Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
"Lingua Tertii Imperii" - tak brzmi tytuł jednej z najbardziej znanych w Niemczech książek. Jej autorem był renomowany drezdeński językoznawca Viktor Klemperer, który jako Żyd tylko dlatego przetrwał czasy nazistowskie, że miał "aryjską" żonę, co chroniło go przed wywózką do obozu. W książce swej, wydanej rzecz jasna już po wojnie, Klemperer analizował język III Rzeszy: agresywny język dyskryminacji i terroru. Po unicestwianiu przez złe słowo przyszło unicestwianie fizyczne, przyszły "wojna totalna" i Holokaust.
Od tamtego czasu (prawie) wszyscy w Niemczech wiedzą, że są takie słowa w języku niemieckim, i to wcale liczne, których nadużyto w czasach Hitlera w tak dużym stopniu, iż nie wypada ich używać nawet dziś, ponad 60 lat po wojnie. Lingua Tertii Imperii to swego rodzaju Lingua Prohibita.
Wie o tym także arcybiskup Kolonii, kardynał Joachim Meisner: człowiek doskonale wykształcony, który zwykle nie mówi, co wie, ale wie, co mówi. Mimo to Meisner, hierarcha w "krajobrazie" niemieckiego katolicyzmu sytuowany zdecydowanie na jego konserwatywnym "skrzydle", świadomie złamał tabu - i podczas otwarcia nowego muzeum archidiecezjalnego użył takiego właśnie "zakazanego słowa". W kazaniu swym Meisner powiedział: "Tam, gdzie kultura zostaje dzielona od okazywania czci Bogu, kult zastyga w rytualizmie, a kultura podlega wynaturzeniu [niem. entartet - red.] i traci swą istotę".
Burzę, jaka w kolejnych dniach przetoczyła się przez niemiecki Kościół, opinię publiczną i media, wywołało właśnie to jedno, jedyne słowo: entartet - należące bez wątpienia do typowego języka III Rzeszy. Przy pomocy tego pojęcia - "wynaturzenia" - naziści zwalczali na przykład wszelką sztukę, która nie odpowiadała ich prymitywnemu ideałowi sztuki prawdziwie germańskiej; "wynaturzona" była muzyka Mendelsohna i Mahlera, obrazy Chagalla i Picassa, książki Brechta i Tomasza Manna. Ten, kogo dzieła napiętnowano jako "wynaturzone", musiał uciekać - najpierw z Niemiec, a potem dalej, najlepiej za ocean, wraz z podbijaniem przez Wehrmacht kolejnych krajów Europy. Komu się to nie udało, ten ginął - jak czeski kompozytor Erwin Schulhoff czy polsko-żydowski pisarz Bruno Schulz.
Trudno pojąć, dlaczego na użycie takiego właśnie słowa zdecydował się arcybiskup Kolonii - nawet jeśli po kilku dniach, krytykowany także wewnątrz Kościoła, wyraził ubolewanie i całą sytuację nazwał nieporozumieniem. Trudno to zrozumieć, tym bardziej że swoje kazanie Meisner, który zresztą osobiście wspierał budowę nowego muzeum archidiecezjalnego, poświęcił problemowi relacji między kulturą a religią, apelując, aby kultura nie odrywała się od sfery wiary. Być może chciał celowo wzmocnić swe przesłanie. Ale czy musiał użyć do tego akurat tak obciążonego historycznie określenia? Bo efekt osiągnął odwrotny od zamierzonego: debata, którą wywołał, skoncentrowała się nie na problemie, o którym kardynał mówił, ale na jego osobie - i na tym jednym, jedynym słowie.