Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kreml miał dość powodów, by Litwinienkę uciszyć. Czy prawdę mówił zatem były pułkownik FSB, gdy - umierając w londyńskim szpitalu w wyniku otrucia radioaktywną substancją - w ostatnich słowach oskarżył o to Putina? Tego nie wiemy i pewnie nie dowiemy się nigdy. Wiadomo za to, że od niedawna rosyjskie służby specjalne mają oficjalną "licencję na zabijanie": latem tego roku Duma przyjęła ustawę, która daje im wolną rękę w zabijaniu po całym świecie "terrorystów" - czytaj: ludzi niewygodnych dla władz. Pretekstem do jej przyjęcia było zamordowanie w Iraku kilku rosyjskich dyplomatów. Wywiad rosyjski nie dopadł wprawdzie winnych, za to otrzymał carte blanche dla działań, w których mieści się eliminowanie "zdrajców", jak za czasów "zimnej wojny". Do zabicia Litwinienki nie był więc nawet potrzebny rozkaz Kremla, zabić mogli go także dawni koledzy z własnej inicjatywy.
Otrucie Litwinienki nie jest zresztą pierwszym sygnałem, że w Rosji następuje powrót do starych metod. W 2003 r. w spektakularnym zamachu bombowym zginął w Katarze emigracyjny wiceprezydent Czeczenii Selimchan Jandarbijew. Władze Kataru złapały zabójców: okazali się nimi dwaj oficerowie rosyjskiego wywiadu. Zostali wprawdzie skazani, ale zaraz potem uwolnieni ("wykupieni"). Dziś Brytyjczycy nie mają wątpliwości, kto mógł zabić Litwinienkę; światowe media pełne są spekulacji i głosów oburzenia. Oburzenie, nawet powszechne, nie jest jednak czymś, co poruszyłoby ludzi rządzących dziś Rosją.