Królestwo Lesotho żąda od RPA zwrotu dawnych ziem

Górzyste Lesotho, leżące pośrodku Republiki Południowej Afryki, domaga się od wielkiej i bogatej sąsiadki zwrotu jego historycznych terytoriów. Najbardziej zapalczywi dworzanie króla z Maseru grożą aneksją południowoafrykańskiej prowincji Orania.
w cyklu STRONA ŚWIATA

07.04.2023

Czyta się kilka minut

Wybory parlamentarne w Lesotho, punkt oddawania głosów w szkole w Maseru, stolicy kraju. 7 października 2022 r. / FOT. Shiraaz Mohamed/Xinhua News/East News /
Wybory parlamentarne w Lesotho, punkt oddawania głosów w szkole w Maseru, stolicy kraju. 7 października 2022 r. / FOT. Shiraaz Mohamed/Xinhua News/East News /

Tym razem sprawa trafiła pod obrady parlamentu, a nawet zajął się nią królewski rząd, którym po zwycięskich wyborach jesienią zeszłego roku kieruje „król diamentów”, bogacz Sam Ntsokoane Matekane. Jeszcze pod koniec roku z wnioskiem, by górskie królestwo Lesotho upomniało się o dawną własność, wystąpił poseł Tsepo Lipholo z opozycyjnego Ruchu na Rzecz Korzyści Ludu Sotho, jedyny przedstawiciel tego ugrupowania w 120-osobowym parlamencie. „Historia dobrze wie, co zostało nam odebrane i jak wielu z nas zginęło, broniąc tego, co straciliśmy – powiedział poseł. – Najwyższa pora, by to, co do nas należało, zostało nam zwrócone”.

Poseł Lipholo wezwał „króla diamentów”, premiera Matekanego, oraz jego rząd, by zażądali od Południowej Afryki zwrotu całej prowincji Wolne Państwo Orania, leżącej tuż za miedzą królestwa Lesotho i czterokrotnie od niego większej, a dodatkowo kilku powiatów w prowincjach Północny Kraj Przylądkowy, Wschodni Kraj Przylądkowy, KwaZulu-Natal oraz Mpumalanga. W ten sposób górzyste królestwo, położone w całości na wysokości ponad tysiąca metrów (najwyższy szczyt, Thabana Ntlenyana, wznosi się na wysokość prawie 3,5 tys. metrów), rozrosłoby się ośmiokrotnie, a przede wszystkim zyskało dostęp do położonych na płaskowyżu ziem nadających się pod uprawę.


CZYTAJ WIĘCEJ: STRONA ŚWIATA, AUTORSKI SERWIS WOJCIECHA JAGIELSKIEGO >>>


Poseł Lipholo podpowiada rządowi, by domagając się zwrotu dawnych ziem, powoływał się na rezolucję ONZ z 1962 roku uznającą prawo ludu Sotho do samookreślenia i własnego niepodległego państwa. Królestwo Lesotho nosiło wtedy jeszcze nazwę Basotholand i było protektoratem Wielkiej Brytanii. Cztery lata później ogłosiło niepodległość, ale nowe państwo powstało wyłącznie w górach. Przedgórze pozostało w rękach Południowej Afryki.

Ratunek przed wojnami

Sotho twierdzą, że ich przodkowie, dalecy krewni Zulusów i Tswanów, pojawili się na południu Afryki, na zachodnich zboczach Gór Smoczych, już w połowie pierwszego tysiąclecia. W XVII wieku skonfederowane królestwa i wodzostwa Sothów zajmowały całą dzisiejszą południowoafrykańską prowincję Wolne Państwo Orania, a także część dzisiejszego Gautengu, stołecznej prowincji z Johannesburgiem i Pretorią.

Czas rozkwitu i świętego spokoju skończył się na początku XIX stulecia, gdy Zulusi pod wodzą króla Szaki zaczęli swoje podboje na wschodnich, a z czasem także północnych, południowych i wschodnich zboczach Gór Smoczych. Ten niespokojny czas historycy nazwali epoką mfekane, wojen, pogromów, wędrówek ludów. Uciekając przed Zulusami, afrykańskie ludy najeżdżały na ziemie sąsiadów, a ci, ratując się przed poniewierką lub zagładą, wędrowali dalej i napadali na innych, by znaleźć nowe miejsce pod słońcem. Część Sotho, nazwana potem Północnymi Sotho, uciekając przed Zulusami dotarła aż nad Limpopo, a nawet za mokradła Okawango, na północne brzegi Zambezi, na ziemie wchodzące w skład dzisiejszej Zambii.

Południowi Sotho ratunku przed Zulusami i wojnami szukali w górskich kryjówkach, w niedostępnych wąwozach Gór Smoczych. Nie mieli szans w starciu z walecznymi i liczniejszymi Zulusami, a dodatkowo na ich ziemie najechali biali Burowie, przodkowie dzisiejszych Afrykanerów. Jako pierwsi biali osadnicy jeszcze w XVI wieku wylądowali na Przylądku Dobrej Nadziei i założyli tam Kapsztad. Po wojnach napoleońskich ich biała kolonia przeszła w ręce Brytyjczyków. Nie mogąc znieść brytyjskiej dominacji, na początku XIX wieku Burowie ruszyli na północ w Wielką Wędrówkę, w głąb interioru, by zdobyć nowe ziemie. Tocząc zbrojne walki z afrykańskimi ludami, w tym także z Sotho i Zulusami, dotarli na brzegi rzeki Vaal i Oranje, a nawet na wybrzeża Oceanu Indyjskiego, i utworzyli tam własne republiki Transwalu, Wolnego Państwa Oranii i Natalu (wszystkie do początku XX wieku zostały podbite przez Brytyjczyków i włączone najpierw do brytyjskiej Kolonii Przylądkowej, a w 1910 roku do powstałej w jej miejsce niepodległej Unii Południowoafrykańskiej, dzisiejszej Republiki Południowej Afryki).

W tym czasie wojen i podbojów królestwo Sothów zjednoczył pod swym berłem Moshoeshoe I (jego imię wymawia się „moszuszu” albo „moszłeszłe”). Nie będąc w stanie stawić czoła napierającym Zulusom i Burom, poprosił o opiekę Brytyjczyków i oddał im swoje górskie twierdze Butha-Buthe i Thaba Bosiu w protektorat. Sotho ocaleli z wojen, ale stracili swoje ziemie, które Brytyjczycy wraz z Wolnym Państwem Oranią ogłosili prowincją Unii Południowoafrykańskiej.

Targi z białymi

Okazja, by odzyskać przynajmniej część zajętych przez Burów ziem, pojawiła się w latach 70. XX stulecia, gdy rządzący w Pretorii Afrykanerzy, potomkowie Burów, „białe plemię Afryki”, zaprowadzali w Południowej Afryce porządki apartheidu, rasowej segregacji, która w praktyce oznaczała dyskryminację czarnych. Choć to jeszcze Brytyjczycy wywłaszczyli czarnych z najlepszych ziem (stosowana ustawa została przyjęta w 1913 roku i odebrała czarnym 90 proc. ziem uprawnych) oraz wprowadzili dyskryminacyjne porządki, Afrykanerzy, wygrywając w 1948 roku wybory i przejmując władzę w kraju, wynieśli je do rangi państwowego ustroju i nadali nazwę apartheidu, osobności.

Czarni, choć stanowili trzy czwarte ludności kraju, mieli być w nim jedynie tanią siłą roboczą, górnikami w kopalniach złota, robotnikami rolnymi na farmach, niższej rangi urzędnikami, służbą domową. Najlepsze posady w kraju zostały zastrzeżone dla białych, podobnie jak najlepsze dzielnice i całe miasta. Czarni mogli mieszkać w wydzielonych dla nich osiedlach na przedmieściach, jeśli białe władze uznawały ich obecność i pracę za niezbędne.


CZYTAJ TAKŻE

CZY DA SIĘ ŻYĆ BEZ ŚWIATŁA. W Republice Południowej Afryki zabrakło prądu. Najbogatsze państwo na kontynencie żyje według kalendarza przerw w poborze mocy >>>


W latach 70. rząd apartheidu postanowił wydzielić z Południowej Afryki skrawki jałowej, do niczego nie nadającej się ziemi i utworzyć na nich bantustany, niby-kraje, które miały stać się ojczyznami czarnych robotników. Zgodnie z zasadą apartheidu-segregacji, każdy bantustan miał należeć dla innego ludu – KwaZulu dla Zulusów, Bophutatswana dla Tswanów, Ciskei i Transkei dla Khosów, Venda dla Vendów, KaNgwane dla Suazyjczyków, Gazankulu dla Tsongów, KwaNdebele dla Ndebele. Dla Sothów wyznaczono dwa bantustany – Lebowa dla Północnych Sotho i QwaQwa dla Południowych.

Bophutatswanie, Ciskei, Transkei i Vendzie biały reżim przyznał nawet niepodległość, ale nikt na świecie tego nie uznał. To wtedy Pretoria złożyła propozycję królowi Lesotho Moshoeshoe II (1960-96), synowi króla Moshoeshoe I, że jeśli uzna niepodległość innych bantustanów, będzie mu wolno przyłączyć QwaQwa do swego królestwa. Król odmówił. Obawiał się, że jeśli podejmie rozmowy, biali z Pretorii ogłoszą, że uznał porządki apartheidu. Poza tym maleńki bantustan QwaQwa stanowił jedynie niewielką część terytoriów, które Sotho uważali i uważają za swoje.

Na podobną ofertę Afrykanerów skusił się za to Sobhuza I, król innego maleńkiego królestwa Suazi (od niedawna każe się tytułować oficjalnie eSwathini) i zgodził się przyłączyć bantustan KaNgwane do swoich włości. W 1982 roku podpisał nawet specjalną umowę z białymi z Pretorii, ale protesty jego poddanych, a także Zulusów z sąsiedztwa sprawiły, że sprawa trafiła do sądu, a ten całą ugodę unieważnił.

Bałkany Afryki

Sprawa rewizji południowoafrykańskich granic, a nawet rozbioru południowoafrykańskiego państwa stanęła na początku lat 90., gdy upadł apartheid (podobnie jak komunizm nie był w stanie udźwignąć kosztów utrzymania policyjnego państwa) i postanowiono przeprowadzić pierwsze wolne wybory, po których władza miała po raz pierwszy w historii tego kraju przejść w ręce czarnych.

Za oczywistego faworyta elekcji uchodził Afrykański Kongres Narodowy Nelsona Mandeli, ruch wyzwoleńczy, który przewodził zwycięskiej walce z apartheidem. Najbardziej nieprzejednani Afrykanerzy, nie chcąc poddawać się władzy czarnych, a zwłaszcza kongresowców, sprzymierzonych z komunistami, zażądali prawa do wskrzeszenia dawnych republik burskich albo wykrojenia z Południowej Afryki nowego „volkstaatu”, burskiego państwa.

Rządy Mandeli, a zwłaszcza jego młodych towarzyszy nie uśmiechały się też zuluskim wodzom, przywiązanym do tradycji i wrogo nastawionym do lewicowych poglądów Kongresu. Niechęć zuluskich wodzów do Kongresu pogłębiał fakt, że większość kongresowych przywódców, z Mandelą na czele, wywodziła się z ludu Khosów, sąsiadów Zulusów i ich rywali (pierwsi dwaj czarni prezydenci kraju, Mandela i Thabo Mbeki, byli Khosami, kolejny, Jacob Zuma – Zulusem, a obecnie panujący Cyril Ramaphosa wywodzi się z ludu Venda). Namówieni przez Afrykanerów, reanimujących burskie republiki, Zulusi również zażądali prawa do własnego oddzielnego królestwa. Z marionetkową niepodległością ani myślała się rozstawać także Bophutatswana, której przywódcy lepszą dla siebie przyszłość widzieli raczej w unii z rodakami z sąsiedniej Botswany niż pod rządami Mandeli.

Zwolennicy rozdzielenia Południowej Afryki na kilka narodowych państw powoływali się na współczesny im przykład Jugosławii. Zachód jednak, który popierał rozpad Jugosławii, kategorycznie sprzeciwiał się podobnemu eksperymentowi w Południowej Afryce. Straszył wojną, która w Południowej Afryce groziła makabrą jeszcze gorszą niż na Bałkanach.

Do rozpadu Południowej Afryki w końcu nie doszło. Po kilkuletniej ulicznej wojnie i kilkunastu tysiącach zabitych, Zulusi zgodzili się na pokój w zamian za udział w koalicyjnym rządzie. Kacyka Bophutatswany po prostu obalono wskutek ulicznej rewolucji. Biali Afrykanerzy dali się przekonać swojemu przywódcy, gen. Constandowi Viljoenowi, ostatniemu białemu dowódcy południowoafrykańskiego wojska. „Każdy, nawet marny pokój jest lepszy niż wojna” – powtarzał, a Mandela obiecał mu, że jeśli ze swoimi współpracownikami wskaże miejsce pod afrykanerski „volkstaat”, nowe władze poważnie zastanowią się nad zakresem jego autonomii.

Sprawa umarła, bo afrykanerscy przywódcy nie potrafili znaleźć takiego miejsca w Południowej Afryce, w którym byliby w większości, potrafiliby żyć bez czarnych i które nadawałoby się jednocześnie na „volkstaat”. Zamiast nowej burskiej republiki powstało jedynie burskie miasteczko Orania, założone i zbudowane od fundamentów na pustyni Karoo. Mogą osiedlać się w nim wyłącznie Afrykanerzy, mówiący płynnie po afrykanersku i wierni afrykanersko-burskiej tradycji i obyczajom. W Oranii wszystko muszą robić sami, bez pomocy czarnych robotników ani służby. Kiedy ostatni raz gościłem w miasteczku w drodze z Pretorii do Kapsztadu, mieszkało w nim około dwóch tysięcy osób.

Mocarstwo czy prowincja

Politycy z królestwa Lesotho upominają się o sprawiedliwość dziejową i zwrot ziem, na których przed laty żyli ich przodkowie (domaga się tego również Mswati III, miłościwie panujący król eSwathini). Kilka lat temu napisali nawet list do ówczesnej brytyjskiej królowej Elżbiety II, by naprawiła błąd jej dawnych urzędników, którzy przyznali Lesotho niepodległość, ale nie przywrócili właściwych granic ich królestwa.

Poddani podpowiadają jednak, że zamiast domagać się niemożliwego, Lesotho zrobiłoby lepiej prosząc, by przyłączyć je do Południowej Afryki jako jej dziesiątą prowincję. Z sześciu milionów Sotho, w górskim królestwie żyje tylko dwa, a dwa razy tyle mieszka i pracuje w Południowej Afryce, głównie w Wolnym Państwie Orania i Gautengu. Język sotho jest jednym z tuzina oficjalnych języków w Południowej Afryce.

Mieszkańcy królestwa, leżącego pośrodku Południowej Afryki, od lat zarobku i lepszego życia szukają w Bloemfontein, Johannesburgu czy Kapsztadzie, bo w ich stolicy, Maseru, widoki na przyszłość są marne. Na niewiele się zdało nawet zalegalizowanie uprawy i handlu konopiami indyjskimi, które w dolinach Gór Smoczych udają się jak nigdzie w okolicy. Na legalizacji marihuany na cele medyczne mieli skorzystać przede wszystkim uprawiający ją pokątnie od lat wieśniacy, ale jak na razie cały zysk trafia do kieszeni bogatych przedsiębiorców z Maseru i Południowej Afryki, których stać na zapłacenie prawie 30 tysięcy dolarów za licencję na prowadzenie konopianego interesu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej