Pamięć na stendbaju

Józef Kaczkowski, ojciec ks. Jana: Chciałbym, żeby w głowach ludzi pozostał prosty przekaz. Był taki facet, który chciał robić dobre rzeczy, i nawet mu się to udawało. A przy okazji mówił rzeczy, które innych zmieniały.

19.03.2017

Czyta się kilka minut

Ks. Jan Kaczkowski podczas uroczystości wręczenia Medalu św. Jerzego przyznawanego przez „Tygodnik Powszechny”, Kraków, 25 kwietnia 2015 r. /  / Fot. Paweł Ulatowski dla "TP"
Ks. Jan Kaczkowski podczas uroczystości wręczenia Medalu św. Jerzego przyznawanego przez „Tygodnik Powszechny”, Kraków, 25 kwietnia 2015 r. / / Fot. Paweł Ulatowski dla "TP"

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Tam nie ma nic? 

JÓZEF KACZKOWSKI: Jestem sceptyczny, i mój sceptycyzm w tej mierze jest – powiedzmy – dość daleko posunięty. Ale wcale nie twierdzę na pewno, że niczego nie ma. Po prostu nie przywiązuję do tej sfery życia żadnej wagi.

To się w ciągu Pana życia zmieniało?

W zasadzie nie. Tatę straciłem, jak miałem pięć lat. Byłem wychowywany przez mamę i babcię, które były daleko od Kościoła. Ale też mnie od niego nie odgradzały. Przeciwnie: zostałem ochrzczony, przystąpiłem do Pierwszej Komunii, chodziłem nawet na religię, kiedy po wojnie była ona jeszcze – krótko, bo przez okres bodaj dwóch lat – w szkole. Ale nic poza tym. Wyrastałem w gruncie rzeczy w środowisku mało religijnym.

Choć moja mama na starość stała się głęboko religijna. I zależało jej na tym, żebym i ja się taki stał.

Kiedy odchodził Jan...

...też nic się nie zmieniło. Może ja jestem prymitywny typ, może innego ciągnęłoby w tę metafizyczną stronę. Przecież stracić swoje dziecko to najtrudniejsza rzecz, jaka spotyka człowieka.

W czym Pan szukał ukojenia?

Szedłem w las, nad jezioro, gdzie mamy domek i gdzie nie ma ludzi – żeby nikomu nie musieć się zwierzać, filozofować, rozmawiać. To chyba był i jest dla mnie rodzaj ucieczki. Plus fizyczna praca: coś nad tym jeziorem przycinam, docinam, przybijam. Teraz np. robię w domku saunę.

Od czego zależy wiara i niewiara?

Według mnie to kwestia potrzeby: albo ona w człowieku jest, albo jej nie ma. Jakieś okoliczności mogą to przyspieszyć albo opóźnić, ale to się chyba dostaje. Możemy to nazwać łaską, tylko w moim pojęciu łaska jest bardziej pewną skłonnością do wiary. Bo łaska w znaczeniu teologicznym jest dla mnie czymś abstrakcyjnym.

„Nie narzucali się Bogu” – mówił o rodzinie Jan. 

Trochę przesadzał, bo trudno tak nazwać moją żonę, mamę Jana, a jeszcze trudniej jego babcię, a moją teściową, Wincentynę Niedzielę. Była – i jest nadal – osobą głęboko religijną. Mieli z Janem bliski i dobry kontakt, co z pewnością na niego wpłynęło. Spędzali wiele czasu razem, bo Jan we wczesnym dzieciństwie był leczony w Krakowie w związku z kłopotami ze wzrokiem. Bywało, że przez kilka miesięcy był z dala od Sopotu, czyli od nas, i opiekowała się nim tylko babcia.

Jan opowiadał, że babcia zabierała go do kościołów. Z kolei babcia wspomina, że to bardziej on – kilkuletni chłopiec – ją do nich wyciągał. Rozmawialiście w ostatnich latach o wierze? 

Owszem, ale nigdy żaden nie przekonywał drugiego do czegokolwiek. Ani on mnie, ani – tym bardziej – ja jego. Jan mówił czasami półżartem, że „ojca by trzeba uduchowić”. Ale to na zasadzie przygadywania. Albo: „Będziesz się w piekle smażył”.

I bardziej optymistycznie: że tatę, jako człowieka przyzwoitego, Bóg do nieba wciągnie na linie. 

(śmiech) Nie wiem, na ile swoim poczuciem humoru coś maskował. Myślę jednak, że powiedziałby mi, gdyby go ten mój dystans do religii bolał.

1 czerwca 2012 r. Jan dostaje diagnozę: nieuleczalny glejak mózgu.

Dziś już nawet nie pamiętam, w jakich okolicznościach się o tym dowiedzieliśmy. Pamiętam za to, że właściwie od początku nie było złudzeń, żadnego „może coś tam jest” albo „może to jakaś pomyłka”. I pamiętam, że od razu zaczęliśmy działać – jakieś konsultacje, znajomi lekarze, informacje. Nie było co rozpaczać, hamletyzować, trzeba było przez to wszystko przejść.

Wasza relacja nabrała niezwykłego – jak na kontakt niemal 40-letniego mężczyzny z ojcem – charakteru. 

Stała się intensywniejsza, może bardziej przypominająca tę z czasów dzieciństwa, kiedy spędzaliśmy razem – nie tylko z Jasiem, ale też z jego starszym rodzeństwem: Magdą i Filipem – dużo czasu. Były wycieczki, wyjazdy na narty, wspólne łażenie, gadanie, po prostu bliskość.

W 2002 r. ks. Jan Kaczkowski zostaje wikarym w Pucku. Zajmuje się chorymi w miejscowym szpitalu, w DPS, nieco później zaczyna uczyć w szkole. Potem jest hospicjum: wpierw domowe, później stacjonarne. 

Na cały ten okres Jan trochę od nas odpłynął. Przyjeżdżał do Sopotu, ale przez te lata praktycznie nie zdarzało się, żebyśmy byli sam na sam. Zawsze w gromadzie, przy obiedzie: siedzieliśmy, jedliśmy, piliśmy i razem się śmialiśmy. Bezpośrednia relacja ojciec–syn nieco osłabła.

A choroba, zwłaszcza w okresie, kiedy Jan zamieszkał już u nas, w Sopocie, bardzo nas do siebie zbliżyła.

Pan nie odstępował go niemal na krok.

Może nie aż tak, bo przecież miał wiele okresów lepszego samopoczucia, wyrywał się do Pucka, żeby być blisko hospicjum. Bardzo mu na tej aktywności zależało, nie chciał zarządzać na odległość.

Najwięcej towarzyszyłem mu w wyjazdach lekarskich w Polskę i za granicę, choćby do Szwajcarii. Były też wyjazdy autorskie, promujące współwydawane przez niego książki, a także wyprawy „żebracze”, podczas których odprawiał msze i zbierał fundusze na hospicjum.

W zasadzie cztery lata mojego życia było podporządkowane Janowi, jego harmonogramowi i potrzebom. Byliśmy z żoną na – jak to się teraz mówi – ciągłym stendbaju.

A on harował za trzech zdrowych. Intensywnie pojawiał się w mediach...

To go nakręcało, ale też czasami wycieńczało. Po całym dniu kazań, których bywało nawet siedem, osiem, był rzeczywiście zmęczony.

Hamowaliście go? 

Próbowaliśmy. Czasem miałem wrażenie, że wpadał w rodzaj amoku. Wywiady, książki, hospicjum. I to w momencie, gdy nie było już problemów finansowych, kredyty hospicjum były spłacone. Zdarzało się, że mówiłem: „Jan, wyhamuj. Może nie osiem kazań, ale trzy”...

Bez skutku.

Bez skutku.

Więc jeździł Pan z nim. 

Pamiętam np. taki rajd przez Polskę. Jan miał coś w Poznaniu, ja musiałem do niego dojechać samochodem, a potem gnaliśmy do Warszawy, gdzie z kolei miał jakiś wywiad w radiu. Kimałem w samochodzie, a po audycji – do domu na Wybrzeże.

Pan martwił się o Jana, Pana przyjaciele – o Pana. 

Może wyglądałem, stara pierdoła, na zaharowanego, ale się tak nie czułem. Podobnie jak nie czułem, bym się poświęcał. Nie miałem pracy na głowie, mogłem sobie na to pozwolić.

W lutym 2016 r. zaczęło się ostatnie zdrowotne tąpnięcie. 

W styczniu był jeszcze na kilka dni w hospicjum. Może chciał nas chronić, może tam się czuł pewniej, bo przecież lekarze i pielęgniarki na miejscu...

Ale później chciał już do domu. I nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że tak trzeba. To był jego wybór.

Przez ostatnie tygodnie Jan leżał w łóżku, a Pan – kilka metrów od niego – na antresolce. 

Nie tylko ja. Zmienialiśmy się z żoną, z rodzeństwem. To były trudne chwile, ale te najtrudniejsze trwały dwa, może trzy tygodnie.

Rozmawiamy w Krakowie, gdzie przyjechał Pan na nagranie telewizyjne. Wcześniej był Pan w Warszawie – też w sprawach związanych z Janem. Odnoszę wrażenie, że Pan nadal jest na tym stendbaju.

Mam takie dziwne uczucie, że on jest. Podczas choroby dużo wyjeżdżał. Gdy był w Australii czy USA, znikał przecież na całe tygodnie. I teraz czujemy – nie tylko ja, bo potwierdza to np. Filip, mój starszy syn – że on też jest, tylko bardzo zajęty...

Rzeczywiście, dużo krążę w sprawach Jana. W ogóle wszystkie moje wyjazdy z ostatnich lat były i są z nim związane. Innych powodów do opuszczania Sopotu nie mam, bardzo dobrze mi się tam żyje. Ale gdy jakaś telewizja albo radio chcą, bym opowiedział o Janie, robię to.

Dla niewierzącego, wątpiącego, agnostyka – pamięć jest...

 

...bardzo ważna.

Po śmierci bliskiej osoby jest wszystkim? 

Jeśli o niego chodzi, chyba tak. Jesteśmy winni nieżyjącym bliskim pamięć.

Przymierza się Pan do spisywania – dla potomnych – historii rodziny.

Bo chcę tym moim gamoniom, dzieciom, wnukom, zostawić wiedzę, kim byli przedstawiciele poprzednich pokoleń. Zebrałem już sporo informacji, będę jeszcze szperał. To moje szperactwo zaczęło się od filmu „Korzenie”, zrobionego na podstawie książki Alexsa Haleya o tym samym tytule, a emitowanego w TVP chyba jeszcze w latach 80.

Niewiele na przykład wiedziałem o rodzinie mojego ojca, którego straciłem w wieku pięciu lat. Zacząłem więc szperać i zauważyłem, że sprawia mi to frajdę.

Jak daleko się Pan doszperał? 

Dwieście lat wstecz. Mój prapradziadek i imiennik Józef urodził się właśnie 200 lat przed moimi wnukami. Teraz, kiedy wiem mniej więcej, kim był i co robił, stał mi się bliski. Wiem, że brał udział w powstaniu listopadowym, ale niestety po niewłaściwej stronie, tzn. był oficerem carskiej armii (śmiech). Nie mam zielonego pojęcia, czy był sympatyczny, czy wręcz przeciwnie, ale wiem, że m.in. dzięki niemu istniejemy.

Historia rodzinna to zawsze historia różnych ludzi. Nie ma się co wstydzić, jeśli były wśród nich jakieś paskudasy, ani specjalnie chwalić, jak byli ludzie dobrzy. Byli, więc zasługują na to, by o nich mówić. Dla mnie, człowieka niereligijnego, istnieją, dopóki się o nich mówi i myśli.

Dla Jana pamięć o przodkach była ważna? 

Dopytywał, interesował się. Bywało, że się z tych swoich przodków naśmiewał. Mój pradziadek ze strony matki brał z kolei udział w powstaniu styczniowym, walczył, był nawet 10 lat na Syberii, i dostał od Piłsudskiego Virtuti Militari.

Tyle że był... do dupy gospodarzem. Za jaki by się folwark nie zabrał, to ten folwark upadał. Doprowadzał je po kolei do ruiny, aż w końcu definitywnie stracił wszystko. Jan z niego kpił, że „dziadek wszystko przefajfrał”.

A pamięć o Janie? 

Chciałbym, żeby w głowach ludzi pozostał prosty przekaz: był taki facet, który bardzo chciał robić dobre rzeczy, i nawet mu się to udawało. A przy okazji mówił rzeczy, które innych zmieniały: w życiu, działaniu, chorowaniu.

„Santo subito” – takie hasła pojawiały się już na pogrzebie Jana. Jak Pan do tego podchodzi?

To robiło i robi na mnie wrażenie, bo traktuję to jako wyraz uznania dla syna. Więc po ludzku jest to dla mnie ważne. Był przecież moim kochanym dzieckiem. A z drugiej strony musiałbym długo szukać, żeby odnaleźć u niego jakieś cechy świętości (śmiech).

Dobra pamięć musi być tylko o dobrych czynach?

Oczywiście, że nie! Do dobrej pamięci wystarczy wiedza, że człowiek istniał – ze swoimi wadami. To musi być człowiek z krwi i kości, bo inaczej to nie pamięć, tylko jakaś koturnowa i pomnikowa historia.

Pamięci o Janie grozi koturnowość? 

Nie wiem, czy grozi, ale wiem, że był takim facetem z krwi i kości.

Takim, czyli jakim?

Na przykład cholernie upartym. Raz jechaliśmy, już podczas choroby, samochodem do Pucka. Uparł się, że będzie prowadził, mimo że nie powinien. A wieźliśmy trzech młodych ludzi, którym chciał chyba pokazać, że czuje się dobrze, że jest w pełni sprawny. Postawił oczywiście na swoim, a ja byłem naprawdę wściekły.

Są też tacy, którzy się zastanawiają, czy Jan nie przekraczał jakichś granic kościelnej ortodoksji. I inni, którzy uważają, że poprzez występy medialne robił sobie reklamę, miał „parcie na szkło”. Co moim zdaniem jest krzywdzące, bo on to robił głównie dla sprawy, dla hospicjum.

Choć jego medialna działalność w pewnym momencie zaczęła żyć własnym życiem. Pewnie go zaczęła dowartościowywać, poczuł się potrzebny.

Setki ludzi pamiętają go z konkretnych spotkań, osobistej pomocy, jakichś zdań, które zapadły w pamięć. No i – przede wszystkim – z działalności duszpasterskiej.

Pamiętam wspólne jazdy samochodem. Ja za kierownicą, a on – na głośnomówiącym – odbiera telefony. To byli ludzie, którzy niczego od niego nie chcieli, dzwonili tylko podziękować: że coś dzięki niemu zrozumieli, w czymś im pomógł.

Zostawił też ludzi z żalami, urazami...

Bo Jan nie przysparzał sobie wyłącznie przyjaciół. Bywało, że osądzał. Mówił: ten dureń, taki, śmaki i owaki. Znany był z empatii, ale też – powiedzmy sobie otwarcie – często walił między oczy. Nie był na przykład z początku zachwycony Kaszubami. Nadawał, że twardogłowi, że zamknięci. No ale siłą rzeczy był z nimi blisko, spowiadał ich, a ja chciałem, żeby to gdzieś tam zostało, więc na jego grobie znalazła się inskrypcja po kaszubsku.

Zdarzało mu się też „iść po bandzie” w publicznych wystąpieniach. Powtarzał, że większość księży to niewierzący. Drażniło mnie, jak łatwo przychodziło mu szydzenie z ruchów religijnych: że „klaszczą w łapki”, że „długie spódnice”. Mówiłem: „Jan, daj spokój, klaszczą, to klaszczą, po co ich dołować”.

Hospicjum w Pucku to rodzaj żywego pomnika? 

To było dla niego szalenie ważne. Myślę, że bardziej by mu dzisiaj zależało, by jak najdłużej to hospicjum dobrze funkcjonowało niż na jakichś pomniczkach.

Pamięć o ks. Janie przetrwa? 

Bardzo bym chciał, by trwała jak najdłużej. Przynajmniej w rodzinie.

A czy jego myśli, kazania, książki, czy to wszystko za 30 lat się obroni, nie mam pojęcia. Tak jak nie wiem, czy ludzie, dla których był tak ważny dwa, trzy lata temu, będą go chować w pamięci za lat 10 czy 20.

Bo dla funkcjonowania Jana szalenie ważny był element bezpośredniego kontaktu z człowiekiem. Jako ksiądz czy szef hospicjum wpływał na ludzi najbardziej właśnie w ten sposób. Czy jeśli ktoś za 10 lat przeczyta jego książkę, nigdy go wcześniej nie spotkawszy, zachowa go w pamięci? Nie wiem.

Co będzie Pan robił w pierwszą rocznicę śmierci syna?

Spotkamy się w gronie rodzinnym, pewnie będą wnuki, może dalsza rodzina. I będzie jak w ostatnie Boże Narodzenie: usiądziemy, pogadamy, powspominamy.

Wierzący mają swoje kryzysy wiary. A niewierzący? Panu czasami przechodzi przez myśl: „Może się jeszcze spotkamy”? 

(Kilka sekund ciszy) Nie.

Myślałem o tym, ale raczej nie, chyba się jednak nie spotkamy... Albo inaczej: musimy się spotykać teraz, póki moja czaszka jest jeszcze w jako takim stanie, i póki on pod tą moją czaszką jest. Chyba wszystko, co robię teraz, jest właśnie po to, żebyśmy w jakiś sposób byli obok siebie.

A później obaj – przez jakiś czas – będziemy się spotykać w pamięci dzieci, wnuków, może prawnuków... ©℗

KS. JAN KACZKOWSKI urodził się 19 lipca 1977 r. w Gdyni. Podstawówkę i liceum skończył w rodzinnym Sopocie, w 1996 r. wstąpił do gdańskiego seminarium. Od 2002 r., kiedy został wyświęcony, do roku 2007 pracował jako wikary w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pucku. W tym okresie pełnił funkcję kapelana miejscowego szpitala oraz Domu Pomocy Społecznej, uczył też w kilku okolicznych szkołach religii. W 2005 r. założył hospicjum domowe, pięć lat później stacjonarne. W czerwcu 2012 r. zdiagnozowano u niego nieuleczalnego glejaka mózgu. Zmarł w Sopocie 28 marca 2016 r. 

 

JÓZEF KACZKOWSKI (ur. 1939) jest ojcem ks. Jana Kaczkowskiego. W 1963 r. ukończył – z dyplomem inżyniera budownictwa wodnego – Politechnikę Gdańską. W czasach PRL pracował m.in. w gdańskiej Hydrobudowie, w latach 80. był zaangażowany w działalność opozycyjną. W III RP pełnił m.in. funkcję wiceprezydenta Sopotu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2017