Księgi Wilkonia

Józef Wilkoń: Jestem przywiązany do urody materialnej stworzenia, ale akceptuję tzw. konceptualistów, którzy widzą potrzebę wyrażenia swojej osobowości w inny sposób. Natomiast nie przekonują mnie pomysły pakowania własnych ekskrementów w puszki i nazywania takich obiektów dziełem sztuki.

09.02.2010

Czyta się kilka minut

Ilustracja Józefa Wilkonia do "Księgi dżungli" Rudyarda Kiplinga /
Ilustracja Józefa Wilkonia do "Księgi dżungli" Rudyarda Kiplinga /

Grzegorz Nurek: Czy miewa Pan sny, w których pojawiają się bohaterowie Pana prac?

Józef Wilkoń: Bardzo często. Teraz np. ilustruję książeczkę o młodości Chopina i śnią mi się XIX-wieczne alejki, dworki, pojazdy, migają wierzby... Od dzieciństwa miewałem sny, w których straszyły mnie wilki. Śniło mi się wielokrotnie, że mnie ścigają, uciekam przed nimi, nogi wrastają mi w ziemię, budziłem się spocony. Zrobiłem kilka książek o wilkach - aby je udobruchać, ale też o dobrych wilkach, aby zmienić ich obraz w świadomości ludzkiej.

A które ze zwierząt udało się Panu Bogu najbardziej?

Rysując, można wydobyć piękno z każdego zwierzęcia. Owszem, nie jestem zachwycony różowymi pupami małp, jak dotąd nie zachwyciła mnie postać leniwca, ale zrobiłem szkice "brzydkich" twarzy nosorożców. Zapis trudów życia na tych twarzach, te wszystkie zmarszczki, głębia i bogactwo rysów - pozwalają je porównać do Dürerowskich studiów twarzy starców. Sama budowa ciała nosorożca mogłaby być inspiracją dla kubistów - mogłaby się stać kubistyczną bryłą. Oczywiście koń kojarzony jest powszechnie z ideałem gracji, harmonii ruchu, mówimy, że sylwetka araba jest piękniejsza od perszerona. Ale można również założyć, że zwalistość, krągłość, bryłowatość perszerona jest piękna, niebanalna.

Czy zwierzęta mają duszę? Kiedyś napomknął Pan: "Maluję duszę zwierząt".

Można tak powiedzieć. Jeśli zwierzęta zabijają się nawzajem, to w pewnym porządku przynależnym naturze. Nie można im przypisać intencji świadomego, celowego zadawania bólu innym. Człowiek często zabija niepotrzebnie, nie uświadamia sobie, że zabijanie nie jest godne istoty posiadającej rozum.

Jak długo powstawały ilustracje do "Księgi dżungli"? Pierwsze rysunki stworzył Pan ponoć dwa lata temu, a z 240 do książki weszło zaledwie 80...

Pomysły pojawiały się wcześniej, ale intensywnie pracowałem nad nimi przez rok. Selekcja prac po ukończeniu zadania jest rzeczą względną, bo po latach ilustracje, które ostatecznie nie weszły do książki, wydają mi się lepsze od tych, które się tam znalazły.

Niebagatelną rolę w ilustracjach do tej książki pełni kolor złoty...

Użycie złotego jest sprawdzonym sposobem wiązania harmonii innych kolorów, a także wprowadzania pewnej magiczności, odświętności. Tak było i za gotyku, we freskach, mozai­kach, tak jest i przy ikonach. Chciałem niejako "podbić", uwydatnić ciemność nocy w dżungli użyciem złota. Podobnego zabiegu użyłem w "Siedmiu księżycach" Wandy Chotomskiej, książce z wierszami o nocy.

Ceni Pan twórczość Chagalla? Jeśli miałbym szukać Pańskich pobratymców w sposobie postrzegania świata, nadawaniu mu cech baśniowości i oniryczności, to jego wskazałbym w pierwszej kolejności. W jego pracach i na Pana obrazach pojawiają się często postacie zwierząt i instrumenty muzyczne, Pański i jego sposób komponowania barw w niektórych okresach twórczości mógł być podobny...

Zgadzam się z tym odczytaniem. Wpływ Chagalla na mnie był istotny. Myślę głównie o zabiegach wprowadzających nadrealność, poetyczność do obrazu.

To Pana ulubiony malarz?

Wolę Braque’a i niektóre obrazy Picassa. Jednak za największych uważam Tycjana, Velázqueza, Vermeera, Rembrandta i Caravaggia. Ale i bezimiennych malarzy gotyku czy twórców malowideł naskalnych z Lascaux i Altamiry. Nawet Picasso swoim mistrzowskim rysunkiem nie może się równać w wydobyciu ekspresji ruchu zwierząt z tamtymi twórcami, używającymi przecież prymitywnych środków malarskich. Jak widać, rozwój sztuki nie jest tożsamy z rozwojem cywilizacji. Nie zawsze postęp techniczny ma wpływ na powstawanie arcydzieł.

Uważa Pan, że jesteśmy w okresie regresu sztuki?

Ciśnienie bycia za wszelką cenę nowoczesnym, tworzenia eksperymentów nie jest już tak mocne, przeminęło. Przyjdzie czas stosowania innych kryteriów, powrócą stare formy, pojęcia takie jak realizm zostaną zrehabilitowane. Już tak się dzieje.

Jestem przywiązany do urody materialnej stworzenia, ale jeśli tzw. konceptualiści widzą potrzebę wyrażenia swojej osobowości w inny sposób, to ja to akceptuję. Np. twórczość Opałki jest dla mnie fascynująca przez realizowanie uporczywego pomysłu przez lata. Nie jestem też przeciw przedstawieniom Kozyry i innych twórców, których zadaniem jest poruszenie widza. Natomiast nie przekonują mnie pomysły pakowania własnych ekskrementów w puszki i nazywania takich obiektów dziełem sztuki.

W katalogu "Świat Wilkonia", wydanym dwa lata temu przez Galerię Bielską BWA, znalazłem skreślone odręcznie przez Pana kalendarium twórczości: 1957-1963 Eksperymenty z cieczą, 1962-70 Eksperymenty z fakturą, 1978-1994 Pastele, 1991-1994 Ilustracje przestrzenne, rzeźby. Jak rozumieć znaczenie terminów: eksperymenty z cieczą czy fakturą? Ciekawi mnie też, skąd pomysł wykorzystywania w pracy papieru do pakowania cukru...

Eksperymenty z cieczą to u mnie okres taszystowski, wykorzystywanie akwareli, tuszy. To były najlepsze, robione na bazie naturalnych spoiw białkowych, tusze polskie. Takich już nie ma. Jeśli mam na myśli eksperymenty z fakturą, to właśnie papier z worków do pakowania cukru jest dobrym przykładem. Ten znakomity, szalenie mocny, o fakturze gruzłowatej papier również przepadł. Jego struktura pozwalała pracować wieloetapowo, przez kładzenie kolejnych warstw można było odnieść wrażenie, że to nie papier, a gobelin. W tej technice zrobiłem ilustracje do książek "Siedem księżyców", "Marcin spod dzikiej jabłoni", "Maciupinka" czy "W Nieparyżu i gdzie indziej".

Ma Pan już kilka ilustracji do "Don Kichota"...

Pierwsze ilustracje powstały w latach 60. na konkurs w Argentynie. Wtedy i ja, i Janusz Stanny zostaliśmy nagrodzeni, ale nie skończyło się to ilustrowaniem książki. Miałem potem wystawę tych prac w galerii nad morzem. Dostałem informację, że część z nich ukradziono. Można nad tym ubolewać. Z drugiej strony, widocznie złodziej miał dobry gust.

Zarówno Pana ojciec, jak i wuj malowali. Wygląda na to, że usłyszane w dzieciństwie rozmowy o malarstwie musiały wpłynąć na Pana zainteresowania.

Ojciec był malarzem-amatorem, wuj podobno kształcił się w tej dziedzinie. Ojciec malował, jak tylko znalazł wolną chwilę, i zrobił wszystko, abym został malarzem. Ukończyłem liceum plastyczne, później Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. A przecież to było finansowe obciążenie, bo było nas sześcioro rodzeństwa, zaś rodzina mojej matki, skądinąd zacna, mówiła ojcu: "Co ty robisz, chowasz syna na dziada?".

Stąd się wzięła ta historia, jak to "dziad" z początkiem lat 60. wrócił z Francji i zajechał na podwórko jednym z nielicznych jeżdżących wtedy po Polsce najnowszych modeli Peugeota.

Czy rodzice i dziadkowie opowiadali Panu i Pana rodzeństwu bajki na dobranoc?

Każdy wieczór kojarzył się z baśnią. Czytali ojciec i starsza siostra. Ojciec opowiadał baśnie, nawet kiedy zmęczony wracał z pracy. Zasypiał, a myśmy go szturchali i pytali: "No i co dalej, co dalej?".

Pana ojciec walczył w podziemiu, rodzice ukrywali też Żydów w domu w Bogucicach pod Wieliczką...

Ojciec był delegatem rządu londyńskiego na Tarnów. Od niego zależały wyroki na zdrajców, organizowanie ruchu oporu. Zdumiewające z dzisiejszej perspektywy było to, że i ja jako dziecko byłem niejako włączony w konspirację: jako kurier nosiłem podziemne pismo przedwojennych socjalistów "Wolność Równość Niepodległość". Ojca później nękano za działalność konspiracyjną. Tak było aż do nastania Gomułki. To, że mój ojciec wyszedł z tego cało, zawdzięcza "Szymonowi", późniejszemu komunistycznemu działaczowi, którego ukrywał razem z innymi Żydami. W naszym domu schronił się też przybyły z Oświęcimia Lucjan Motyka, późniejszy minister, a także Julian Aleksandrowicz (późniejszy profesor, znany w Krakowie lekarz) z synem.

Jedna z rodzin żydowskich, którą rodzice ukrywali, nazywała się Schneider. Mieli trójkę dzieci: Szymka, Tadka i jeszcze jedno dziecko, którego imię zatarło mi się w pamięci. Jednego dnia w Bogucicach Niemcy zrobili obławę na Żydów. Krzyknąłem: "Niemcy we wsi!". Starszy Tadek ukrył się w schowku na strychu, małego Szymka (miał pięć, sześć lat) moja matka chwyciła na ręce i zaniosła do stajni. Odgarnęła spod krowiego pyska stertę zielonych łodyg bobu i go pod nimi ułożyła. A ten chłopiec zaczął wrzeszczeć, bo się bał krowiego pyska. Moja mama coś mu szepnęła do ucha i się uspokoił. Jej przytomność umysłu była godna podziwu. Sypała pieprz na schody prowadzące na strych, aby psy nie wyczuły zapachu ludzi.

Mieli Państwo wiele szczęścia...

A przecież nie wszystkim ono sprzyjało. Z czasów okupacji nie mogę zapomnieć sceny, której byłem świadkiem: dwóch granatowych policjantów, Polaków na służbie Niemców, na pagórku w Bogucicach zatrzymało i rozstrzelało na miejscu rodzinę żydowską. Do dziś widzę, jakby to było wczoraj, jak ciała tych ludzi toczą się po zboczu do rzeki.

Jedną z rodzin, która się u nas ukrywała, odprowadzałem w stronę Bieżanowa. Szliśmy wzdłuż toru kolejowego Kraków-Wieliczka. Wiedziałem, że jak się przejdzie tory, to można długo iść będąc niewidocznym, w wąwozie rzeczki, którą płynęły głównie ścieki z garbarni. Jak tylko ich tam zaprowadziłem, przeszedłem znów tory i zacząłem wracać, to dosłownie dwie minuty później wpadł na mnie na rowerze gestapowiec ze swastyką na ramieniu, z pochodzenia Polak, niejaki Kaczmaruch. I pyta: "Co ty tu robisz?". A ja mu na to: "Mamy tu niedaleko pole, byłem sprawdzić, wracam do domu". Na co on: "No, no, żebyś mi się tutaj nie kręcił". Gdyby nadjechał parę minut wcześniej, byłoby po nas.

Pamiętam, że po latach matce proponowano, aby w Izraelu sadziła drzewka, na co ona odpowiadała, że udzielała pomocy nie dla drzewek i aby jej nie zawracali głowy.

Chciałem zapytać o Kraków Pana studenckich czasów. O przyjaźnie...

Przyjaźniłem się z Frankiem Starowieyskim i Romanem Cieślewiczem, z Piotrem Skrzyneckim, z licznym gronem wybitnych profesorów ASP i UJ: Karolem Estreicherem i Adamem Bochnakiem, Adamem Marczyńskim, Zbigniewem Pronaszką, Hanną Cybisową-Rudzką. Co ciekawe, nawet w tamtych czasach mogłem z profesorami otwarcie rozmawiać na niemal każdy temat. Nachodziły akademię wizytacje zetempowskie z Warszawy, aby sprawdzić, co się na tej prowincji, w Krakowie, wyprawia. Wyciągaliśmy wtedy na sztalugi niedokończone obrazy, każdy miał jeden taki "właściwy ideologicznie", i udawaliśmy, że malujemy. Ja miałem "Sportowców w łaźni" (nie mogę tego obrazu dziś odszukać, a szkoda). Gdy odjeżdżali, wracaliśmy do swoich martwych natur.

Pamiętam, że na historii sztuki (moich drugich studiach) pojawił się Roman Polański. Musiał zapewne studiować coś jeszcze prócz reżyserii i tak się tam znalazł. Nawet byliśmy kiedyś razem na jednej z imprez sylwestrowych u "Kiki", znanej w Krakowie postaci.

Tuż po studiach przeprowadziłem się do Warszawy. Poznałem Krzysztofa Komedę, który bywał u nas w domu, bo szwagrem mojej żony był Mirosław Kijowicz, wybitny reżyser filmów animowanych, a Komeda tworzył muzykę do tych filmów. To u Kijowicza poznałem Małgosię. Po dwóch tygodniach znajomości wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy w pokoiku na Hożej. Przy stoliku wielkości 70 na 50 cm powstało wiele ilustracji do książek.

Pana najbliższe plany?

Autorska książeczka "Psie życie", ukazująca losy psów, rozpieszczanych, czasem traktowanych przez ludzi okrutnie.

Pan ma psy i koty u siebie...

Są u mnie trzy pieski, miałem i koty, ale teraz już nie mam i niech tak zostanie. Latem w ogrodzie, gdzie pracuję nad rzeźbami, asystuje mi mnóstwo ptactwa, bardzo to lubię, a kiedy jeszcze koty żyły, znosiły mi je martwe.

Jak się czuje osiemdziesięcioletni spełniony i doceniany artysta?

Jak wszyscy starzejący się ludzie. Nie jest to nadzwyczaj przyjemny okres życia, ale daję sobie radę. Jestem świadom tego, że z wielu planów będę musiał powoli rezygnować, ale jeśli zdrowie i szczęście dopisze, chciałbym doczekać wydania "Don Kichota" z moimi ilustracjami. Mam też parę pomysłów na rzeźby, coraz to większe. Dyrektor Pałacu w Radziejowicach zaprosił mnie 12 lutego, w dniu moich urodzin, na koncert i przyjęcie urodzinowe. W Radziejowicach znajduje się moja "Arka". Spotkam się z przyjaciółmi, będziemy czcić jubileusz staruszka, który zresztą nie może przyzwyczaić się do faktu, że już nim jest, gdy ciągle jeszcze płoche myśli chodzą mu po głowie.

JÓZEF WILKOŃ (ur. 1930) jest światowej sławy ilustratorem książek, malarzem, rzeźbiarzem, absolwentem ASP w Krakowie i historii sztuki na UJ. Otrzymał wiele prestiżowych nagród i odznaczeń (jako jedyny Polak znalazł się w gronie 168 pisarzy i ilustratorów książek dla dzieci nominowanych do szwedzkiej Nagrody Pamięci Astrid Lindgren - rozstrzygnięcie konkursu nastąpi 24 marca podczas Targów Książki w Bolonii), miał ponad 60 indywidualnych wystaw w renomowanych galeriach w kraju i za granicą. Największa, licząca 300 obiektów kolekcja prac artysty znajduje się w Oshima Picture Book Museum w Japonii.Niedawno w wydawnictwie Media Rodzina ukazała się "Księga dżungli" Rudyarda Kiplinga z jego ilustracjami - ich wystawę można oglądać w krakowskiej kawiarni "Cafe Szafe", przy ul. Felicjanek 10.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2010