Bohater ostatniej akcji

Bond znowu ratuje świat, ale może to świat powinien dziś uratować Bonda? „Nie czas umierać”, pożegnanie Daniela Craiga z rolą agenta 007, łączy nostalgię z tragizmem i stawia pytanie o przyszłość najstarszego cyklu w historii kina.

04.10.2021

Czyta się kilka minut

Daniel Craig ostatni raz wciela się w rolę agenta 007. „Nie czas umierać”, reż. Cary Joji Fukunaga, 2021 r. / MATERIAŁY PRASOWE MGM
Daniel Craig ostatni raz wciela się w rolę agenta 007. „Nie czas umierać”, reż. Cary Joji Fukunaga, 2021 r. / MATERIAŁY PRASOWE MGM

Kiedy w 2005 r. Daniel Craig został wybrany do roli Jamesa Bonda, reakcje były w najlepszym wypadku wstrzemięźliwe. Serię czekał wielki restart. Producenci postanowili wrócić do początków postaci i zekranizować „Casino Royale”, pierwszą powieść Iana Fleminga o agencie 007 wydaną w 1953 r., do której w końcu uzyskali prawa.

Po poprzedniku, Piersie Brosnanie, klasycznym przystojniaku o nieskazitelnych rysach twarzy, Craig wyglądał jak brzydkie kaczątko: z odstającymi uszami, sztywnymi blond włosami, grubo ciosanymi policzkami. Bardziej przypominał opryszka z podejrzanej londyńskiej dzielnicy niż brytyjskiego agenta, który miałby uosabiać chwałę niegdysiejszego imperium. Bo nad imperium Bondów słońce nie zachodziło nigdy. Pojawiały się złośliwe porównania do fizys Władimira Putina; media rozpisywały się o tym, jak stracił dwa przednie zęby podczas filmowania swojej pierwszej sceny akcji.

Teraz, w 2021 r., kiedy po paru przesunięciach daty premiery do kin wchodzi „Nie czas umierać” Cary’ego Joji Fukunagi, ostatni Bond z Craigiem, niechęć do aktora wydaje się wstydliwym wspomnieniem dziennikarskiej małostkowości. Zamieszanie sprzed piętnastu lat świadczy też o tym, że dziś inaczej patrzymy na popkulturę, męską urodę i starych bohaterów, których niekiedy chcielibyśmy odesłać na emeryturę.

Wiek męski, wiek klęski

Kostium Jamesa Bonda trudno zdjąć: jesteś agentem w trakcie zdjęć, podczas promocji filmu i w okresie przejściowym, kiedy wykluwają się pomysły na kolejne odsłony serii. Pojawiasz się w telewizji oraz w reklamach alkoholu, zegarków, samochodów i innych błyskotek, na które nie stać zwykłych śmiertelników. Zespalasz się z rolą. Kochasz ją, bo zapewnia ci sławę i miliony, ale równocześnie jej nienawidzisz – nie daje ci spokojnie oddychać i zająć się tym, na co naprawdę masz ochotę. Nie możesz zdjąć smokingu i odwiesić go do szafy – mit agenta 007 cię dogoni i wciśnie w formę, od której próbujesz uciec. Jeśli spisujesz się na ekranie na piątkę i publiczność cię uwielbia, przed powtórnym występem w roli Bonda uratuje cię tylko jedno – nieubłagany upływ czasu.

W trakcie blisko 60-letniej historii serii odtwórcy roli agenta dzielili się ­zasadniczo na dwa typy. Pierwszy to gwiazdorzy „hamletyczni”, wątpiący w sens udziału w tej kosztownej szopce i tęskniący do innych wyzwań, a jednocześnie uparcie powracający na plan, jak Sean Connery i Daniel Craig. Druga grupa to wierni żołnierze, Roger Moore i Pierce Brosnan: niekoniecznie wybitni aktorsko, ale pasujący do postaci i traktujący koronację na 007 jak przygodę życia. Pożegnali się z rolą głównie dlatego, że dogoniła ich starość. Obaj panowie ustąpili pola młodszym, kiedy zmarszczki pokryły ich czoła, zadyszka zastąpiła dawną sprawność, a z młodzieniaszków przeistoczyli się w doświadczone wygi. Z drugiej strony, Bond nigdy nie był materiałem dla dwudziestolatków. Trzeba wpisać się w okienko między trzydziestką a pięćdziesiątką, między chwacką dorosłością a dojrzałym wiekiem męskim, bardziej gorzkim i refleksyjnym.


SZORSTKI DIAMENT

SEBASTIAN SMOLIŃSKI: Connery czerpał autentyczną radość z występowania przed kamerą, a jego szelmowski uśmiech stanowił obietnicę przedniej zabawy. Grał jakby od niechcenia, ze szczyptą nonszalancji.


Daniel Craig przeszedł właśnie tę drogę, przeistaczając się z ciekawego brzydala we wrażliwego, zmęczonego życiem herosa. Rozstaje się z Bondem jako współproducent „Spectre” z 2015 r. i „Nie czas umierać”, co jest wydarzeniem bezprecedensowym – dotąd odtwórcy roli 007 nie mieli szans na udział w zyskach z franczyzy. Jego agent chwycił po raz pierwszy za broń podczas rozedrganej dekady naznaczonej 11 września 2001 r. i tzw. wojną z terroryzmem, która wpłynęła na formę kina rozrywkowego – po tym przełomowym roku stało się ono mroczniejsze, eksplorowało zbiorowe lęki i częściej nawiązywało do dokumentalnej chropowatości. Filmowy James Bond, wieczny konformista wyczuwający społeczne nastroje i przybierający odpowiednie barwy ochronne, wpisał się w ów model widowiska. W „Casino Royale” Martina Campbella, na wyrost chwalonym za realizm (wciąż przecież musi wystąpić tuzin zbiegów okoliczności, żeby 007 w ogóle dokończył swoją misję i uszedł z niej cało), narodził się nowy agent Jej Królewskiej Mości.

Zabijał przeciwników w pocie czoła i działał impulsywnie – bardziej jak kamikadze niż chłodny strateg. Niekanoniczna uroda i zachowanie Craiga, uśmiechającego się krzywo i niepewnie, zraziły co poniektórych estetów, ale naznaczyły ten oraz kolejne filmy o szpiegu furią, zdecydowaniem i gwałtownością, których brakowało w interpretacji Brosnana, rozprawiającego się z łotrami bez pośpiechu i z gracją. U Crai­­ga natomiast wdzięku prawie nie było, a szorstkość ze swego debiutu w roli 007 przeniósł do „Quantum of Solace” Marca Forstera z 2008 r., najsłabszego z pięciu Bondów, w których wystąpił. W przypadku popkulturowej legendy, wokół której zbudowany został spójny fikcyjny świat, groźba zatraty tożsamości jest realna i niepokojąca. Dekadę temu agent 007 musiał poradzić sobie z tym dylematem: co zrobić, żeby nie stać się kolejnym bohaterem kina akcji, żeby imię i nazwisko Jamesa Bonda wciąż coś znaczyło?

Dobro luksusowe

„Skyfall” Sama Mendesa z 2012 r. odbił się od realizmu i wyznaczył trajektorię serii na kolejne lata. Craig wreszcie trafił na reżysera, który potrafił go ociosać i oszlifować. Niezbyt fortunne zbliżenia twarzy aktora w „Casino Royale”, na przykład kiedy Bond dostaje zawału serca i komicznie krzywi się z bólu, Mendes zastąpił bezbłędną stylizacją i zimną elegancją, z jaką zaczął fotografować agenta. Umięśnione ciało Craiga, zwarte i twarde jak marmur, przyoblekł w szykowne garnitury. Postawił na piękno faktur, przedmiotów i światła – za kamerą stanął Roger Deakins, jeden z najlepszych żyjących operatorów.

Były to dla widzów wyraźne sygnały, że seria ulega przemianom. Producenci Barbara Broccoli i Michael G. Wilson, zarządzający od lat spuścizną Bonda, która jest dla nich zarazem rodzinnym biznesem, zdecydowali się w końcu zaprosić do współpracy znaczące osobowości świata kina. Bond stał się drogą zabawką w rękach utalentowanych mężczyzn, a także poligonem, na którym twórcy mogą realizować swoje kinowe fantazje (o wyreżyserowaniu przygód 007 marzyło wielu gigantów Hollywoodu, na czele ze Stevenem Spielbergiem i Christopherem Nolanem).

„Skyfall” i „Spectre”, też podpisany przez Mendesa, zainicjowały ponadto fazę manieryczną przygód Bonda, które stały się rozdętymi do granic możliwości, coraz dłuższymi i droższymi hiperspektaklami. Model klasycznie skonstruowanej fabuły, zamykającej się w dwóch godzinach, został wyrzucony do kosza. „Nie czas umierać” to już blisko trzy godziny projekcji – jest tyle spraw, które trzeba domknąć, postaci, którym trzeba poświęcić uwagę, odniesień do przeszłości, które trzeba zaznaczyć. Ekscesy ostatnich Bondów, brawurowych aż do przesady, potwierdzają tylko, że są one w dzisiejszym krajobrazie medialnym dobrem luksusowym. W odróżnieniu od uniwersów komiksowych, które rozczłonkowują się na seriale i oddzielne cykle poświęcone drugoplanowym dotychczas bohaterom, każdy nowy Bond to wciąż wydarzenie i rzadkość.

„Nie czas umierać” jest więc najnowszą edycją limitowaną. Na kolejną odsłonę serii przyjdzie nam pewnie poczekać kilka dobrych lat. Luksus jest zresztą esencją całej gry: Bond może „iść z duchem czasu”, dawać więcej przestrzeni kobiecym bohaterkom i kajać się za mizoginię sprzed lat, ale wciąż na świat 007 składają się spektakularne lokacje, połyskujące rekwizyty, drogie kostiumy, nowatorskie gadżety oraz pojazdy, które przyprawiają fanów i fanki motoryzacji o zawrót głowy.

James Bond musi odejść?

Po „Spectre”, w którym Craig balansował między zblazowaniem a rutyną, jego kreacja w „Nie czas umierać” jest zaskoczeniem. Aktor z przekonaniem i emocjonalnym zaangażowaniem wkroczył w jedną z najbardziej osobliwych opowieści o brytyjskim agencie. Choć niektórzy dostrzegają w filmie ciężar antycznej tragedii, odpowiedniejszym porównaniem byłby dramat muzyczny Ryszarda Wagnera: ołowiana machina operowa, w której najważniejsze są powtarzające się lejtmotywy. Przypominają nam one, że opowieść, w którą się zagłębiamy, ma głębokie korzenie i mitologiczne osady.

Bondy z Craigiem, choć nowoczesne i dopracowane artystycznie, to narracje schyłkowe. Wydaje się, że agent 007 nie potrafi spojrzeć w przyszłość albo chociażby odnaleźć się w teraźniejszości; musi ciągle oglądać się za siebie. Począwszy od cytatów muzycznych z klasycznych odcinków serii, przez obecność dobrze znanego arcyłotra, Ernsta Stavro Blofelda, aż po wagę, jaką film przywiązuje do rozdrapywania blizn z przeszłości – świat „Nie czas umierać” to grobowiec, dusząca krypta, w której bohaterowie rozpamiętują traumy i stracone szanse na szczęśliwe życie.

Żałobna tonacja filmu i podniosły ton ocierają się o śmieszność, sygnalizując, że twórcy potraktowali pożegnanie Craiga z rolą niezwykle poważnie. Bond, zakochany w doktor Madeleine Swann (Léa Seydoux), nie jest może, jak sugerowałoby jej imię, bohaterem stricte proustowskim, ale z pewnością zamieszkuje świat, który już nie istnieje. Czy czkawką odbija mu się zimna wojna, kiedy rzeczywistość wydawała się prostsza, a pozycja tajnego agenta mocniejsza? Czy też chodzi o dogorywanie ikony, którą wyprzedził peleton superbohaterów w kolorowych kostiumach, lepiej trafiających w gust dzisiejszych nastolatków? A może wyczerpały się Bondowskie rytuały, te do znudzenia powielane scenariusze, w których energiczna sekwencja otwierająca przechodzi w gustowne napisy początkowe, a akcja dąży do bombastycznej kulminacji w siedzibie szwarccharakteru?

Usieciowiony, wieloznaczny, śmiejący się z samozwańczych samców alfa świat potrzebuje dziś innych obiektów identyfikacji, wskazują sceptycy. Twierdzą oni, że Bond może już tylko przypominać o swojej dawnej chwale, tak jak sama Wielka Brytania: byłe mocarstwo zmagające się z manią wielkości.

Craig jest zbyt dobrym i ambitnym aktorem, by dać się zjeść nostalgii żywcem – gra z wigorem, swadą i wyczuciem. Umiejętnie kieruje też wizerunkiem postaci, która od lat znajduje się pod ideologicznym ostrzałem. Szowinista, zdobywca o mentalności kolonizatora, wyznawca archaicznych męskich cnót: Bond musi się tłumaczyć z tego, kim był, i obiecywać poprawę. Albo zniknąć na dobre. W „Nie czas umierać” okazuje się, że komandor jest na emeryturze, a numer 007 przypadł młodej, czarnoskórej agentce, co zachęciło autora z „Guardiana” do wyrażenia satysfakcji z powodu tej „symbolicznej kastracji, na którą od dawna zasługiwał”.

Niektórzy komentatorzy, naiwnie postrzegający popkulturę jako skuteczne narzędzie zmiany społecznej, chętnie odstawiliby Bonda do lamusa. Inni chcieliby zobaczyć w nim postępową siłę, bohatera wrażliwego na sytuację mniejszości oraz nierówne traktowanie kobiet i mężczyzn. Projektujemy na szpiega nasze rojenia o sprawiedliwym świecie, zapominając jednocześnie, że na nic zda się tutaj ręczne sterowanie. Pozwólmy Bondowi kroczyć własną ścieżką. Zejdzie ze sceny wtedy, kiedy przestaniemy się nim interesować, kiedy na kolejny film o 007 mało kto będzie czekał. Na razie się na to nie zapowiada.

Zmiana warty

Rozjuszony agent Craiga sprzed kilkunastu lat został obłaskawiony: w „Nie czas umierać” stał się oddanym ojcem rodziny. To największa innowacja filmu. Nieposkromiony kocur, który w „Casino­ ­Royale” wyznaje, że najbardziej lubi romanse z mężatkami, ustatkował się i przekazał swoje geny dalej. Pozostanie więc po nim coś więcej niźli tylko zgliszcza i trupy bandziorów.

W ostatnim Bondzie błękitne, łagodne oczy Craiga błyszczą – odbija się w nich miłość, troska i zobowiązanie. Związek z doktor Swann może i czyni Bonda bardziej ludzkim, ale można przekornie zapytać: czy naprawdę chcemy dostrzec w nim człowieka z krwi i kości? Jeśli znów zadziała prawo sinusoidy, to po „Nie czas umierać”, posępnym melodramacie, czeka nas komiksowy Bond, który od ojcostwa będzie uciekał jak najdalej. Poturbowane przez lata pracy ciało ­Craiga zostanie zastąpione młodszym modelem, bez bruzd, siniaków i zadrapań. Znów trudno będzie nam przywyknąć do nowego aktora, raz jeszcze serię trzeba będzie wynaleźć na nowo. I znów po jakimś czasie twarz 007 pokryje się głębokimi zmarszczkami i przyjdzie mu pożegnać się z widzami.

Daniel Craig może teraz złożyć broń i, na przykład, skupić się na teatrze: jego kolejną rolą będzie Makbet na Broadwayu. To adekwatna koda dla przygody aktora, który jako James Bond musiał na swoich barkach dźwigać ciężar sprzecznych oczekiwań, narodowej dumy i ikony, dla której świat to za mało. Samoświadomość twórców serii sprawia, że kolejne Bondy komentują przede wszystkim same siebie, tworząc gabinet luster, w którym odbijają się motywy, melodie i pamiętne obrazy.

James Bond porasta bluszczem, zamieszkuje swoje własne muzeum. Tytuł „Nie czas umierać” można odczytać jako deklarację producentów, którzy tradycyjnie podkreślają na koniec filmu, że „James Bond powróci”. Nie przestaje jednak dręczyć mnie pytanie: jak długo 007 może odwiedzać groby i odgrywać bohatera ostatniej akcji?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2021