W smudze cienia

W najnowszym „Bondzie” przeszłość – nawet krwawa i pełna ofiar – zdaje się być zdecydowanie lepsza, prawdziwsza i prostsza niż współczesność. 007, agent melancholik?

29.10.2012

Czyta się kilka minut

Daniel Craig w filmie „Skyfall” / Fotografia z materiałów dystrybutora
Daniel Craig w filmie „Skyfall” / Fotografia z materiałów dystrybutora

Siedziałem na brzegu
Łowiąc ryby, z jałową równiną poza mną,
Kiedyż na ziemiach moich zaprowadzę ład?
Most Londyński wali się wali się wali

T.S. Eliot, „Jałowa ziemia” (tłum. Czesław Miłosz)


Na ekrany kin wszedł właśnie „Skyfall” – najnowszy film o Jamesie Bondzie i trzeci, w którym postać słynnego brytyjskiego agenta służb specjalnych kreuje Daniel Craig. Choć chodzi tu przede wszystkim o zrealizowaną za 150 mln dolarów rozrywkę, to przecież raz jeszcze przekonujemy się, że kultura masowa może pochwycić aurę współczesności. W tym przypadku aurę schyłkową i nostalgiczną.


Miłosne nieszpory


Nową serię opowieści o agencie 007 zapoczątkowało „Casino Royale” z 2006 r., już czarno-białą początkową sekwencją wskazując, że artystyczna konwencja całkowicie się zmieniła i jesteśmy na antypodach wcześniejszych filmów z Pierce’em Brosnanem. Pierwsze zabójstwo zostało ukazane z brutalną prawdziwością – jako przerażająca i mozolna rzeźnia, która krwawe ślady zostawia tyleż na białej koszuli, co w duszy Bonda, mającego być pozbawioną uczuć „maszyną do zabijania” w służbie Jej Królewskiej Mości. W dotąd ułatwiony, ulizany i co najwyżej ironiczny bondowski świat wdarło się niespodziewanie dużo ciemnej prawdy. Tak samo jak na twarz bohatera, który wraz z nastaniem Craiga miast bezbarwną aparycją modela zaczął przykuwać uwagę brzydotą, tak uwielbianym typem niegrzecznego, nieprzewidywalnego mężczyzny, po trosze nieodmiennie uroczego chłopca.

Zło natomiast stało się o wiele bardziej niż dotąd nieuchwytne, podobnie jak w późniejszym o dwa lata „Quantum of Solace”, gnane przed siebie tylko żądzą zysku, całkowicie obojętne wobec ideologii lub systemów politycznych. Czy to inwestujący pieniądze terrorystów i junt wojskowych bankier z „Kasyna...”, który chce wysadzić w powietrze samolot, by zarobić na spadku kursu akcji linii lotniczych, czy to szefujący wielkiej korporacji demoniczny biznesmen z „Porcji pocieszenia”, handlujący zasobami naturalnymi i dla ich zdobycia skłonny paktować z każdą stroną dowolnego konfliktu – obaj są doskonale impregnowani na wartości inne niż setki milionów, mające trafić na ich konta. Zło jest nie mniej okrutne niż dawniej, ale cokolwiek się zbanalizowało, pokusy szepcząc jedynie szelestem banknotów.

O ile jednak wraz z historycznymi przemianami Przeciwnik wdział doskonale skrojony garnitur prezesa rady nadzorczej już we wcześniejszych filmach, o tyle rewolucyjne było w „Kasynie...” potraktowanie postaci samego Bonda. Miast uwodzić i porzucać kolejne kochanki, z całą mocą zakochuje się on w dorównującej mu inteligencją Vesper, która z łatwością obnaża jego chłopięcą niedojrzałość. Właśnie Vesper, o niebanalnej urodzie i frapującym imieniu, w którym pobrzmiewa śpiew nieszporów, uratuje go, wyprowadzi z królestwa śmierci, w dosłowny sposób na nowo uruchomi jego serce.

To jak z miłością – naturalnie. I w rzeczy samej: uczucia wybuchają, lód w sercach się topi, Bond chce ułożyć życie na nowo, zaprowadzić w nim wreszcie dobry ład i nawet odejść z agencji. Miast miodowego miesiąca, będzie jednak śmierć w Wenecji, świadomość zdrady i naznaczenie na długie lata. Bo w końcu, jeśli spazmatycznie się kochało i miłość ta nie mogła się spełnić, została nam odebrana lub odrzucona, to jakie strzępy z nas ocaleją?

Najlepsza scena „Quantum of Solace” to nocna rozmowa dwóch pełnych spokojnej już goryczy mężczyzn, którym pozostały kolejne drinki lub kolekcja pigułek: na rozpacz, na strach, na niepamięć...


Agent z podziemia


Również w „Skyfall” pije się dużo i szklaneczki z wódką oraz karafki whisky ochoczo spełniają swoją funkcję. Film zrealizowany na półwiecze serii przez Sama Mendesa, twórcę m.in. obsypanej Oscarami „American Beauty” oraz „Drogi do zatracenia”, z początku zapiera dech w piersiach rozmachem – gdy motocyklowy pościg przenosi się na dachy bazaru w Stambule, a wagoniki londyńskiego metra pikują w głąb podziemnych korytarzy nad głową agenta 007 – by ostatecznie nieco rozczarować: mniejszą niż „Casino Royal” prawdziwością, nachalną psychologią, sztucznym finałem.

Niemniej jednak przez ponad dwie godziny nie tylko bawimy się i oglądamy monotonnie powracające logo sponsora filmu, ale też – trochę przynajmniej – myślimy. O czasie zasępionych twarzy, gdy zgodnie z tytułem niebo runęło, dotychczasowy świat kruszeje, obrońcy Dobra ponoszą klęskę za klęską. Padają kolejne ofiary, służby dawnego imperium są bezradne, nie potrafiąc ochronić ani swoich ludzi, ani nawet siedziby w sercu Londynu. Choć może nie ustała wola, to serca dotknął jednak czas i los, jak w tym cytowanym przez M. wierszu Tennysona, monologu starego Odyseusza, napisanym przez poetę w rozpaczy po stracie przyjaciela: „One equal temper of heroic hearts, / Made weak by time and fate, but strong in will / To strive, to seek, to find, and not to yield”.

Bohaterowie się starzeją, nadszedł czas rozliczeń, a M., grana kolejny raz przez Judi Dench szefowa Bonda, urasta do rangi postaci pierwszoplanowej. To jej decyzje z przeszłości przynoszą dzisiejszą katastrofę, to ona nosi na barkach odpowiedzialność za wybory nie między dobrem a złem, a między złem mniejszym lub większym, gdy trzeba poświęcić swoich, czasem wręcz – skazać ich na śmierć. Mimo brawurowego tempa akcji, „Skyfall” przenika nostalgia, tęsknota za czasami, gdy wróg był jasno określony, a granice wyraźne. Dziś zamiast czerni i bieli jest wszechobecny cień, wrogiem może być każdy, ba – może on być, jak wykreowany przez Javiera Bardema Silva, jednym z nas. Przeciwnikiem, którego sami stworzyliśmy.

Nie tylko podczas walki z Hitlerem, ale jeszcze w latach 60. podziały były klarowne, więc M. wyznaje, że „tęskni za zimną wojną”, a kierowana przez nią MI6 schodzi do podziemi, w londyńskie kanały – jakby w głąb własnej pamięci, do bunkrów z czasów Churchilla i heroicznej obrony stolicy. Bond porzuci współczesnego jaguara, by przesiąść się do aston martina sprzed półwiecza, zaś finałowa potyczka z Silvą – dawnym brytyjskim agentem, dziś na poły oszalałym cyberterrorystą – odbędzie się na szkockim odludziu, gdzie nie dotarł internet, są za to stare dubeltówki, dynamit i solidne noże.


Chochołowi ludzie


Czy rzeczywiście w latach 60. podziały były krzepiąco proste? Czytelnicy Johna Le Carré mogą w to powątpiewać, jednak w najnowszym „Bondzie” przeszłość – krwawa i pełna ofiar – ozłocona jest nostalgiczną nutą wspominania. 007 – agent melancholik?

Bohater Daniela Craiga sam przebywa w głębokim cieniu, jego Bond zapuścił się, częściej ćwiczy picie niż muskulaturę. Jeśli w „Casino Royal” był mężczyzną wyzwolonym z martwoty przez miłość, a w „Quantum of Solace” kierowało nim pragnienie zemsty i neurotyczne rozchwianie, teraz jego status jawi się jeszcze bardziej dramatycznie. I on zwiedza podziemia pamięci, wraca do rodzinnej posiadłości i osieroconego dzieciństwa, podobnie jak Silvę, choć mniej dramatycznie, patroszy go szczególny kompleks matki, upiorna Hassliebe wobec M., kolisko uczuć, z których uciec byłoby najprościej poprzez samobójstwo.

„Rozkoszowałem się śmiercią” – mówi wspominając czas dezercji, ale też ukazując nam siebie w niejasnym obszarze między życiem a śmiercią, w stanie śmierci za życia, wędrującego lochami, wśród szczurów, obolałego, z zasupłanym sercem, bez duszy już może. Jak w tym wierszu Eliota, który tłumaczył Czesław Miłosz:



My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa
Kiedy do siebie szepczemy
Głos nasz jak suchej trawy
Przez którą wiatr dmie
Jak chrobot szczurzej łapy
Na rozbitym szkle
W suchej naszej piwnicy.



„The Hollow Men” opatrzył T.S. Eliot mottem z Conradowskiego „Jądra ciemności”, gdzie w postaci Kurtza sportretowany został człowiek zbliżającego się XX wieku, który poznał czającą się w nas grozę i przeszedł na stronę bestialstwa i obłędu, niczym Silva ze „Skyfall” i legion innych demonicznych postaci współczesnej kultury masowej.Wiele lat po słynnej opowieści o podróży w głąb Konga napisał Conrad jeszcze jedną opowieść o wtajemniczeniu, „Smugę cienia”, gdzie przejście w dorosłość jest pasażem prowadzącym do rozpaczy, do pojedynku, który trzeba stoczyć z własnymi demonami na pokładzie wymarłego żaglowca. Jej bohater przed obłędem ratuje się pisaniem, na co chyba nie zdecydował się dotąd komandor James Bond. Ale o grozie, demonach oraz smudze cienia wie on wszystko i nie przypadkiem widzimy go w londyńskiej National Gallery przed wspaniałym obrazem Williama Turnera „The Fighting Temeraire”.


Oto słynny żaglowiec, waleczny uczestnik bitwy pod Trafalgarem, chluba brytyjskiej marynarki. Turner ukazuje chwilę, gdy okręt dożywa swych dni, holowany przez mały brzydki parowiec (podobny może temu, którym w Kongu dowodził Conrad) w ostatnią podróż przed rozbiórką. Dawna chwała i piękno odchodzą w przeszłość, zastępuje je brudna współczesność, a postarzały melancholijny Bond rozmawia z nowym współpracownikiem, specjalizującym się w internetowej przestępczości młodzieńcem o twarzy pryszczatego licealisty.


Cóż pozostaje po przejściu smugi cienia, po wszystkich zdradach i rozczarowaniach, gdy serce – jak napisał Miłosz – „zmęczyło się / Zachwytem, / Rozpaczą, / Gorliwością, / Nadzieją”? Pozostaje honor kapitanów statków, conradowskie poczucie obowiązku. Wychudzony James Bond ze „Skyfall” nie ma żadnych złudzeń, ani co do brudu polityki, ani co do pustki codziennego życia, ale jednak powraca na pole bitwy.


W jednej ze scen filmu wydłubuje nożem z własnej piersi odłamki pocisku, które naprowadzą go na trop Przeciwnika. Lodowatego okruchu z serca wyjąć już nie zdoła, ale zawsze może wykroić kolejną cząstkę siebie, by zaciągnąć się na służbę. Co by nie rzec, jest to jakieś rozwiązanie. 


„Skyfall”, reż. Sam Mendes, scen. John Logan, Neal Purvis i Robert Wade, wyst.: Daniel Craig, Javier Bardem, Ralph Fiennes, Albert Finney, Judi Dench i inni, prod. Wielka Brytania 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2012