Zbawiciel z mikrofonem

Miasteczko San Fernando to centrum obchodów Misterium Męki Pańskiej na Filipinach. W Wielki Piątek krzyżuje się tu wielu ochotników – kontrowersyjny „znak firmowy” filipińskiej religijności.

   Czyta się kilka minut

Misterium Męki Pańskiej, San Fernando, 28 marca 2013 r. / Fot. Andrzej Meller
Misterium Męki Pańskiej, San Fernando, 28 marca 2013 r. / Fot. Andrzej Meller

W Angeles City jest jeszcze ciemno. Pod hotel Inn Crown co chwilę podjeżdżają trzykołowe riksze lub motocykle, z mężczyzną i kobietą; wynajmują pokój „na godzinę”. Z rzadka to kochankowie szukający chwilowego azylu od wielopokoleniowej filipińskiej rodziny. Większość hoteli w tym błyskawicznie rozwijającym się miasteczku, położonym obok międzynarodowego lotniska, to domy schadzek – ściągają tu masowo prostytutki i ich klienci, często podstarzali Europejczycy i Amerykanie.

Prostytucja, tak bardzo rzucająca się w oczy w filipińskim Mieście Aniołów, jest też „spadkiem” odziedziczonym po bazie wojskowej USA – istniała tu do 1991 r., kiedy to erupcja wulkanu Pinatubo z niezwykłym impetem zamieniła okolicę w ruinę, jak Wezuwiusz Pompeje, pozbawiając życia 800 mieszkańców (Amerykanie zwinęli wtedy bazę).

Teraz, w Wielkim Tygodniu, w Angeles City procesje zakrwawionych biczowników przeciskają się przez roje nierządnic – jak by napisano w czasach biblijnych – stojących wokół całodobowych „centrów masażu” i innych „happy barów”. Po krótkiej nocy nastaje Wielki Piątek, dzień ważny dla katolików, zwłaszcza tu, na Filipinach.

FILIPIŃSKA KALWARIA

Aby dostać się do San Fernando – filipińskiego odpowiednika Kalwarii Zebrzydowskiej, głównego tutaj centrum obchodów Misterium Męki Pańskiej – trzeba wstać skoro świt i opuścić Angeles City w tzw. jeepnnys (wydłużonym dżipie, mieszczącym kilkunastu pasażerów – to podstawowy i najtańszy środek transportu). San Fernando leży 30 kilometrów stąd.

Słońce wschodzi – najwyższy czas, by znaleźć dogodne miejsce, z którego będzie widoczne „krzyżowanie”. O siódmej rano wysiadamy więc z Elą pod XVIII-wieczną katedrą San Antonio w San Fernando. Pierwsi biczownicy i pokutnicy z krzyżami na ramionach, po odmówieniu popularnej koronki do Miłosierdzia Bożego, ruszają już w stronę „kalwarii”, położonej dwa kilometry pod miastem. Mijamy kolonialne wille zbudowane przez Hiszpanów (w czasie II wojny światowej mieszkali w nich japońscy okupanci).

Chodzący gęsiego po uliczkach biczownicy w czarnych kapturach robią przygnębiające wrażenie – obryzgują przechodniów swoją krwią, która strugami tryska im z pleców. Po licznych smagnięciach, przy pomocy biczów domowej roboty, na poranionych plecach zostaje ślad przypominający skrzydła.

50-letni Filipińczyk Jino jest zniesmaczony. – Po co im kaptury, skoro chcą zmyć z siebie grzechy i oczyszczeni chodzić ulicami? Popatrz na te tatuaże z Chrystusem na ich ramionach. Nie podoba mi się to. Wiem, że niektórzy z nich wcześniej piją, żeby złagodzić ból. Czy to ma sens? – pyta. I sam sobie odpowiada: – Przecież Chrystus już odkupił nasze winy, szczera modlitwa i skrucha wystarczą. Krzyżowanie jest niepotrzebne – powtarza Jino, którego babka była chińską katoliczką z Makau.

Także Teresa, z zawodu kucharka, jest przeciwna takiej ludowej religijności. Jej ocena biczowników jest jeszcze bardziej krytyczna: – Po pierwsze, z nich nie leje się tyle krwi. To specjalna farba, którą barwią plecy i bicze dla większego efektu. Kaptury noszą, bo pewnie faktycznie są grzesznikami i boją się, że jeśli ktoś ich potem rozpozna, jak np. będą pić w barze, to będzie im wstyd. Przeżywanie męczeństwa Chrystusa jest sprawą osobistą, nie powinno się z tego robić show. Ale na Filipinach to tylko margines, może pięć procent ludzi podziela entuzjazm dla takiego cierpienia na widoku – dodaje Teresa.

POKUTA CZY CEPELIA

Na polu pod miastem, gdzie usypano niewielkie wzniesienie – to miejscowa „kalwaria” – szybko gromadzi się tłum. Żar leje się z nieba. Prócz Filipińczyków pole zapełniają też turyści (jest nawet kilkoro Polaków). Niedaleko „kalwarii”, pod zadaszeniem, zbudowano nawet „lożę” dla vipów i podest dla prasy.

Zgromadzenie przypomina cepelię, ludowy festyn. Tylko zamiast waty cukrowej i baloników Filipinki smażą wieprzowe szaszłyki, kurze serca i nóżki; sprzedają też tutejszy napój chłodzący z żelkami. Krążący sprzedawcy oferują ręczniczki na głowę (100 pesos za cztery sztuki), a polowe stoisko McDonalda – różnokolorowe parasolki, mające chronić od coraz bardziej uciążliwego słońca. Tego dnia miejscowi liczą na sowity zarobek.

Atmosfera zaczyna zmieniać się w podniosłą, gdy z głośników spiker prezentuje (po angielsku) plan drogi krzyżowej, a w tle narasta dramatyczna muzyka i religijne pieśni.

Dochodzi południe – zgromadzeni wokół „kalwarii” są już wykończeni upałem – gdy na drodze prowadzącej do trzech krzyży, ustawionych na wzniesieniu, zjawiają się biczownicy. Idą w pyle, na czworakach, kładą się plackiem pod krzyżami. Za nimi: rzymscy wojacy, konne zaprzęgi i gapie z epoki, w których wcielają się aktorzy – mieszkańcy okolicznych wiosek.

Około trzynastej „Rzymianie” przywożą aktorów, odgrywających role złodziejaszków ukrzyżowanych wraz z Chrystusem. Widzowie, „vipy” i dziennikarze nagle dwoją się i troją, aby mieć jak najlepszy widok. „Złodzieje” są jedynie przywiązywani do krzyży.

Ale chwilę później „Rzymianie” zaczynają przybijać do krzyża – 10-centymetrowymi gwoździami – niejakiego Alexa Larananga. 58-letni sprzedawca miał wcześniej wyznać, że „robi to dla pomyślności i zdrowia rodziny”. Nad „Golgotą” unosi się przeraźliwy krzyk krzyżowanego, potęgowany przez głośniki: samozwańczy „Chrystus” ma przyczepiony obok ust mały mikrofon. Już po paru minutach następuję zdjęcie z krzyża, a „rzymscy” oprawcy przekazują Laranangę pielęgniarzom, którzy biegną z rannym na noszach do punktu medycznego. Widzowie krzyczą, żądają, aby ktoś przed nimi zniżył się, złożył parasol, bo nie widać...

ŚLUBY RUBENA ENAJE

Ale to nie koniec krzyżowania – Alex Larananga był tylko pierwszy. Do zachodu słońca w kolejce stanie jeszcze 20 chętnych. Wśród nich – legendarny tu Ruben Enaje, 52-letni grafik, dla którego będzie to już dwudzieste siódme jego ukrzyżowanie.

Dla niego wszystko zaczęło się od upadku na budowie: w 1985 r. Ruben Enaje spadł z trzypiętrowego rusztowania. Twierdził potem, że zanim runął na ziemię, zdążył w locie odmówić krótką modlitwę, i stracił przytomność. Swe ocalenie potraktował jak cud; z upadku wyszedł niemal bez szwanku. Postanowił podziękować Bogu – i wybrał cierpienie na krzyżu.

A skąd liczba 27? Jezus z Nazaretu wisiał dziewięć godzin na krzyżu, zanim skonał. Dlatego Enaje postanowił dziękować za ocalenie przez dziewięć lat. Ale potem zachorowała mu córka, lekarze nie dawali jej dużych szans na przeżycie. Enaje złożył nowe ślubowanie: da się przybijać do krzyża przez kolejnych dziewięć lat, jeśli córeczka przeżyje. Przeżyła. Potem lekarze zdiagnozowali u żony raka gardła, guz był coraz większy. Enaje złożył ostatnie ślubowanie.

Dziewięć razy trzy daje 27.

Co roku na Filipinach ukrzyżować daje się kilkadziesiąt osób. Obcokrajowców obowiązuje zakaz po tym, jak parę lat temu w San Fernando zgłosił się pewien Japończyk – i wybuchł skandal, bo ochotnik okazał się gwiazdą porno, a ukrzyżowanie chciał wykorzystać do autopromocji.

„TO NIE WOLA CHRYSTUSA”

Nazwa Filipiny, Las Islas Filipinas, pochodzi od imienia hiszpańskiego króla Filipa II. Tak na cześć władcy nowo podbitą krainę nazwał Ruy Lopez de Villalobos, który dowodził podbojem w połowie XVI w. (wcześniej podbój archipelagu zaczął Ferdynand Magellan, ale zginął).

Hiszpanie podjęli chrystianizację podbitych wysp. Początkowo szło to opornie, ale ostatecznie, do końca XIX w., udało się im uczynić z Filipińczyków katolików. Dziś aż 80 proc. ludności (czyli ponad 70 mln) to katolicy – w Azji Filipiny są ostoją chrześcijaństwa. Gdy w 1995 r. Jan Paweł II po raz drugi odwiedził Manilę, na spotkanie przybyły 4 mln wiernych – rekord podczas jego pielgrzymek.

Teresa z San Fernando miała rację: krzyżowania i biczowania – jako tradycja sięgające dopiero lat 50. XX wieku – choć spektakularne, stanowią margines w religijności Filipińczyków. Nie mają też poparcia filipińskiego Kościoła. Arcybiskup José Palma, przewodniczący Episkopatu Filipin, mówił niedawno kościelnemu Radiu Veritas, że takie praktyki „nie są pragnieniem Chrystusa”. I zaznaczając, że „powinniśmy wszyscy skoncentrować się na modlitwach”, dodał: „Mamy nadzieję, że ­obrzędy te ustaną”.

Ale wolno sądzić, że Wielki Piątek w San Fernando za rok będzie wyglądać tak jak teraz...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2013