Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
...A mnie interesuje właśnie sama powieść.
Wszystkie znane mi powieści Salmana Rushdiego zaczynają się podobnie: mam wrażenie, że spotykam na ulicy kuglarza, który próbuje mnie w jednej chwili olśnić wszystkimi znanymi sobie sztuczkami i minami. Nadmiarowość taka zamiast przykuć uwagę, może odbiorcę odstraszyć. Fascynujące jest jednak to, jak z tych zawiesistych wprowadzeń zaczynają wysnuwać się historie: smutne, zabawne, prawdziwe i zmyślone, ale niemal zawsze wciągające.
Wyjściowy pomysł jest co najmniej ryzykowny. Czy można poważnie traktować historię o dwóch mężczyznach, którzy przeżyli katastrofę samolotu i spadając z wysokości 8 tysięcy metrów przeszli przemianę – jeden w archanioła, a drugi w demona – a potem przez kolejne kilkaset stron muszą sobie radzić z nową tożsamością we współczesnym Londynie? Zresztą – nigdy nie wiadomo, kiedy Rushdie się z nas śmieje. Czy wtedy, gdy traktujemy go serio, czy też w sytuacji odwrotnej. Bo śmieje się z nas na pewno, co do tego nie mam wątpliwości.
Dwaj synowie Bombaju, Saladyn i Dżibril, spleceni upadkiem z niebios w dialektyczną parę, reprezentują z początku dwa bieguny tej samej tęsknoty. Saladyn chce być Brytyjczykiem, aż do pełnej mimikry, bezdomny w Londynie, zawsze zakwestionowany w swoim największym pragnieniu: próbie zakorzenienia się w tym, co wybrał jako swoje. Dżibril przyjmuje inną strategię – jest wielki swoim pochodzeniem, uwielbiany za nie: jest gwiazdą Bollywood. Od katastrofy będą wirować wokół niewidzialnego punktu, zamieniając się miejscami i pragnieniami. A wokół nich zawiruje cały świat – wielokulturowy Londyn, sny o odległych czasach i miejscach, postaci realne i urojone.
Warto więc przedrzeć się przez kuglarskie sztuczki i wejść w gęsto splątane, ciągle zmieniające tonację i nastrój opowieści. Ta proza jest jak aromatyczne indyjskie danie: podczas gdy w Śródziemnomorzu wystarczy oliwa, czosnek i pomidory, by wyczarować niemal wszystko, przepisy kulinarne Rushdiego to dziesiątki składników oraz długie litanie przypraw o tajemniczych nazwach i odurzających zapachach. A jednocześnie to język, by mówić o świecie, w którym wszystko ściera się z wszystkim, a idee stapiają się, tworząc dziwny amalgamat. Ja lubię kuchnię indyjską.
U Rushdiego widać, jak może żyć powieść po wszystkich rewolucjach i dekonstrukcjach, które ją dotknęły w wieku XX. Dla jednych jest ona skończona. Dla innych – wreszcie wyzwolona z więzów nieuzasadnionych roszczeń, może być tym, czym była od zawsze. Czytając „Szatańskie wersety” mam doświadczenie obcowania z czystą radością opowieści, z prostym, nieuwikłanym w żadne teorie opowiadaniem. Powieść jest wartością samą w sobie, nie staje się wartościowa tylko dlatego, że służy jakiejś sprawie czy jakiejś idei. Opowiadamy siebie i chcemy słuchać opowieści, i nie zmienią tego żadne kryzysy.
Czytelnik z Polski staje wobec prozy Rushdiego w pozycji dwuznacznej. Jeśli bowiem tylko zacznie się – w imieniu Europy – dobrodusznie pochylać nad losem ludzi z byłych kolonii, dopaść go musi smutna konstatacja, że sam pochodzi ze świata skolonizowanego.
Kuglarz z Bombaju się śmieje.
Salman Rushdie, Szatańskie wersety tłum. Jerzy Kozłowski Poznań 2013, Dom Wydawniczy Rebis
WIT SZOSTAK (ur. 1976) jest pisarzem fantasy i realizmu magicznego, z wykształcenia filozofem. Ostatnio opublikował „Fugę” (2012).