List z peryferii

Widma kolejnych dyskusji krążą nad literaturą polską. Że coś jest nie tak, czuje chyba każdy. Nie ma jednak spójnego pomysłu na to, co dolega literaturze/literaturce.

30.01.2006

Czyta się kilka minut

---ramka 403602|lewo|1---to jest przecież miasto, dochodzące z dołu

(Karol Maliszewski, "Zapowiedź")

Nie ma pewności, że diagnozy i zalecenia są trafne, nie wiadomo bowiem, czy odnoszą się do właściwego pacjenta. Trafnie dotknął tego problemu Julian Kornhauser, pisząc o istnieniu kilku obiegów literackich. Problemem nie jest samo ich istnienie, ale dramatycznie mała liczba przejść między obiegami literatury, rozumianej tu nie tylko jako zbiór tekstów, także jako system wzajemnych powiązań ludzi, książek, zdarzeń, przedmiotów.

Mamy skupiska nisz; archipelagi pozostające w bezpośredniej bliskości, a jednak rządzące się własnymi prawami. Bo przecież innymi prawami rządzi się archipelag poezji, a innymi wyspa prozy. W przypadku poezji nie istnieje na przykład sprzężenie zwrotne związane ze sprzedażą. Być może dlatego z jednej strony postępuje hermetyzacja idiomów, jakimi współczesna poezja gada, z drugiej jednak - stosunkowo dużej dowolności poszukiwań artystycznych towarzyszy jednorodność przestrzeni, w której mogą istnieć autorzy bardzo różniący się wiekiem i doświadczeniem. Wolna Republika Poetów to metafora nie tak znowu odległa od rzeczywistości. Proza bezwzględniej poddana została w ostatnich latach próbie rynku, co sprawia, że z jednej strony jest nadobecna w świadomości społecznej, z drugiej jednak za tą nadobecnością niewiele idzie jakości.

Wszystko to razem każe sądzić, że nie jest możliwe stworzenie jednej spójnej opowieści o literaturze czy literaturce ostatnich lat, szczególnie gdy uwzględnić fakt, że pojawił się zupełnie nowy nośnik słowa pisanego, jakim jest internet. Nośnik, którego możliwości nadal wydają się być w Polsce wykorzystywane umiarkowanie - ale o tym niżej.

Fala i ośrodek

Żeby fala mogła się rozchodzić, musi mieć ośrodek. Jeżeli dyskusje literackie podobne są do wołania na puszczy, to także dlatego, że dyskursowi brakuje ośrodka. Powszechne jest przekonanie, że aby literatura mogła w miarę swobodnie oddychać, potrzebuje ogólnopolskiego pisma, najlepiej tygodnika, swoistej literackiej centrali. Wydaje się, że szans na takie pismo raczej nie ma i nostalgiczne westchnienia nic tu nie zmienią. Najprężniejsze pisma, zwane literackimi, to w najlepszym przypadku dwumiesięczniki, najczęściej zaś kwartalniki ukazujące się od dotacji do dotacji, od zapału redakcji do jej zupełnej zapaści.

Ostatnią szansą na zaistnienie pisma, za jakim kwilą rozliczne środowiska, był poznański "Nowy Nurt", ostatecznie zamknięty w roku 1996. Dziś pism teoretycznie jest sporo, ale większość z nich pozostaje w stanie hibernacji, co oznacza zwykle wydawanie jednego numeru na rok, lub śmierci klinicznej - pismo istnieje jako byt mniemany tylko po to, by redaktorzy mogli mieć obszerniejsze noty biograficzne w innych pismach...

Przełom lat 1996 i 1997 wydaje się ważny także dlatego, że w roku 1997 miała miejsce pierwsza edycja Nagrody Nike ("Paszporty Polityki", kreowane później na nagrodę "niezależną", zaczęły wcześniej, bo w 1993 roku). Te dwa pozornie ze sobą niezwiązane zdarzenia (upadek "Nowego Nurtu" i narodziny Nike) pokazują jednak wyraźne przestawienie akcentów, zmianę sposobu istnienia literatury w przestrzeni publicznej. Miejsce ciągłości form zajął "eventyzm", czyli życie literaturą tylko przy okazji, obcowanie z kulturą pod postacią eventu, czyli Zdarzenia czy Igrzyska.

Medializacja literatury została już w tej debacie dokładnie opisana. Zapewne nie byłoby w niej nic złego, gdyby istniały instancje równoważące, jakieś organy kontroli lub samokontroli. Zamiast tego od czasu do czasu słabowicie funkcjonujące ośrodki - pisma, oddziały, związki, stowarzyszenia urządzają... debaty - co, jak ktoś także na tych łamach słusznie zauważył, zdaje się zastępować samą literaturę, ale ponieważ nie ma wpływu na sytuację, nie spełnia roli równoważącej.

Internet zawiedzionych nadziei

Wiele głosów, w tym otwierający dyskusję tekst Anny Nasiłowskiej, domaga się uznania literatury za formę dialogu, polilogu, komunikacji. Zarazem nikt z dyskutantów nie podjął szerzej tematu roli internetu. Tymczasem wedle wielu badań ci, którzy korzystają z internetu jako głównego źródła informacji, pochłaniają także największe ilości książek i słowa pisanego. Skoro literatura ma być rozmową o świecie, a jej uczestnicy cierpią na postępującą głuchotę ścian, do których mówią - dlaczego nikt nie mówi o braku ogólnoliterackiego portalu w internecie, webringu służącego literaturze? Dlaczego nikt nie zapłakał dwa lata temu nad upadkiem jednego z ciekawszych internetowych pism, tygodnika literackiego www.tin.pl?

Przeciwko internetowi jako medium dla literatury używa się chętnie argumentu, że publikować może tam każdy, a jedynym ograniczeniem jest możliwość dostępu do sieci. Nie dziwi zatem inflacja autorskich stron i stronek www poświęconych literaturze, twórczości i miłości własnej. Warto jednak zauważyć, że także w internecie nie każdy może publikować wszędzie, że są miejsca w sieci stawiające autorom jakąś poprzeczkę, nie tylko na mocy administratorsko-redaktorskich decyzji i gustów, ale także siły opinii innych użytkowników danego serwisu. Tak swego czasu było w serwisie www.poezja-polska.art.pl, tak było w www.tin.pl, tak chyba nadal jest na www.nieszuflada.pl, w grupie pl.hum.poezja. W otoczeniu tych i innych serwisów i inicjatyw dorosło pokolenie, generacja, e-kohort@ poetycka, której naturalnym polem pierwszych wspólnotowych doświadczeń była gęsta pajęczyna blogów, stron autorskich, forów dyskusyjnych, otwartych, półotwartych i zamkniętych serwisów.

Nawet jednak gdyby uprzeć się, że liternet to literatura mierna i słaba, trudno odrzucić tę cechę internetowego medium, jaką jest komunikowalność i interaktywność. W tym sensie internet pozostaje nadal medium niespełnionych nadziei. Być może obecność w internecie nie jest sytuacją równie komfortową jak zasiadanie we wszechwładnym kolegium redakcyjnym czy obliczalne komunikacyjnie spotkanie autorskie w salonie. W internecie nie ma bezpiecznej hierarchizacji, blakną konwencje komunikacyjne; nadawca nader często staje się odbiorcą, pośrednik nadawcą, a odbiorca bywa inkwizytorem; nadto spłaszcza się piramida zależności. Kto jednak narzeka na jednostronność relacji, komu brakuje sprzężenia zwrotnego, ten na pewno znajdzie je w serwisach internetowych.

I jeszcze drobna obserwacja - jeden z pierwszych takich serwisów, www.poezja-polska.art.pl, wykazuje na liczniku 870 822 odwiedzin, inny serwis uchodzący za synonim sukcesu idei serwisu - www.nieszuflada.pl - miewał do 1600 i więcej wejść dziennie, co daje grubo ponad milion odwiedzin miesięcznie. I choć większości tych wejść dokonują te same osoby, co każe zredukować liczbę użytkowników do kilku, najwyżej kilkunastu tysięcy, to i tak dużo więcej, niż wynosi sprzedaż największych pism literackich czy społeczno--kulturalnych w Polsce.

Najbardziej obiecującym pomysłem na odbudowę ośrodka wytwarzającego zarazem fale byłoby stworzenie spójnej struktury sieciowo-papierowej. Na razie jeszcze nic takiego się nie udało. Nawet Biuro Literackie Artura Burszty zdaje się być od realizacji takiego projektu daleko, bowiem nie wydaje regularnego pisma literackiego, a o interaktywności na jego stronach internetowych trudno mówić. Trudno jednak odmówić firmie Artura Burszty czy np. korporacji Ha!Art wysokiej skuteczności, którą mniej lub bardziej udaje się łączyć z jakością. Jednym z sekretów ich sukcesów jest poszukiwanie formuły łączenia medium papierowego i sieciowego.

Krytyka - historia podwodna

Pouczająca była historia powstania i zapaści serwisu www.literatorium.pl, który mógł potencjalnie stworzyć platformę obywatelską krytyki polskiej. Serwis żył kilka miesięcy nader intensywnie, a impulsywność niektórych dyskusji była niemal równa rozmowie na żywo (liczne literówki, przejęzyczenia freudowskie; emocjonalne, krótkie frazy). W pewnym momencie, a dokładnie w czasie debaty nad metodami odczytywania poezji polskiej po 1989 roku, komunikacja została zerwana - jak to w internecie bywa - w miejscu wydawałoby się przypadkowym i nieodpowiednim.

Punktem kluczowym był moment, kiedy doszło do zwarcia dwóch skrzydeł krytyków - "praktyków" z "akademikami" czy, jak kto woli, "analityków" z "empirykami". Rozpad wspólnej przestrzeni nastąpił nie tyle wskutek nieporozumienia między obiema grupami, ile za przyczyną nierozpoznania swoich stylów metakomunikacyjnych. Uczestnicy eksperymentu (bo był to swoisty eksperyment krytyczno-literacko-psychologiczny) zamiast w zwarciu wyjaskrawiać własne postawy krytyczne, przeszli na język konfrontacji. Dialog zamienił się w próbę sił i kiedy okazało się, że mówimy o różnych literaturach, różnych poezjach - a nikt nie potrafił tego zaakceptować ze spokojem. Tak jakby spadochroniarze usiłowali uczyć płetwonurków pływać, a płetwonurkowie pouczali spadochroniarzy, jak precyzyjnie lądować. Przebieg dyskusji na łamach "Tygodnika Powszechnego" wydaje się pokazywać, że całe "miasto dochodzące z dołu" pozostaje niedostrzeżone, jakby powtarzała się historia "literatorium", tyle że na papierze. Być może owych miast jest znacznie więcej.

Miasto dochodzące z dołu

Tak się widzi, jak się patrzy. Piszę z miejsca w osiemnastym obiegu, z peryferii, z małego miasteczka, w którym gdyby nie internet i nie bezrobocie zmuszające do dojeżdżania do pracy - nie miałbym kontaktu z prasą literacką. Prasa literacka jest obecna w kilkudziesięciu punktach sprzedaży w kraju, co skutecznie kanalizuje wszelkie dyskusje i tłumi rezonans do kilku przewidywalnych nazwisk.

Tymczasem widzę podstawy życia intelektualnego zabijane decyzjami gminnych urzędników; widzę burmistrzów i radnych lekką ręką wydających pięćdziesiąt tysięcy nowych złotych na koncert gwiazdeczek popu, które są jak bułhakowowski jesiotr - drugiej klasy świeżości. Ci sami władcy nie chcą ratować biblioteki, obniżyć czynszu jedynej w mieście księgarni ("ja tam książek nie kupuje i jakoś żyję" - powiedział niegdyś przewodniczący komisji kultury pewnego miasta). Rachunek jest prosty - na igrzyskach można się pokazać tak zwanym wyborcom, stanąć koło scenicznej małpki, która się uśmiechnie - i nowa kadencja w kieszeni.

Literatura jest daleko od igrzysk, na domiar złego - uczy potencjalnego wyborcę myślenia, zmusza do krytycyzmu, czyni obywatela trudniejszym partnerem. Po krótkim okresie zachłyśnięcia się wolnością od dyktatu tak czy inaczej rozumianej Centrali organizacje pozarządowe zajmujące się literaturą znajdują się w stanie atrofii, a to one były solą peryferii jeszcze kilka lat temu, działając najczęściej w oparciu o miejskie biblioteki i lokalne centra kultury. Kiedy widzę, że stowarzyszenie, które razem z kolegami i koleżankami zakładaliśmy na początku lat 90., jest ostatnią taką inicjatywą, która przetrwała od tamtego czasu w promieniu 100 kilometrów - to mam dziwne przeczucie, że w znacznym stopniu stan literatury (czy też literaturki) daje się skorelować ze stanem społeczeństwa obywatelskiego.

Nie jest przypadkiem, że literatura egzystuje dziś najczęściej na prawach kaprysu bogaczy (por. historia "Nowego Nurtu", wydawnictwa "Zielona Sowa", Nike, Paszporty "Polityki"), na zasadzie inercji (przetrwalnikowe formy dawnych organizacji / związków zawodowych pisarzy) lub Państwowego Dzwonu (patrz działania Ministerstwa Kultury czy Instytutu Książki) i nie wychodzi jej to na zdrowie. Literatura potrzebuje sprzężenia zwrotnego, ośrodka, w którym mogłaby się rozchodzić, podglebia, na jakim mogłaby rosnąć, oraz metakomunikacji między obiegami. Bez tego trudno mówić o szansach wyjścia poza linie zasieków wokół naszego ciepłego literackiego getta, skąd utyskiwać można do woli. Bez skutku.

Radosław Wiśniewski (ur. 1974) mieszka w Brzegu, jest współzałożycielem "Stowarzyszenia Żywych Poetów", wydał dwa tomy wierszy, współpracuje z "Odrą" i "Studium". Użytkownik serwisów www.nieszuflada.pl, www.literackie.pl. Prowadzi dwa blogi: oraz wspólnie z przyjaciółmi .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2006