni przywiązują mu ramiona. Potem José Ramires spełnia swą posługę. Dwa szybkie uderzenia młotka z jednej i dwa z drugiej strony. Ktoś fotografuje drastyczne szczegóły tabletem. Danilo krzywi się z bólu dopiero przy podnoszeniu krzyża, gdy ciało zaczyna się minimalnie poruszać wokół świeżo otwartych ran. Potem już twarz ma spokojną. Dobry łotr reaguje tak samo.

Został jeszcze środkowy, najważniejszy krzyż. Pomocnik polewa belki wodą, gdyż zdążyły się już nagrzać w ostrym południowym słońcu. Newralgiczne miejsca dezynfekuje chluśnięciem alkoholu. Melchor leży na krzyżu. Ma zamknięte oczy. Napięte usta i zmarszczone czoło mówią swoje. Kiedy José przybija mu do krzyża ręce, odsłania zaciśnięte zęby. Jeszcze trudniejsze do wytrzymania jest przybijanie wrażliwych stóp, każdej z osobna. Wszyscy Cristos po kolei zaciskają powieki i otwierają szeroko usta. W końcu Melchor osuwa się na krzyżu. Powietrze rozdziera nagrany na taśmie szloch Maryi i przyjaciół Jezusa.

Nie sprawdziły się zapewnienia Richmonda – ludzie nie ocierają łez. Nie znika też las komórek i tabletów. Może to nie Chrystus jest tu centralną postacią, lecz Facebook, ten nowy bóg próżności?

Teraz dla ukrzyżowanych nadeszła chwila największej udręki – wyciąganie gwoździ. Z podestu dla mediów widać, jak napięta noga dobrego łotra trzęsie się z bólu. Zdjęcie z krzyża odbywa się pod okiem ratowników medycznych. Sanitariusze przenoszą wyczerpanych pokutników na polowe łóżka. Rany zostają błyskawicznie opatrzone; trzej Cristos przyjmują końską dawkę antybiotyków i środków przeciwbólowych.

Pielęgniarka mierzy Melchorowi ciśnienie i pozwala chwilę odpocząć. W końcu może on wytchnąć, leżąc obok słoika z gwoździami, podpisanego jego imieniem. Już po kwadransie podnosi się o własnych siłach i zakłada kolorowe szorty.

Jesus Christ Superstar

Minął miesiąc od Wielkanocy roku 2015 i San Fernando powróciło już do zwyczajnego rytmu. To dobry czas na spotkanie z Rubenem Enaje, najsłynniejszym z miejscowych Chrystusów.

Czeka na mnie w swoim domu, w barangaju San Pedro Cutud. Zatrzymuję się przed nieotynkowaną ścianą, z której spogląda twarz Che Guevary – własnoręczne dzieło Rubena. Na zadaszonym wewnętrznym podwórku panuje lekki rozgardiasz. Część rodziny Rubena siedzi na ławce, w rogu suszy się pranie. W kącie dziennego pokoju trójka wnuków Rubena przegląda Facebooka.

Wreszcie pojawia się i on. Uśmiecha się, ściska rękę, z zadowoleniem przyjmuje butelkę wina. Swobodnie siada na fotelu, na kolanie kładzie wzorzystą czapkę z daszkiem. Jednym okiem zerka na dziennik telewizyjny. Ruben ma rezolutne spojrzenie. Pyta o Polskę. Mówię mu, że może być tam bardziej rozpoznawalny niż prezydent Filipin.

– Serio? – śmieje się zaskoczony i wyraźnie zadowolony. Sięga po paczkę papierosów. Nie ma sensu pytać, czy potrafi doceniać proste ziemskie przyjemności.

Ruben uważa, że zbyt ascetyczne życie nie ułatwia wytrwania w wierze. Wierze, którą traktuje jako osobistą, niezależną od Kościoła relację z Bogiem. Rzadko uczestniczy w mszach.

– Kiedy byłem bardzo młody, chodziłem do kościoła codziennie. Dużo się modliłem, ale moje modlitwy były bezskuteczne. Z początku pewnie dlatego, że modliłem się o pieniądze – śmieje się. – Potem poprawiłem modlitwę, prosząc o znalezienie pracy. Udało się po trzech miesiącach – tak zostałem malarzem i cieślą.

Wtedy też zaczyna się historia znana z wielu wywiadów. Któregoś dnia Ruben spadł z rusztowania. Zanim uderzył w ziemię, zdążył zakrzyknąć: „Boże!”. Uznał, że dzięki temu odzyskał pełnię zdrowia. W geście dziękczynnym obiecał, że da się ukrzyżować przez dziewięć lat z rzędu, nawiązując do dziewięciu godzin męki Chrystusa na krzyżu. Potem przyjął pokutę na kolejne dziewięć lat. Prosił, kolejno, o zdrowie dla ciężko chorej żony i dla syna. Za każdym razem skutecznie. To daje mu dziś przeświadczenie, że postępuje właściwie.

Ruben jest przekonany, że Bóg posługuje się nim, aby przypomnieć ludziom o cierpieniu Chrystusa. Zwłaszcza najmłodszym, którzy często Biblii w ogóle nie czytali.
Pytam go, czy uważa, że ukrzyżowanie jest skuteczniejszą formą modlitwy niż samobiczowanie?

– Ukrzyżowanie jest trudniejsze, chociażby dlatego, że biczownicy piją sporo alkoholu dla pobudzenia krążenia i nacinają plecy, a ukrzyżowanie odbywa się bez wspomagania – odpowiada. Dodaje też, że dla niego granice dewocji nie istnieją.

– A gdy ktoś postanawia się spalić w akcie przebłagalnym?

– Spalić? Nie no, żartujesz, przecież to samobójstwo. Tylko wariat by to zrobił! – A gdybym postanowił obciąć sobie palec w ramach ofiary – miałbym do tego prawo?
– Palec już prędzej. Obciąć palec... Jak członkowie japońskiej Yakuzy, gilotyną do cygar? Może to też ich panata [zobowiązanie wobec Boga – red.]? – dowcipkuje Ruben z przekorą w oczach.

nscenizacja Męki Pańskiej, San Fernando, Filipiny. / Fot. Ezra Acayan / DEMOTIX / CORBIS

Kolejka do krzyża

Początkowo Drogi Krzyżowe zwieńczone prawdziwym krzyżowaniem były kameralnym aktem wiary praktykowanym w dzielnicach filipińskich miast – skromną sztuką reżyserowaną przez wuja Rubena. Szybko jednak krwawe inscenizacje zainteresowały amerykańskich żołnierzy stacjonujących w pobliskim Clark. A za ich pośrednictwem – zagraniczne media. U zarania w Pasji uczestniczyli tylko sąsiedzi, ale już wtedy było wielu chętnych do ukrzyżowania. Ruben czekał rok na swoją kolej. Od tamtej pory jest postacią szanowaną w swoim barangaju i dobrze znaną w mieście. W okolicy nazywają go Lolo Cristo – Dziadek Chrystus. Czasem ludzie proszą go o modlitwę w ich intencji. Ale są i inne głosy – że z pokutnika stał się gwiazdorem.

– Nad sztuką pracujemy dwa miesiące, a gwiazdą jestem tylko jeden dzień – tłumaczy się Ruben.

– A co powiesz o namiotach z napojami, parkingach, sponsorach i telebimach?

– Sponsorzy się przydają, dzięki nim mamy sporo pieniędzy dla dzielnicy. – Mikrofony nagłaśniające jęki bólu?

– Są potrzebne. Wcześniej powtarzano, że przybijanie do krzyża to tylko sztuczka.

– Przyglądałem się widzom w Santa Lucia: co drugi z komórką w ręku, niektórzy nawet ziewali. Nie denerwuje cię to, gdy cierpisz na krzyżu?

– Nie. Wiem, że pewnie jakieś dziesięć procent ludzi przeżywa te chwile. Trudno. Wystarczy, że oni coś z tego wyniosą.

Ale czas Lolo Cristo z wolna się już kończy. Miał poprzestać na dwudziestym siódmym razie, ale jak dotąd nie znaleziono godnego następcy. Nad doborem Cristos czuwa bowiem specjalny komitet, który kieruje się m.in. reputacją kandydata – zwłaszcza po skandalu, kiedy to dopuszczony do ceremonii Japończyk okazał się gwiazdą porno szukającą obrazoburczej reklamy. Ale są też ograniczenia wiekowe. 55 lat – próg, który Ruben właśnie przekracza.

Już dwa pokolenia dorosły, oglądając coroczną ofiarę Dziadka Cristo. Niełatwo będzie go zastąpić.

Tymczasem wnuczek Rubena stawia na stole słoiczek po serowym smarowidle do chleba, w którym jego dziadek trzyma gwoździe zanurzone w alkoholu. Ruben wyjmuje cztery ćwieki długości małego palca i bez namaszczenia wykłada je na stół.

Potem wychodzi na podwórko, bo tam lepsze światło. Przewiesza jeszcze pranie i pokazuje podpory na nogi z tegorocznego krzyża. Leżą oddzielnie, z boku narzędziowego stolika. Zwraca uwagę na ciemniejsze plamy wokół śrub – to zaschnięta krew. I ciągle dowcipkuje.

– Ile masz lat? Trzydzieści? No to jesteś tylko o rok starszy od tych gwoździ. Chodź, pokażę ci mój warsztat!

Podchodzi do stołu, na którym leżą grube, malowane na czarno belki.

– W tym roku miałem wyjątkowo krwawe krzyżowanie, bo zmienił się młotkowy. To też mój krewny, ale jeszcze niewyćwiczony. Te krzyże tutaj są najnowsze, mają pięć lat.

Wymieniamy je po sześciu.

Lolo Cristo sprawdza jeszcze coś przy nich. Jak sportowiec doglądający sprzętu poza sezonem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016