Ksiądz na pełnej petardzie

Kochany księże Janie, w sprawie pomników niczego nie mogę obiecać. Co zaś do pamięci... Ciebie po prostu nie da się zapomnieć. Gwarantuję

04.04.2016

Czyta się kilka minut

 /
/

Ksiądz Jan Kaczkowski odszedł do domu Ojca. Przywykliśmy do tego, że jest w zasięgu ręki, choć od kilku lat powinno go nie być.  Kiedy w czerwcu 2012 r. dowiedział się o glejaku mózgu, pojechał do Lasów Piaśnickich, do siostry zmartwychwstanki Alicji Kotowskiej. Na jej grób. W 1939 r. Niemcy rozstrzelali tam około 20 tys. ludzi. Wśród nich siostrę Alicję, która w drodze na śmierć dodawała otuchy gromadce żydowskich dzieci, i którą Jan Paweł II beatyfikował. Pierwszy raz ksiądz Jan pojechał do niej, by prosić o pomoc przy tworzeniu (z niczego) hospicjum. Pomogła. Teraz drugi raz. Prosił, „żeby go z tego wyciągnęła”. Nie był nachalny. Mówił jej: „nie przejmuj się, jak nie dasz rady”. No i się okazało, że nie dała. Choć może jednak trochę? W 2012 r. ks. Jan usłyszał, że ma przed sobą sześć miesięcy życia. Ona „załatwiła” mu cztery lata bez trzech miesięcy. Mawiał, że to „pełzający cud”.


CZYTAJ TAKŻE:

  • Lekcje księdza Kaczkowskiego: Śmierć chciał zaśmiać, wykpić. Podczas jednej z homilii mówił, że byłaby heca, gdyby go szlag trafił w trakcie. Żył 38 lat.
  •  
  • Ks. Jan Kaczkowski w ostatnim wywiadzie: Czasem budzę się rano i nie mam perspektywy na kolejny dzień. Wtedy mówię: Janie, cholera, weź się w garść... Bo co bym dobrego zrobił, gdybym powiedział: już mi się nie chce żyć?

Przez ten darowany czas ksiądz Jan stał się jednym z najważniejszych i najsławniejszych księży w Polsce. Nie był prałatem, nie był wziętym kaznodzieją, nie był profesjonalnym pisarzem (jeśli się nie mylę – był współautorem trzech książek), nie był wybitnym uczonym (jednak zdobył doktorat z teologii moralnej i studiował bioetykę)… Ale i tak był – mało powiedzieć: księdzem znanym w całej Polsce – był dla tysięcy ludzi kimś bliskim, kochanym. Iluż jego słuchaczy i czytelników jego żarliwych książek odnalazło dzięki niemu wiarę, nadzieję i miłość! Był tego świadomy: „Staram się swoją onkocelebryckość wykorzystywać użytkowo. Skoro glejak już się zagnieździł w mojej głowie i nie da się go usunąć, bo trzeba by mnie pozbawić mózgu, co nie byłoby zbyt komfortowe, to należy wycisnąć z niego coś dobrego. Mam wrażenie, że to się w jakiejś mierze udaje. Słyszę o ludziach odległych od Kościoła, którzy po medialnym materiale z moim udziałem zadają sobie pytania o wiarę i sens”. Tak było, bo sam potrafił radośnie żyć wiarą i nadać sens życiu z wyrokiem rychłej śmierci.

Często o swojej chorobie mówił, ale nigdy nią nie epatował, nie chciał wyciskać łez współczucia. Często też mówił o śmierci godnie, poważnie, bez krotochwili, bez wygłupów i żartowania z niej. Powtarzał jednak, że „śmierć nie może być śmiertelnie poważna. Bo to by nas zabiło”. Czy się jej bał, nie wiem, ale wiem, że do niej się nie rwał. Opowiadał o swoich targach z Bogiem, jak Go prosił o przeżycie jeszcze przynajmniej roku 2015. Bóg się zgodził.

Stworzył hospicjum – swoją wielką miłość. Kochał pacjentów i ludzi, którzy tam z nim pracowali. W kazaniach zebranych w książce „Grunt pod nogami” co chwilę wspomina o hospicjum. Zawsze z czułością. W rozbrajająco szczerej rozmowie z Piotrem Żyłką („Życie na pełnej petardzie”) wymieniał swoje autorytety. Mówił o nich ze skromnością i podziwem. Czy zdawał sobie sprawę z tego, że sam jest autorytetem dla niezliczonej masy ludzi? Pozostanie nim dla tych, którzy go znali, i dla tych, do których trafił przez książki, filmy i na inne sposoby. Autorytetem w drodze do spotkania z Bogiem.

Posłowie książki „Życie na pełnej petardzie” czyta się jak testament ks. Jana. Pisze tam, że nie jest kimś wyjątkowym, ale „najzwyklejszym, błądzącym księdzem i chrześcijaninem, waszym bratem Janem, który często się w życiu gubił”. Prosi, by pamiętać o hospicjum w Pucku: „abyście tego dobra nie rozmienili na drobne”, i jeszcze: „żebyście o mnie pamiętali. Nie stawiając broń Boże pomników, ale zachowując w modlitwie”. Przyrzeka: „jeśli Pan Bóg przyjmie mnie do siebie, obiecuję, że na tyle, na ile mi pozwoli, bo to też nie jest takie oczywiste, będę próbował być blisko was”. Wreszcie przeprasza „wszystkich tych, których skrzywdził, których niesprawiedliwie ocenił”.

I słowa jak ostatni pocałunek pokoju: „nie mam żalu do nikogo. Tak mi, Panie Boże, dopomóż”.

Kochany księże Janie, w sprawie pomników niczego nie mogę obiecać. Co zaś do pamięci... Ciebie po prostu nie da się zapomnieć. Gwarantuję. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016