Lodowy sen

W Bodaczowie koło Zamościa zamarzł w ubiegłym tygodniu 51-letni mężczyzna. Sto trzydziesty szósty Polak zmarły tej zimy z wychłodzenia.

12.01.2010

Czyta się kilka minut

Mieczysław J., mieszkaniec podkrakowskiej wsi Ch., zamarzł podczas największej tej zimy fali mrozów, w nocy z soboty na niedzielę 20 grudnia. Był może pięćdziesiątą, może sześćdziesiątą ofiarą mrozu. W policyjnych opisach, w rubryce "stan" postawiono znak zapytania, ale o Mieczysławie można śmiało powiedzieć: ofiara wódki. Tak przynajmniej mówią we wsi. Mietek nie trzeźwiał nigdy: jak nie było na gorzałę, pił bimber własnej roboty. Matka zmarłego czterdziestoparolatka, dziarska staruszka kuśtykająca wokół domu o lasce, tamtej soboty zdążyła jeszcze zobaczyć syna. Wpadł po południu, przywitał się, pociął drzewo na cyrkularce w przydomowej szopie i poszedł. Że ludzie w Polsce zamarzają, matka Mieczysława wiedziała dobrze: w przeddzień w sąsiedniej wsi znaleźli pod domem nieżywego człowieka. W telewizorze też trąbili o ofiarach, ale bezdomnych. A Mietek miał przecież dom i co do garnka włożyć.

Wieczorem przyszedł do W., kolegi mieszkającego po drugiej stronie wioski. Wypity. Poprosił o papierosa, odpalił i przepadł. Po co w nocy wrócił i położył się w nieogrzewanym ganku drewnianej chaty? - Może chciał następną fajkę? - zastanawia się W.

Młody mężczyzna trzyma na ręku dziecko i pokazuje pomieszczenie z niedomykającymi się drewnianymi drzwiami. Kiedy w niedzielę rano wyszedł na ganek, Mietek był już sztywny. - Przyjechali nawet z telewizji, ale nie chciało mi się gadać - relacjonuje ze łzami w oczach W.

Śmierć w godzinę

Wśród ponad setki ofiar polskich mrozów są mężczyźni i - rzadziej - kobiety, młodzi i starzy, bezdomni i zameldowani. Jeśli szukać wspólnego mianownika dla większości ofiar, będzie nim właśnie alkohol, który - wbrew ludowym mądrościom - sprzyja wychłodzeniu organizmu. Mieczysław J., pijany, śpiący na ganku w temperaturze minus piętnaście stopni, nie potrzebował na zamarznięcie całej nocy.

Dr Jacek Lizoń, chirurg, wykładowca Zakładu Medycyny Katastrof i Pomocy Doraźnej CM UJ: - Alkohol rozszerza naczynia krwionośne skóry, przez co organizm szybciej traci ciepło. Trudno powiedzieć, jak szybko człowiek zamarza, bo zależy to od temperatury powietrza, ogólnego stanu organizmu i innych czynników. Ale czasami wystarcza nawet godzina.

Jak mówi Lizoń, w pierwszej fazie hipotermii temperatura ciała spada do 35 stopni Celsjusza. W fazie drugiej dochodzą dreszcze, sztywnienie mięśni, a temperatura osiąga 28-30 stopni. Wtedy zazwyczaj ofiara nie jest już w stanie sobie pomóc, bo pojawiają się zaburzenia świadomości. Etap krytyczny to słabo wyczuwalny puls, zwolniony oddech i całkowita utrata świadomości.

Coraz częściej zamarzają Polacy ze stałym zameldowaniem, jak Mieczysław J. spod Krakowa. W Małopolsce, gdzie tylko przez ostatnie dwa tygodnie grudnia z powodu wychłodzenia zmarło 11 osób (to niechlubny rekord Polski w tym okresie), większość ofiar to właśnie właściciele domów i mieszkań. Tak było z młodym mężczyzną z Gronkowa, który w największy grudniowy mróz wyszedł po owce do bacówki - zamarzł kilkaset metrów od obejścia. Albo z pięćdziesięciolatkiem z Krynicy Zdroju (droga przed domem) czy 48-latkiem z Rożnowej koło Wieliczki (schody wejściowe).

Spośród ponad stu ofiar najwięcej, bo aż 91, zamarzło w drugiej połowie grudnia. Poza województwem małopolskim, najtragiczniejszy plon zebrała zima na Śląsku. To, jak mówią policjanci, stały element corocznych statystyk: efekt zimnego klimatu południowej Polski.

Choć statystyki muszą robić wrażenie, tegoroczna zima nie jest pod względem ofiar mrozów szczególna. Przez ostatnie osiem lat - to okres objęty policyjnymi raportami - zamarzło na śmierć prawie dwa tysiące Polaków. Pozostałych przy życiu ofiar wódki i mrozu nikt nie zliczy. To tysiące rozsianych po kraju ofiar, pozbawionych po amputacjach palców, rąk, nóg.

Wśród nich są bezdomni. Choć ich liczba w Polsce nie jest dokładnie znana, szacunki mówią o kilkudziesięciu tysiącach. Wielu z nich nawet w największe mrozy nie chce słyszeć o schroniskach, noclegowniach i ogrzewalniach.

Winiarnia od południa

Toruń, początek stycznia. Temperatura kilka stopni poniżej zera. Obrzeża miasta, czerwony bunkier z napisem A14. Wciśnięty w pagórek budynek otoczony jest zaspami śnieżnymi. Dookoła las, resztki pruskich fortyfikacji, do najbliższej drogi kilkaset metrów. Przed bunkrem na lince wiszą cztery pary zamarzniętych kalesonów.

W progu wita pięćdziesięcioletni Stefan: niski, wychudzony, z czarnym wąsikiem. Grzeczny, ale od progu znać menedżerską swadę: nie może być tak, że dziennikarze na mrozach zarabiają, a on nic z tego nie ma. Ostatnio, jak największe zimno przyszło i ludzie marli na ulicach, przyjechała telewizja. I co? Nawet dziesięciu złotych z tego nie było. No więc dzisiaj Stefan stawia sprawę jasno i uczciwie: fifty-fifty. - Za historię i oglądanie wnętrza - precyzuje.

Wejścia do pomieszczenia bronią prowizoryczne, zamykane na kłódkę drzwi z dykty. Z przedsionka widać kilka grzejących się przy świecach postaci. Wybili w murze dziurę, z której sterczy metalowa rura odprowadzająca dym od piecyka. Do noclegowni iść ani myślą. - Więcej bezpłatnie nie powiem - traci cierpliwość Stefan i znika w pomieszczeniu bunkra.

42-letni Andrzej nocuje w kamienicy na toruńskiej starówce. - Mam taki patencik - uśmiechając się Andrzej odsłania czarne pieńki jedynek. - Na samej górze jest strych, mogę tam spać do rana. Domofon, na umówiony sygnał, otwiera mi kumpel z kryminału. Zimno prawie jak na ulicy, ale nie wieje. Żeby ciepło było, już teraz robię sobie winiarnię. - Andrzej wyjmuje z kieszeni czerwonej kurtki butelkę i bierze duży łyk. - Już po południu jestem na obrotach, to wieczorem mi ciepło.

Podczas mrozów kilkudziesięciu toruńskich bezdomnych spędza noce poza schroniskami i noclegowniami, mimo że miejsc nie zabrakło nawet podczas największej fali zimna. Tylko między 19 a 23 grudnia w samym województwie kujawsko-pomorskim zamarzło pięć osób.

Również w Krakowie, gdzie liczba bezdomnych może sięgać ponad tysiąca, wielu nie chce słyszeć o pomocy, choć podczas najgorszych mrozów noclegownie rezygnują z przestrzeganego zwykle wymogu trzeźwości.

Andrzej, czterdziestolatek spod Tesco w krakowskim Prokocimiu: kloszard przepraszający. Nawet jak ktoś dwóch złotych nie da, złego słowa nie powie. Tylko się ukłoni i rzuci: "miłego dnia". Jest styczniowy wieczór, minus dziesięć stopni, ale na mróz ma sposób: co zbierze parę złotych, wchodzi do środka. To wystawy sklepowe poogląda, to kurczaka z rożna zje i popije herbatą. Jak przyjdzie 22.00, pójdzie na "trzynastkę" i dojedzie do "swojego" bloku na Bieżanowie. W środku zimno, ale nie tak źle jak na zewnątrz.

Na ulicę trafił po tym, jak oszukał go cały świat: brat mieszkanie podstępnie przechwycił, a żona - szkoda gadać. Jak raz byli w Grecji, to z Grekiem się puściła, i tyle ją widział. Do noclegowni nie pójdzie, bo miejsc nie ma. Informację, że wolne łóżka jednak są, przyjmuje z teatralnym zdziwieniem. - Raz poszedłem, to mnie nie wpuścili, bo byłem po jednym piwie. - Andrzej jak z rękawa wyciąga historyjkę o złych noclegowniach. - Potem stoję pod drzwiami, a tam dwóch gości kompletnie pijanych wchodzi bez problemów. Więcej nie pójdę - kiwa głową.

Zwykły ludzki pech

Jak uratować życie bezdomnemu, który nie chce pomocy? Czy tej zimy musiało zamarznąć prawie stu czterdziestu Polaków?

Na podobne pytania próbowali odpowiedzieć eksperci zaproszeni przez Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta - organizacji dającej schronienie tysiącom bezdomnych w całym kraju - przygotowując w 2008 r. rekomendacje do ogólnopolskiego modelu pomocy bezdomnym w okresie zimowym. Wnioski, przeznaczone dla wszystkich zainteresowanych instytucji - od gminnej pomocy społecznej, przez policję i straż miejską, aż po organizacje pozarządowe - do dzisiaj nie straciły aktualności.

Chociażby postulat współpracy straży miejskiej, MOPS-ów i organizacji pozarządowych: regularnych spotkań, wymiany informacji na temat skupisk bezdomnych, aktualnej liczby wolnych miejsc noclegowych czy wspólnych interwencji w pustostanach. - Ta współpraca w wielu miastach nie działa - mówi Bohdan Aniszczyk, przewodniczący Towarzystwa. - Nie ma też zwykle jednego koordynatora działań, bo wszystkie strony obawiają się odpowiedzialności. W efekcie każda z instytucji działa na własny rachunek.

Dlatego autorzy raportu piszą o zapewnieniu "korzyści dla społeczności lokalnych, w których udało się skoordynować działania (...) na rzecz zapobiegania zamarznięciom, w formie np. możliwości ubiegania się o dodatkowe środki na działania związane z koordynacją".

Kolejny wniosek to ustanowienie wojewódzkich infolinii i zachęty do utworzenia lokalnych telefonów interwencyjnych. I w końcu postulat najbardziej praktyczny: utworzenie ogrzewalni, tzw. noclegowni niskoprogowych - mniejsze wymagania, choćby brak zakazu wstępu dla nietrzeźwych - których dzisiaj w dużych miastach jest jak na lekarstwo.

Bohdan Aniszczyk od siebie dodaje kolejny punkt: większa liczba streetworkerów, którzy mogliby przekonywać bezdomnych, by skorzystali z pomocy. - W Polsce nie inwestuje się w pomoc społeczną. Wydaje się pieniądze na świadczenia, biurokrację, ale nie na pomysły, jak zaradzić problemom. Streetworkerzy w ośrodkach pomocy społecznej to rzadkość.

Tymczasem streetworker to o wiele większa szansa na skłonienie bezdomnego do przyjęcia pomocy niż plakat przylepiony na przystanku tramwajowym.

***

Jednak nawet najsprawniejszy street­worker i dobrze skoordynowana pomoc nie uchronią wielu potencjalnych ofiar przed zamarznięciem. Bo kto przekona Andrzeja z toruńskiej starówki, że noclegownia z regulaminem i zakazami jest lepsza od strychu, na którym od lat wegetuje i znieczula się tanim winem? Kto nakłoni Andrzeja z krakowskiego Bieżanowa, od lat samotnika, żeby porzucił klatkę na rzecz schroniska im. św. Brata Alberta?

A Mieczysław J., zamarznięty 19 grudnia we wsi pod Krakowem? Do niego nikt nie przyszedł, bo Mietek miał dom, a o pomocy społecznej nawet słyszeć nie chciał. Bezdzietny, kawaler. Malarz, ale roboty się nie czepił. Mieszkańcy mówią, że i tak miał szczęście, bo przez wieś nieraz, mróz nie mróz, pijaniutki przechodził i co kilkadziesiąt metrów padał na ulicy. No i że te jego przystanki musiały się źle skończyć.

W nocy 20 grudnia Mietka dopadł zwykły ludzki pech, mówi mężczyzna pod budynkiem wiejskiej straży pożarnej. Bo z ulicy we wsi nikt leżącego na ganku nie mógł dostrzec, a zaprzyjaźniona rodzina W. za ścianą już dawno spała.

Współpraca: Rafał Lachowicz

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2010