Liczyć na siebie

Pieniądze dla wszystkich NGOsów pod kontrolą jednej instytucji? Ustawa o Narodowym Instytucie Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa raczej nie stworzy takiego zagrożenia. Ale inne są realne.

06.11.2017

Czyta się kilka minut

Warsztaty z akrobatyki podczas Festiwalu Slot Art w Lubiążu, organizowanego przez Stowarzyszenie Lokalnych Ośrodków Twórczych, 2015 r. / MATEUSZ BILSKI / SLOT ART FESTIWAL
Warsztaty z akrobatyki podczas Festiwalu Slot Art w Lubiążu, organizowanego przez Stowarzyszenie Lokalnych Ośrodków Twórczych, 2015 r. / MATEUSZ BILSKI / SLOT ART FESTIWAL

Przypomnijmy: zgodnie z pierwotnymi zapowiedziami Instytut miał być centralną instytucją „gromadzącą wszystkie pieniądze, które są (...) w różnych resortach i wydawane na różne cele” (premier Beata Szydło w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność”, 19 listopada 2016 r.), co oznaczało zapowiedź przekazania jednemu ośrodkowi funduszy grantowych z poszczególnych ministerstw. W domyśle: wraz z uprawnieniami do ich rozdzielania. Tymczasem ostatecznie przejmie on tylko jeden program – wart 60 mln zł Fundusz Inicjatyw Obywatelskich, zostając jego operatorem i przejmując w tym zakresie część kompetencji Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, które zawiadywało nim dotąd. FIO jest programem rządowym, powołanym w 2004 r. (środki pochodzą z rezerwy celowej budżetu i uruchomiono je rok później). To rodzaj hybrydy, z której finansowane są niemal wszystkie sfery działalności pożytku publicznego. Z jej wsparcia korzystają często lokalne organizacje z mniejszych ośrodków – najwięcej, ok. 30 proc. pieniędzy z całej puli trafiało dotąd na działania wspomagające rozwój wspólnot i społeczności lokalnych. Środki z Funduszu mają być rozdzielane – jak dotychczas – na podstawie ustawy o działalności pożytku publicznego.

Oprócz wspomnianych 60 mln z FIO, centralna organizacja będzie mogła dysponować nowym funduszem, na który złożą się wpływy pozyskane z hazardu po wprowadzeniu zmian w ustawie o grach. Mowa o ok. 40 mln zł rocznie, czyli razem 100 mln zł – 1 procent szacowanego na 20 mld zł budżetu ogółu polskich ­NGOsów.

Rezultat wydaje się więc co najmniej skromny, zważywszy, że ustawa nie przekazuje Instytutowi uprawnień innych ministrów do dysponowania pieniędzmi znajdującymi się w ich gestii. By uświadomić sobie proporcje – przykładowo MSZ w ramach jednego tylko konkursu na współpracę z Polakami i Polonią za granicą rozdysponowuje rocznie ok. 60 mln zł (2016 r.). Ministerstwo Kultury w ramach programu Promocja Czytelnictwa – 5 mln zł (także w ubiegłym roku).

Instytut nie będzie też rozdzielać środków z tzw. funduszy norweskich, przyznawanych przez Norwegię, Islandię i Lichtenstein rozwijającym się krajom europejskim – tu w grę wchodziłoby 53 mln zł do 2021 r. (5 proc. całościowego budżetu trafia na wsparcie społeczeństwa obywatelskiego). Na taką zmianę nie chcieli zgodzić się Norwegowie. Po długich negocjacjach zawarto kompromis. Operator funduszy zostanie wybrany w otwartym konkursie, do którego będą mogły przystąpić również średniej wielkości organizacje lokalne, pod warunkiem zawiązania konsorcjum z przynajmniej jeszcze jednym podmiotem. Dotąd operatorem była Fundacja Batorego, co z kolei nie podobało się rządowi. Drugi kompromis dotyczy podziału środków na fundusz ogólnopolski i regionalny (w proporcjach 56 i 44 proc.).

Kompetencji superministerstwa, które miałoby rozdzielać wedle uznania pieniądze z budżetu fundacjom i stowarzyszeniom, nie zyskuje również drugi podmiot powołany do życia ustawą, Komitet ds. Pożytku Publicznego, który ma organizować współpracę NGOsów z rządem i samorządem.

Uzupełnienie, a nie baza

Patrząc na sprawę od strony czysto finansowej, zmienia się więc niewiele. Czy byłoby inaczej, gdyby Narodowy Instytut Wolności istotnie przejął redystrybucję wszystkich środków rządowych przeznaczonych dla trzeciego sektora? Od początku w dyskusji wokół ustawy pojawiały się dwie tezy. Jedna, że skupienie funkcji operatora w jednym, powołanym przez rząd ośrodku będzie oznaczać wyrok śmierci dla wielu organizacji niezaprzyjaźnionych z obecną władzą lub zajmujących się sprawami, do których jej przedstawiciele nie ukrywają niechętnego stosunku (prawa kobiet, mniejszości seksualnych, zwalczanie dyskryminacji, wsparcie dla cudzoziemców), bo zostaną rzucone na głęboką wodę i zmuszone do walki o przetrwanie.

Druga – że paradoksalnie, powołanie Narodowego Instytutu Wolności może przysłużyć się trzeciemu sektorowi: „niesłuszne” lub neutralne podmioty będą mogły wreszcie wybić się na niepodległość, przywracając zarazem środowisku czystość gatunkową. Bo niby czemu pozarządowe miałoby być wspierane przez rządowe (nota bene argument wysuwany nader chętnie również przez niektóre grupy na prawicy)? Będą mogły wreszcie robić swoje bez oglądania się na pańską łaskę, która, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ, czyli zbliżyć się do wyobrażeń o idealnym społeczniku.

Przyszłość i granty

Oba założenia nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, o czym wie każdy praktyk. Racjonalnie myśląca organizacja pozarządowa w Polsce nie uzależnia swojego istnienia od środków rządowych ani nie opiera na nich planów na przyszłość. Owszem, źródła publiczne stanowią średnio połowę przychodów sektora, a ich udział stopniowo rośnie, lecz trzeba pamiętać, że wliczane są do nich zarówno pieniądze z budżetu centralnego, jak i od samorządów. W 2014 r. na środki rządowe przypadało 11 proc., na samorządowe 17 proc., pozostałe to pieniądze z funduszy europejskich i innych zagranicznych oraz ułamek zasilania z 1 procenta PIT oraz nawiązek sądowych. Ta proporcja, oparta na danych GUS, pokrywa się z grubsza z doświadczeniem niewielkiej warszawskiej organizacji funkcjonującej od siedmiu lat w sferze kultury, w której działam. W przypadku takich podmiotów, niewielkich, o głównie lokalnym zasięgu, które przeważają liczbowo w bardzo różnorodnym środowisku polskich NGOsów, pierwszym adresem w staraniach o pieniądze są zwykle urzędy dzielnic lub wydziały kultury urzędu miasta. Oznacza to przede wszystkim startowanie w ogłaszanych raz lub dwa razy do roku konkursach o profilu odpowiadającym działalności organizacji. W konkursach dzielnicowych, gdzie budżety nie przekraczają zwykle 50-60 tys. zł, jeden podmiot może uzyskać maksymalnie do 20 tys. zł, co i tak rzadko się zdarza. W konkursach miejskich – do 100 tys. zł. Wysokość małych grantów, przyznawanych w trybie pozakonkursowym, nie przekracza 10 tys. zł.

Trudno uzależniać przyszłość organizacji od prawdopodobieństwa uzyskania grantu, nawet w Warszawie, gdzie środków jest więcej, ale konkurencja też proporcjonalnie wysoka ze względu na dużą liczbę działających fundacji i stowarzyszeń. O dobrym roku można mówić, gdy na dziesięć lub kilkanaście napisanych wniosków uzyskuje się jeden lub dwa granty. Barierą dla mniejszych lub stawiających pierwsze kroki organizacji jest wymóg zapewnienia wkładu własnego – zwykle na poziomie 10-20 proc. całościowej kwoty dotacji. Ta sama zasada eliminuje część z nich z wyścigu o środki z programów europejskich, nawet jeśli są skłonne zmierzyć się ze skomplikowanym wnioskiem i zdołają pozyskać partnera z zagranicy. Dodatkową bolączką związaną z projektami konkursowymi – czy ministerialnymi, czy miejskimi, jest krótki czas na ich realizację. W połączeniu z poślizgami w rozpatrywaniu wniosków przykrym standardem staje się realizowanie projektów przewidzianych na rok w czasie o połowę krótszym. W takiej sytuacji trudno cokolwiek planować, nawet przy założeniu, że zawsze jakiś grant się uzyska.

Wsparcie dla małych

Wróćmy jednak do ustawy. Powołany z jej mocy Instytut – przynajmniej na podstawie zapisów – jawi się teraz nie jako centralny polityczny dysponent grantów ze źródeł rządowych, ale podmiot, który ma koordynować politykę państwa w stosunku do trzeciego sektora i gromadzić o nim wiedzę, która dotąd była rozproszona, by reagować adekwatnie do potrzeb. Ma to być zerwanie z tradycją „Polski resortowej”, gdzie działania różnych ministerstw się pokrywają, a nie uzupełniają, bo brakuje przepływu informacji i spójnych standardów.

Ciekawym rozwiązaniem, wychodzącym naprzeciw oczekiwaniom samego środowiska, jest położenie większego nacisku na rozwój instytucjonalny organizacji. Temu ma służyć fundusz oparty na wpływach z hazardu, którego stworzenie – na wzór podobnych zasobów istniejących w innych krajach – należy odnotować na plus. Założenie jest takie, że małe organizacje, które mogą pochwalić się ciekawym dorobkiem, mogłyby uzyskiwać zeń niewielkie wsparcie (średnio kilka tys. zł) przyznawane w uproszczonym trybie na działania związane z realizacją ich zasadniczej misji – cel, który często gubi się w pogoni za grantami. Drugim rodzajem wsparcia byłyby większe środki (w wysokości kilkudziesięciu tys. zł) przydzielane organizacjom, które przedstawią wiarygodny, ciekawy projekt rozwoju instytucjonalnego. Może to być stworzenie biura projektów, pomysł z zakresu ekonomii społecznej, rozpoczęcie działalności gospodarczej, z której częściowo będzie finansowana działalność misyjna, albo powołanie koalicji podmiotów o podobnym profilu. Dofinansowane przedsięwzięcia mają trwać minimum dwa lub trzy lata – to też nowość idąca naprzeciw oczekiwaniom sektora. W założeniu taki horyzont czasowy miałby obowiązywać też dla innych projektów realizowanych ze środków będących w gestii poszczególnych resortów. Kiedy nowy podmiot zacznie już działać, zespół ekspertów, zajmujących się reformą systemu zlecania zadań publicznych, ma poddać taką propozycję – oraz inne pomysły zmian – pod konsultacje trzeciego sektora.

W kształcie ustawy nietrudno dopatrzeć się przekonania, że dotychczasowa filozofia myślenia o finansowaniu organizacji pozarządowych skutkowała głównie korzyściami dla jednego regionu – Mazowsza, ze szczególnym uwzględnieniem Warszawy. Teraz szanse miałyby być wyrównane: chodzi o zachętę do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego również w mniejszych, oddalonych od centrum Polski regionach oraz dowartościowanie małych, działających lokalnie podmiotów.

Drugie dno

Twórcy ustawy podkreślają, że obawy przedstawicieli środowiska NGOsów o scentralizowanie i upolitycznienie przyznawanych im środków były bezpodstawne, bo źródła ustawy tkwią w programie wspierania społeczeństwa obywatelskiego, którego wizję nakreślił wicepremier Piotr Gliński jeszcze w 2012 r. w tekście opublikowanym w jednym z kwartalników, zaś podstawowe założenia były dyskutowane z samymi zainteresowanymi na konferencji w marcu 2016 r., w której brało udział 400 organizacji pozarządowych. Trudno jednak się tej podejrzliwości dziwić, zważywszy na styl, w jakim przedstawiciele rządu przekazywali pierwsze informacje o planach wobec trzeciego sektora i towarzyszącą temu otoczkę. „Rząd jest ciągle oskarżany o to, że nie budujemy społeczeństwa obywatelskiego, a przecież na ten cel przeznaczane są miliardy złotych. Tyle że często okazuje się, iż są to fundacje, które były podporządkowane politykom poprzedniego układu rządzącego” – to znów premier Beata Szydło w listopadzie ubiegłego roku we wspomnianym już wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność”.

Kilka zdań później w tej samej rozmowie pada zapowiedź powołania Narodowego Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego, które „zajęłoby się przygotowywaniem projektów współpracy z NGOsami i uporządkowaniem całej tej sfery”, zaś równolegle w publicznej telewizji towarzyszy nagonka na organizacje pozarządowe, a z wypowiedzi innych członków rządu też przebija tendencja do dzielenia organizacji na „słuszne”, dotychczas niedowartościowane, i te, które dotąd rzekomo były głównymi beneficjentami rządowych środków, współpracując z poprzednią władzą. Jeśli najpierw zapowiada się wprowadzenie nowych zasad współpracy z jakąś grupą, przedstawiając ją zarazem w niekorzystnym świetle, a potem tłumaczy, że przecież chodzi tylko o jej dobro, podejrzliwość wydaje się co najmniej uzasadniona. Tym bardziej że mówiąc o chęci wzmocnienia społeczeństwa obywatelskiego, działa się na jego niekorzyść, podkopując i tak wątłe zaufanie do trzeciego sektora. Większość Polaków, choć docenia skuteczność organizacji pozarządowych, ma mgliste pojęcie o tym, czym się zajmują. Kojarzą je z aferami, nieprzejrzystością finansową (badania Klon/Jawor). Teraz dopowiedziano im jeszcze: za pieniądze od zaprzyjaźnionych polityków.

Katalog wątpliwości wobec nowej ustawy i roli Narodowego Instytutu Wolności, wyrażany przez część środowiska NGO, jest długi, przewijał się ostatnio w licznych tekstach. Zasadnicza obawa sprowadza się do tego, że choć finansowo-dystrybucyjna rola nowego podmiotu jest nikła, diabeł może kryć się w szczegółach, a drugie dno jego powołania sprowadzać się do założenia: skoro poprzednicy łożyli na byty liberalno-lewicowe, zbudujmy strukturę do wsparcia swoich, zasilajmy dostępnymi środkami, pomagajmy im tworzyć własną bazę, by po wygraniu wyborów samorządowych byli bardziej skuteczni w pozyskiwaniu kolejnych funduszy.

Warsztat śpiewu gospel na Festiwalu Slot Art w Lubiążu, lipiec 2012 r. // TOMASZ KILISZEK / SLOT ART FESTIVAL

 

Sugerowałyby to zestawienia, ile dostały organizacje o liberalnym i lewicowym profilu światopoglądowym, a ile organizacje chrześcijańskie (znalazło się to w raporcie Ordo Iuris, podsumowującym podział funduszy norweskich przez Fundację Batorego), czy wypowiedzi niebudzące wątpliwości wobec zagadnień, które mogą liczyć na preferencje. „Powołanie Narodowego Instytutu to nie tylko kwestia techniczna (...) pozwoli zracjonalizować politykę państwa wobec organizacji pozarządowych, doprowadzi do obudzenia większej świadomości społecznej na miarę naszych czasów, w których o przyszłości jeszcze bardziej zadecyduje łączność z tradycją, patriotyzm i poszanowanie dla historii” mówił senator PiS Czesław Ryszka podczas lipcowej dyskusji nad ustawą. Czy istotnie będzie tak, czy raczej wzmocnią się podmioty, które rzeczywiście mają szansę odpowiedzieć na aktualne potrzeby społeczne w poszczególnych regionach Polski, okaże się, jak zwykle, w praniu.

Samodzielność

Zabrzmi to może brutalnie i obrazoburczo, ale podchodząc poważnie do działania w trzecim sektorze, najlepiej być bogatym z domu – tak samo jak zaczynając działalność gospodarczą, warto dysponować odpowiednim kapitałem na start. W fundacji jest to zwykle grupa osób, która zapewnia jej finansową bazę w pierwszych miesiącach, a czasem i latach funkcjonowania, gdy trzeba uczyć się wszystkiego, w tym pisania wniosków grantowych od zera. W stowarzyszeniu – członkowie, którzy z reguły pracują zawodowo gdzie indziej i mogą sobie pozwolić na przeznaczenie części własnych przychodów na pokrycie bieżących kosztów organizacji. To zresztą też potwierdzają statystyki: największy udział w finansowaniu trzeciego sektora w Polsce stanowią wciąż składki członkowskie (w praktyce oznacza to często np. dorzucanie się do czynszu za lokal przez członków zarządu z prywatnych środków). Roczny budżet przeciętnej organizacji jest mizerny, nie przekracza 20 tys. zł, a miesięczny przychód czasem niższy niż 1000 zł. Choć filantropia jest w naszym kraju wciąż zajęciem niepopularnym, można też liczyć na sponsorów, ale szanse na uzyskanie wsparcia rosną proporcjonalnie do rozpoznawalności i stażu. Zdecydowanie nie jest to więc szansa dla stawiających pierwsze kroki w sektorze. Ale nawet doświadczenie czasem nie wystarcza. Niektóre podmioty (jak spółki skarbu państwa) preferują określone dziedziny – na pierwsze miejsce wysuwa się działalność na rzecz dzieci czy sport, więc organizacje zajmujące się kulturą odpadają na starcie.

Nic więc dziwnego, że coraz więcej organizacji decyduje się działać jak małe przedsiębiorstwa – zarabiać samodzielnie pieniądze poprzez organizowanie różnego rodzaju warsztatów czy kursów albo wydawanie książek o specjalistycznej tematyce. Wtedy część zysków można przeznaczać na pokrycie bieżących kosztów, część na działalność misyjną i mieć poczucie całkowitej samodzielności. Można przewidywać, że w najbliższym czasie ta forma finansowania będzie zyskiwać na znaczeniu, podobnie jak crowdfunding – internetowe zbiórki na konkretne projekty za pośrednictwem wyspecjalizowanych platform. Nie uwalnia to jednak od czysto moralnego dylematu, jak balansować bez szwanku między dwoma zupełnie przeciwnymi biegunami. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2017