Lekcje Księdza Kaczkowskiego

Śmierć chciał zaśmiać, wykpić. Podczas jednej z homilii mówił, że byłaby heca, gdyby go szlag trafił w trakcie. Żył 38 lat.

28.03.2016

Czyta się kilka minut

Ks. Jan Kaczkowski /  / fot. Grażyna Makara
Ks. Jan Kaczkowski / / fot. Grażyna Makara

Opowiadał to dziesiątki razy, ale spróbujmy jeszcze raz wczuć się w powagę sytuacji. Najpierw zawroty głowy, niedowład jednej strony ciała. Później niegroźna stłuczka – samochód uderza w barierkę. Wreszcie decyzja: rezonans magnetyczny. I diagnoza – ogłoszona zresztą w fatalny sposób przez sztab lekarski (będzie o niej mówił w wywiadach, dając fachową lekcję numer jeden: jak mówić o nieuleczalnej chorobie). Glejak mózgu – nowotwor, wobec którego lekarze rozkładają ręce.

Rozpędzony życiowo 35-latek – ksiądz, nie ksiądz, nie ma to znaczenia – z medycznym „kwitkiem” w ręku wkracza w inny świat. „Wychodzisz z budynku, jeżdżą samochody, pies sika pod latarnią, tobie się wali świat, a ten świat, który jest naokoło, nie krzyczy! – powie w wywiadzie dla „TP” pięć miesięcy później. – Wróciłem do samochodu, popłakałem się. Powiedziałem sobie, że najprawdopodobniej ostatni raz prowadzę”.

Do czerwca 2012 r. wracamy nieprzypadkowo: jest cezurą, która oddziela „poprzednie”, nieznane szerzej życie ks. Jana Kaczkowskiego – od tego „nowego”.

Czas zaprzeszły

Kim właściwie był w tym „poprzednim”? Skąd przyszedł ks. Jan, jakiego większość z nas poznała po diagnozie? Co ukształtowało człowieka wrażliwego na los nieuleczalnie chorych, którymi niemal do końca zajmował się w puckim hospicjum?

Wreszcie: jak z chłopaka wychowywanego przez rodziców, którzy „nie narzucali się Bogu”, powstał ksiądz?

„Zaczęło się w Sopocie – wspominał w „TP”. – Miałem kilkanaście lat, stałem w przedsionku kościoła św. Jerzego, zaglądałem do środka i myślałem: »Albo to są jakieś jaja, jakiś śmiesznie przebrany śmieszny pan, który macha rękami i podnosi andruta do góry, albo też coś w tym jest«. Moja laicka głowa mówiła, że wszystko to jest jakaś »piękna idea«: Budda, Chrystus, Allah...”.

Lata 90. Jan, uczeń liceum, jedzie z wycieczką szkolną do Torunia. Obficie zakrapiana impreza, szaleństwa do późnej nocy. Rano budzi się, by na rynku kupić sobie coś do picia – po drodze mija kościół jezuitów.

„Wchodzę, w konfesjonale siedzi ksiądz (nie byłem u spowiedzi 7 lat). Pamiętam tylko, że nazywał się ojciec Wacław. Czasami masz wrażenie, że znasz gościa od lat – on taki właśnie był, a moje grzechy były naprawdę młodzieżowe (powiedzmy, że Sopot w tamtym czasie był nazywany Jamajką Północy...). Ta spowiedź trwała długo, a pod koniec zapytał: »Czy ty nie myślisz o kapłaństwie?«. A że myślałem, więc przyszło mi do głowy: »Prorok czy jak?«”.
Zanim będzie księdzem, zostanie przez ludzi Kościoła „przeczołgany”. Głównie za sprawą wady wzroku, niepełnosprawności wedle niektórych dyskwalifikującej go jako duchownego.

Żeby zbliżyć się do źródeł bodaj najważniejszej cechy ks. Kaczkowskiego – empatii – można się cofnąć o kolejną dekadę. Na szkolnym apelu kolega Jana zostaje upokorzony przez nauczycielkę i innych uczniów. Wtedy coś w nim pęka. „Od tej pory, mam wrażenie, wszystko, co robi ks. Kaczkowski, naznaczone jest tym pęknięciem. To pęknięcie nazywa się compassio, współ-czucie z drugim człowiekiem. To chyba dlatego chciał zostać księdzem, bo odkrył współczującego ojca w niebie” – powie ks. Adam Boniecki, wygłaszając w 2015 r. laudację z okazji wręczenia Janowi Medalu św. Jerzego.

We wspomnieniach Kaczkowskiego z okresu sprzed choroby jest jeszcze jeden intrygujący wątek. Mówił, że wcześniej bał się przełożonych, a nawet odczuwał nieustannie „lęk przed nie wiadomo czym”. I że dopiero choroba – zwykle przecież sama w sobie będąca źródłem lęków – skutecznie go od tego stanu wyzwoliła.

Przy każdej okazji, już po diagnozie, deklarował: nie boję się śmierci. Jeśli czegokolwiek, to niedołężności. W ostatnich dniach, gdy nawrót choroby okazał się szczególnie bolesny, powie jednemu z nas, że męczy go zależność od innych. A także – to kolejny, bodaj najważniejszy szczegół z jego „chorobowych” wypowiedzi – że boi się, iż w tej niedołężności ktoś odsunie go od odprawiania mszy.

Pod prąd 

Sopot, jesień 2012 r. Na Monte Cassino, miejskim deptaku, przenikliwy ziąb.

Ks. Kaczkowski idzie na dworzec. Ma kupić bilet – wybiera się do Lublina na leczenie. „Idzie” – to za dużo powiedziane. Podtrzymywany pod rękę, drepcze, zatrzymując się co kilka kroków. 500-metrowa droga zajmie pół godziny. Podczas jednego z postojów wskazuje na sunący w dół tłum. – Kapłaństwo – mówi z rzadkim u niego patosem – jest trochę jak droga pod prąd tego tłumu.

Myśli nie rozwija, ale nietrudno dociec: ksiądz – zwłaszcza dziś – ma zmusić do refleksji, zatrzymać na chwilę codzienny bieg.

Będzie to robił po mistrzowsku. Właściwie trudno powiedzieć, co podczas jego kazań przejmowało bardziej: słowa mówcy czy cisza, kiedy robił pauzę. Podczas kazania w Wejherowie, o czym wspomina w rozmowie obok, pauzy trwały nawet dwie minuty. Tata ks. Jana powie, że to żadna gra aktorska, tylko zwykłe zaniki pamięci. Była w tym, rzecz jasna, siła jego osobistej historii. Ale z pewnością nie tylko.

Na początku kapłaństwa bywał „głupio zasadniczy”. Podczas odprawianej przez niego mszy w kościele zabrzmiał dźwięk telefonu. Ks. Jan zrobił „zauważalną pauzę”. Gdy telefon zadzwonił ponownie, zareagował oburzeniem. „Proszę to wyłączyć” – powiedział. Po mszy, gdy jedli w domu obiad, zapytał mamy, czy słyszała, że „jakaś baba nie umiała zachować się w kościele”. Mama potwierdziła i dodała, że to był jej telefon. „Od tamtego czasu zawsze broniłem się przed pochopnymi oskarżeniami i zacząłem na serio ważyć słowa” – powie potem ksiądz Jan.

Jako duchowny nie dawał się zaetykietować. Lubił mszę w rycie trydenckim. Mówił o sobie jako o modlącym się po łacinie konserwatyście. Przyjaźnił się z ludźmi „TP”, „Więzi”, Deonu. Dał się poznać jako człowiek otwarty, potrafiący mówić do wątpiących czy niewierzących, unikający doktrynerstwa i tworzenia atmosfery zagrożenia ze strony „zepsutego, zlaicyzowanego świata”. A przy tym deklarował, że jest fanatykiem Benedykta XVI. Krytykował Franciszka, twierdząc, że jest zbyt liberalny, i że niektóre jego zachowania są „pod publiczkę” (zaraz jednak dodawał, że Duch Święty może chcieć takiego papieża na te czasy).

W ostatnich tygodniach trzymał na stoliku różaniec, ale miał też czotkę, czyli rodzaj sznura modlitewnego z węzełkami, na którym modlą się prawosławni. „Panie Jezu Chryste, Synu Boga Żywego, zmiłuj się nade mną grzesznikiem” – brzmią słowa modlitwy popularnej we wschodnim chrześcijaństwie, ale też wśród zajmujących się medytacją chrześcijańską. Odwieczny spór między tradycjonalistami a tymi, którzy medytują, nie stanowił dlań problemu. Ks. Kaczkowski te dwa nurty po prostu łączył. „Przyjmij, Panie, całą moją wolność; przyjmij pamięć, rozum i całą wolę. Cokolwiek mam i posiadam, Tyś mi to dał. Wszystko to zwracam Tobie i całkowicie poddaję panowaniu Twojej woli. Daj mi tylko miłość ku Tobie i Twoją łaskę, a będę dość bogaty; niczego więcej nie pragnę” – tę modlitwę (prawdopodobnie Ignacego Loyoli) promował w wywiadach, pytany o praktyki religijne.

W ostatnim udzielonym „Tygodnikowi” wywiadzie jest zapis nagrania, które zarejestrował na dyktafonie. To słowa po diagnozie, którymi żegnał się z najbliższymi, mówiąc, by „pilnowali wiary”. Ojca (człowieka deklarującego się jako niewierzący) uspokajał, że nie chodzi o wiarę formalną, tylko o sumienie. Czyli – w jego prywatnym systemie – coś w rodzaju przyzwoitości.

Onkocelebryta

Kraków, połowa 2011 r. Do redakcji „TP” wchodzi nikomu nieznany ksiądz i prosi o spotkanie z ks. Adamem Bonieckim. Rozmawiają w korytarzu, a świadkiem krótkiej wymiany zdań jest Michał Okoński: – Kaczkowski mówił, że chce zorganizować rekolekcje dla księży. Prosił Adama o ich poprowadzenie, ale dodawał, że trzeba ogłosić, iż to będzie windsurfing w Zatoce Puckiej, bo same rekolekcje nikogo nie zwabią. Wyszedłem z przekonaniem, że to „fajny ksiądz” i że trzeba wysłać do niego dziennikarza.

Często mówimy na kolegiach, że chcemy pokazywać na łamach „piękną twarz Kościoła”. Był właśnie taką twarzą, o której jeszcze nikt w Polsce nie miał pojęcia. Ale też nikt wiedział o jego chorobie. Dowiedzieliśmy się dopiero podczas spotkania w Sopocie – i rozmowy, która oznaczała początek przyjaźni między ks. Janem a „Tygodnikiem”.

Również hospicjum w Pucku powstało, zanim zachorował. Powtarzał, że glejak nie ma nic wspólnego z jego bioetycznymi zainteresowaniami. Podkreślał, że nie chodzi o stworzenie „umieralni”, tylko „przestrzeń szansy” dla godzenia się ze śmiercią. W puckim hospicjum pacjenci mogli czasem zapalić. Zdarzało się, że przymykał oko na niewielkie ilości alkoholu. Tworzył programy uczące lekarzy mówienia pacjentom o zbliżającej się śmierci. A wolontariuszami w hospicjum byli m.in. więźniowie. Pilnował, by nie tylko ludzie umierający czuli się komfortowo, ale też ci, którzy się nimi opiekują, wyciągali z tego jakieś lekcje.
Jak wtedy, gdy do pracy w hospicjum zaprosił swoje „ogry”. Kim byli?

– Pojawili się w mojej głowie, gdy jako świeżo upieczony księżulek dostałem „misję” katechety. Kulawy i ślepy ksiądz wrzucony do technikum. To już brzmi całkiem śmiesznie – opowiadał. – W jeden z pierwszych dni września wchodzę do klasy, w swoich słynnych okularach jak denka słoików, powłóczę prawą nogą, bo już przyatakowała mnie przeczulica, i widzę tych łysych karków w dresach. Typowy ABS. Nie mylić z tym samochodowym. ABS to Absolutny Brak Szyi, spotykany głównie na blokowiskach, wśród miejscowej łobuzerii wyciskającej sztangi w piwnicznych siłowniach. Ja skonsternowany, oni trochę mniej. Mają przewagę, bo jest ich więcej. Przedstawiam się, mówię co i jak, a w odpowiedzi kilka pomruków i klasyczna gadka na fokę. Ogr, łysy „dżentelmen” spod budki z piwem, mówi foką tak: „Yyy, prze księdza, sprawa jest taka, że ja wszystko wiem, nic mnie nowego ksiądz nie powie”.

„Obieranie ogrów z warstw cebuli” odbywało się więc w hospicjum. Ks. Kaczkowski wspominał, jak przy umierających jego uczniowie z twardzieli zamieniali się w łagodnych, dojrzałych ludzi.

Nie mówił o sobie „dyrektor”. Jego głównym zadaniem było pozyskiwanie funduszy na działanie hospicjum. Mówił, że jest „onkocelebrytą”, wyprzedzając uszczypliwości tych, którzy posądzali go o wykorzystywanie raka do celów marketingowych.

Nie łasił się 

„Z Jurkiem Owsiakiem poszedłbym nawet do piekła” – wypala podczas jednego ze zlotów młodzieży. Kolejnym razem – również mając na myśli szefa WOŚP i inne, świeckie inicjatywy dobroczynne – mówi, że Kościół nie ma monopolu na dobro.

Takie wypowiedzi wystarczą, by wiele środowisk kościelnych wsadziło go do szuflady z podpisem: „przyjaciel mediów mainstreamowych”. Ksiądz-felietonista portalu Fronda.pl nazywa go „aleksiędzem” – to ironiczne miano ma sugerować, że działanie pod niewierzącą publiczkę w jego działalności wychodzi na plan pierwszy, zostawiając w tyle misję duchownego. Kaczkowski jednak daje innym prawo do krytykowania siebie i jest mu ta krytyka w jakimś sensie na rękę. Chce być traktowany – jako chory – normalnie.

Ale jego krytycy trafiają kulą w płot. Weźmy choćby spotkanie z ks. Kaczkowskim na Przystanku Woodstock. Owszem, z łatwością nawiązuje kontakt z młodymi, wśród których wierzący stanowią pewnie mniejszość. Robiąc to, pozostaje jednak przede wszystkim księdzem. Mówi np. młodym ludziom o... swojej intymnej relacji z ołtarzem.

„Obniżona poprzeczka moralna”, o której pisał felietonista Frondy? Ależ on stawiał ją sobie na niebotycznej wysokości! Innym pewnie nieco niżej, ale i tak wysoko – czasem być może zbyt wysoko. Mówił np., że terminalnie choremu nie wolno „przerywać życia”: przestawać być ojcem, mężem, przyjacielem, księdzem. Tak jakby odbierał prawo do depresji, która – bywa – wszystkie życiowe role chorego spycha na dalszy plan.

Sam przyjacielem, księdzem, przewodnikiem, opiekunem chorych przez te kilkadziesiąt miesięcy nie tylko nie przestał być – on te wszystkie role jakby zintensyfikował. A że swoje „moralne poprzeczki” ustawiał nie zawsze tam, gdzie inni chcieli, to już inna sprawa. „Czy jesteśmy prawdziwymi chrześcijanami? – pytał w homilii o przyjmowaniu uchodźców. – Tu i ówdzie słychać niemalże nienawistne wypowiedzi. »Przyjadą stamtąd, przywiozą tropikalne choroby, które tam nie są groźne, a u nas będą potworne. Będą nas zabijać i zdechrystianizują naszą Europę«. Jestem pewien, że Świętej Rodziny nie wpuszczono by do UE, ani do Polski, bo by ich na granicy fitosanitarnej zatrzymano”.

Był medialnym zwierzęciem – nigdy się do mediów nie łasząc. Widać to po jego vlogach, robionych przecież bez pomocy mediów. Jest tam wszystko: humor, bon mot, ale i refleksja podana w przystępnej formie.

Człowiek do bólu 

Kochał życie w najbardziej zmysłowych wymiarach. Każda wizyta w Sopocie – dobra restauracja. Przystawka, obiad, wino. Lubił zapalić. Zapamiętaliśmy człowieka do bólu słownego. Choćby był ponad siły zmęczony, odprawiał pięć mszy, jeśli tylko obiecał.

Śmierć chciał zaśmiać, wykpić. Podczas jednej z homilii mówił, że byłaby heca, gdyby go szlag trafił w trakcie. Żył 38 lat. Gdyby ktoś wymyślił jakąś uniwersalną miarę „czasu relatywnego” – mierzonego stosunkiem wykonanych dzieł, spotkanych ludzi, zawartych przyjaźni, wygłoszonych homilii – mógłby obdzielić kilku starców.

Od początku 2016 r., kiedy choroba ponownie zaatakowała, mieszkał u rodziców w Sopocie. Ostatnie dni to już skrajne osłabienie: w Wielki Piątek okazało się, że nie może samodzielnie oddychać. Zmarł w Wielkanocny Poniedziałek, ok. 13.00. Józef Kaczkowski, ojciec Jana: – Wiedział doskonale, co go czeka, i że koniec jest nieuchronny. W chwili śmierci trzymaliśmy go za ręce. Jasiu nie cierpiał. Zanim zupełnie zamilkł, kilka razy powtórzył słowo „Miłosierdzie”.
Sopocki pogrzeb przyciągnął ludzi z całej Polski. Kiedy okazało się, że nastąpi 1 kwietnia, Piotr Żyłka, redaktor portalu Deon.pl i przyjaciel Jana, napisał: „Ja wiem, że tradycyjnie, zgodnie ze zwyczajami i kulturą powinno się teraz zachować powagę, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: tylko Jan mógł się umówić z Panem Bogiem, żeby mieć pogrzeb w Prima Aprilis”. ©℗


Przeczytaj także:

Żeby być zbawionym, trzeba najpierw żyć - ostatnia rozmowa z ks. Janem Kaczkowskim


Wesprzyj Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016