Kto się boi czarnego Bonda?

Strach, że po Danielu Craigu agenta 007 zagra ciemnoskóry aktor, sparaliżował pół internetu. Druga połowa boi się, że James Bond będzie rudy.

01.11.2015

Czyta się kilka minut

Idris Elba – na razie jeszcze w serialu „Takers” / Fot. Materiały prasowe
Idris Elba – na razie jeszcze w serialu „Takers” / Fot. Materiały prasowe

Plotka plotce nierówna. W przededniu premiery swojego czwartego bondowskiego filmu, „Spectre”, odtwórca głównej roli Daniel Craig zapowiedział, że prędzej podetnie sobie żyły, niż wystąpi w kolejnym. Spokojnie, to tylko marketing – kontrakt zobowiązuje, a licencja na zabijanie wygasa mu dopiero po następnej produkcji. Wynurzenia aktora nie zrobiły na nikim wrażenia. Teraz bowiem liczy się tylko to, kto przejmie po nim rolę.

Kandydatów jest wielu. Są wśród nich mężczyźni wysocy i niscy, smukli i przypakowani, z wyraźnie zarysowaną szczęką i z arystokratycznym nosem. Jest nawet rudy Damian Lewis, którego internauci zachęcają do przefarbowania się na kasztan, a także Jason Statham, któremu dla odmiany zalecają płyn na porost włosów. Wreszcie jest Idris Elba, Brytyjczyk z hrabstwa Essex, którego matka pochodzi z Ghany, a ojciec – z Sierra Leone; pierwszy mężczyzna, który zastąpił na okładce magazynu „Maxim” roznegliżowaną modelkę, a przy okazji świetny aktor ze Złotym Globem na koncie. I choć nikt oficjalnie nie zaproponował mu roli, a szanse na angaż wywróżyli z fusów miłośnicy jego talentu, zamieszanie trwa.

Sprawa „czarnego Bonda” pokazuje, że kino to dla nas przede wszystkim doświadczenie rytualne, w którym najważniejsza jest konwencja. Cóż, z religią – nawet jeśli jest nią popkultura – nie ma żartów.

Kolor pieniędzy

Na głosy autorytetów nie trzeba było długo czekać. Najpierw jeden z kontynuatorów literackiej tradycji Iana Fleminga, pisarz Anthony Horowitz, nazwał Elbę zbyt „ulicznym” (przymiotnik „street” jest o tyle niefortunny, że odwołuje się do innego słowa, mianowicie „streetwise”, czyli „cwany”, „oblatany”; słowa kojarzonego stereotypowo z biednymi przedstawicielami mniejszości etnicznych). Potem znany z roli w „Żyj i pozwól umrzeć” aktor Yaphet Kotto przeklął zwolenników poprawności politycznej i uświęcił wizerunek Bonda jako białego playboya. Smaczku całej sytuacji dodał fakt, że 75-letni już Kotto jest synem księcia Kamerunu – jeszcze pół wieku temu kolonii podzielonej między Wielką Brytanię i Francję.

Kotto „mówi, jak jest”, w końcu łączą go z Elbą afrykańskie korzenie – twierdzą internauci. Sytuacja nie wydaje się jednak aż tak oczywista, zwłaszcza że to, co dzieje się dziś w obrębie kultury popularnej, jest najczęściej wynikiem finansowej kalkulacji. Hollywood idzie z duchem czasów, o ile za „ducha czasów” weźmiemy konieczność poszukiwania nowych rynków zbytu wśród różnych ras i kultur. Marvel i Disney przygotowują ofensywę ciemnoskórych superbohaterów, w tym Luke’a Cage’a i Czarnej Pantery, następne w kolejce są kobiety w trykotach i pelerynach (a co za tym idzie, kobiety za kamerą). Skoro na pierwszym planie „Gwiezdnych wojen” znajdzie się miejsce dla Johna Boyegi, aktora o nigeryjskich korzeniach, a pogromcy duchów zamienią się z podtatusiałych komików w kobiece gwiazdy „Saturday Night Live”, to dlaczego Bond miałby stanowić wyjątek?

Horowitz przeprosił Elbę za swoją wypowiedź – chodziło mu ponoć o emploi aktora, który w serialu „Luther” przechadzał się po Londynie w wytartym prochowcu i mówił lokalnym slangiem, a w „The Wire” robił z grubsza to samo, tylko że w dresie i na ulicach Baltimore. Pisarz nie miał zresztą innego wyboru, gdyż afera z Elbą zaczyna urasta do rangi konfliktu światopoglądów oraz zderzenia odmiennych definicji sztuki filmowej.


Białe imperium

Odpowiedź na pytanie o przyczyny tak dużych kontrowersji wokół potencjalnego następcy Craiga znajdziemy w samych filmach oraz powieściach Fleminga. Powtarzana do znudzenia teoria o bondowskiej serii jako czułym barometrze przemian obyczajowych jest tylko częściowo prawdziwa. Jasne, można traktować filmy o 007 jak odzwierciedlenie pewnych mód, kanonów estetycznych, nawet pejzażu politycznego. Zawsze jednak były one spóźnione względem rozmaitych procesów społecznych. Gdy Afroamerykanie odbierali należne sobie miejsce w mainstreamowym kinie, Bond wciąż okupował pozycję „ostatniej nadziei białych”. Kiedy do brzegów Europy dobijały kolejne fale feminizmu, agent Jej Królewskiej Mości bawił się na innej plaży.

Fleming pisał bondowski kanon w latach 50. i 60. Jego powieści były w znacznej mierze manifestacją imperialistycznych ambicji Wielkiej Brytanii, a mizoginia okazała się jednym z fundamentów całej konwencji. Filmy nieco łagodziły ten przekaz, na przestrzeni lat można było dostrzec ewolucję formuły i próbę zachowania choćby ułudy politycznej poprawności. Wystarczy jednak spojrzeć na skład afroamerykańskiej reprezentacji, by przekonać się, że była to jedynie fasada.

Wspomniany już Kotto zagrał w „Żyj i pozwól umrzeć” narkotykowego barona i watażkę, doktora Kanangę – jedynego w dziejach głównego przeciwnika Bonda o ciemnym kolorze skóry. Analogicznie Gloria Hendry z tego samego filmu była pierwszą czarną dziewczyną 007, dopiero po wielu latach dołączyły do niej ciemnoskóre Grace Jones, Halle Berry oraz Naomie Harris. Agenta CIA Feliksa Leitera grało dwóch ciemnoskórych aktorów, Bernie Casey oraz Jeffrey Wright, z tym że pierwszy wystąpił w niekanonicznym filmie „Nigdy nie mów nigdy”, zaś drugi pojawił się dopiero w czasach Craiga. Większość niebiałych bohaterów przedstawiana była w zgodzie z kolonialną optyką – z Bambi i Thumper, duetem egzotycznych mistrzyń sztuk walki, na czele.

Dopiero kiedy Bond zyskał pod koniec lat 80. oblicze Timothy’ego Daltona, dało się wyczuć, że wiatr się odwraca. W „Licencji na zabijanie” bohater kroczył ścieżką krwawej wendety i raczej nie miał czasu na amory. W „GoldenEye” z Pierce’em Brosnanem przełożona M nazywa Bonda „mizoginistycznym dinozaurem, reliktem zimnej wojny”, poniekąd odcinając grubą kreską tradycję filmów z Rogerem Moore’em i Seanem Connerym. Nieprzypadkowo Bond w wykonaniu Daniela Craiga otoczony jest tymi, dla których kiedyś nie było miejsca na ekranie. Beznadziejnie zakochana w asie wywiadu panna Moneypenny zmieniła kolor skóry, a przy okazji stała się silną, niezależną postacią. Felix Leiter, który odgrywa kluczową rolę w fabułach „Casino Royale” oraz „Quantum of Solace”, przeszedł podobną metamorfozę. Angaż Elby do roli Bonda byłby kontynuacją tej strategii.


Wiek męski, wiek klęski?

Fleming miał wiele wspólnego z samym Bondem. Łączył ich między innymi stosunek do kobiet, służba w marynarce wojennej oraz niezachwiana wiara w siłę i znaczenie imperium brytyjskiego. Jego bohater był na tyle mocnym konstruktem literackim, że szybko stał się sednem całej konwencji filmowej. Niechęć do ciemnoskórego Bonda to w gruncie rzeczy strach przed burzeniem rytuału kinowego, przed zmianą naszych przyzwyczajeń. Uwierzyliśmy, że w czasach tak transparentego układu ekonomicznego, jakim jest kino, nasze oczekiwania są świętością – w końcu jesteśmy stroną w transakcji.

Nie chodzi tu tylko o wstrząśnięte martini, o samochody, kobiety, smoking i waltera PPK. Chodzi o powtarzalność tej samej konfiguracji fabularnej; o bezpieczeństwo, które się z nią wiąże oraz o nostalgię, która ją impregnuje. W przeciwieństwie do Johna MacClane’a ze „Szklanej pułapki” Bond nie jest ambasadorem wszystkich łysiejących facetów, którzy muszą mierzyć się z niebezpieczeństwami tego świata. Jest produktem określonych czasów, który z trudem, niemal zawsze rzutem na taśmę, próbuje nadążyć za zmianami.

Paradoks polega na tym, że Elba ma niewielkie szanse na angaż. I to nie z powodu koloru skóry, ale... wieku. Za trzy, cztery lata, kiedy Craig nakręci ostatni film i przejdzie na emeryturę w MI6, Elba będzie się zbliżał do pięćdziesiątki. Uczyniłoby go to, ex aequo z Moore’em, najstarszym debiutującym Bondem w historii. Każdy, kto pamięta, jak sześćdziesięcioletni Moore dostawał zadyszki, wbiegając na wieżę Eiffla, wie doskonale, że polityczna poprawność bywa obosiecznym mieczem. ©


Autor jest redaktorem naczelnym portalu Filmweb.pl.

SPECTRE – reż. Sam Mendes, występują: Daniel Craig, Monica Bellucci, Christopher Waltz; polska premiera nowego filmu z Jamesem Bondem – 6 listopada 2015 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2015