Korkowy hełm księdza Alexa

Francja chce karać za negowanie zbrodni popełnionych przez inne narody, ale milczy o haniebnych faktach ze swej historii, jak kolonializm w Afryce. Jeszcze pół wieku temu owocem jej polityki było spustoszenie Kamerunu i śmierć kilkuset tysięcy ludzi.

09.04.2012

Czyta się kilka minut

Stereotyp głosi, że Francuzi są nonszalanccy i aroganccy – i jest to stereotyp prawdziwy jak każdy inny. Ale niektórzy politolodzy dopatrują się w polityce zagranicznej Paryża takich właśnie postaw, mających wyróżniać Francję z innych państw. Akurat Polacy dobrze pamiętają słowa prezydenta Jacquesa Chiraca, który w 2003 r. – podczas sporów o iracką wojnę – sugerował, aby „siedzieli cicho”.

AFRYKA „POZA HISTORIĄ”?

Kilka lat później inna niefortunna wypowiedź prezydenta Francji – tym razem w osobie Nicolasa Sarkozy’ego następcy Chiraca – odbiła się echem po całej Afryce.

W lipcu 2007 r., podczas swej pierwszej wizyty na tym kontynencie, świeżo wybrany prezydent wygłosił odczyt na uniwersytecie w Dakarze, stolicy Senegalu. Zapowiadano, że wystąpienie to otworzy nowy rozdział w stosunkach Paryża z afrykańskimi partnerami, często dawnymi koloniami Francji. Tymczasem w pewnym momencie Sarkozy skonstatował – ku zdumieniu, a potem oburzeniu słuchaczy – że Afrykanie nie wkroczyli jeszcze na „ścieżkę historii” (nowoczesnej); następnie stwierdził, że problemem Afryki jest jej zbytnie przywiązanie do tradycyjnej nieliniowej percepcji czasu, jako nieustannie powtarzających się cykli natury, w których „nie ma miejsca ani dla przyszłości człowieka, ani dla idei rozwoju”.

Sarkozy zapewniał potem, że chciał położyć fundamenty pod nową jakość w relacjach francusko-afrykańskich, odrzucających kompleksy, uprzedzenia i paternalistyczne zaszłości. Ale właśnie tych kilka zdań – pytanie, na ile tylko niezdarnych? – w Afryce odebrano jako manifestację aroganckiego i paternalistycznego stosunku Francji do byłych kolonii: jej prezydent przyjeżdża do Senegalu, aby pouczać Afrykę niczym w czasach kolonialnych! Pojawiły się nawet oskarżenia, że wypowiedzi Sarkozy’ego miały charakter rasistowski; według niektórych prezydent w ogóle odmówił Afrykańczykom miejsca na kartach historii.

USTAWA NA KAMPANIĘ

Dziś jako podobną arogancję władze Turcji, a z nimi spora część tureckiego społeczeństwa, odebrały próbę wprowadzenia we Francji ustawy przewidującej kary za negowanie ludobójstwa. Awantura wybuchła na początku roku, gdy Senat (izba wyższa parlamentu) przyjął ustawę penalizującą negowanie ludobójstwa. Dotąd kodeks karny przewidywał kary tylko za negację Holokaustu. Nowa ustawa miała dotyczyć każdego „udowodnionego” ludobójstwa, a jako przykład wskazywano na to dokonane przez Turków na Ormianach w latach 1915-16.

Choć ustawa uznająca rzeź na Ormianach za ludobójstwo (bez sankcji karnych) została przyjęta przez francuski parlament już ponad dekadę temu, to powrót do tej kwestii w chwili, gdy Sarkozy zaczynał walkę o reelekcję, wielu komentatorów (także francuskich) uznało za manewr prezydenta, mający zapewnić mu głosy Francuzów pochodzenia ormiańskiego (jest ich kilkaset tysięcy, może nawet milion). Koniec końców, projekt na razie nie przeszedł – wstrzymała go Rada Konstytucyjna (organ oceniający akty prawne pod względem zgodności z konstytucją). Ale napięcie między Paryżem a Ankarą pozostało [patrz „TP” nr 2/2012 – red.].

Tymczasem gdyby chodziło przede wszystkim o ideę rozliczania się z błędami przeszłości, Francja nie musiałaby odwoływać się do rzezi Ormian. Wystarczy poszukać na własnym podwórku – i zwrócić uwagę np. na „wydarzenia” (jak się o nich mówiło we Francji) sprzed raptem 60 lat. Rozegrały się w Kamerunie – na ówczesnym tzw. terytorium powierniczym ONZ, znajdującym się pod opieką Francji.

Ale wytykając innym grzechy z przeszłości, o tych „wydarzeniach” Paryż woli milczeć.

W OBRONIE FRANÇAFRIQUE

Republika Kamerunu to jedno z najbardziej kosmopolitycznych państw Afryki – na nieszczęście dla kraju i jego mieszkańców.

W nowożytnej historii – tej pisanej przez Europejczyków – pierwsi ujrzeli tę ziemię portugalscy żeglarze, nazywając rzekę Wouri „rzeką krewetek” (Rio dos Camaröes). Nazwa przyjęła się w odniesieniu do całego pobliskiego terytorium – i w zniekształconej formie pozostała nazwą kraju pod późniejszymi rządami Niemców, a następnie Anglików i Francuzów, gdy po I wojnie światowej niemiecka kolonia została podzielona między te dwa imperia, jako terytorium mandatowe Ligi Narodów (a potem terytorium powiernicze ONZ).

Ale gdy nadszedł czas dekolonizacji, Francuzi – skonfrontowani z nagłą utratą większości afrykańskich kolonii w 1960 r. – postanowili nie oddawać „swojej” ziemi bez walki. Charles de Gaulle – bohater II wojny światowej i prezydent od 1959 r. – wierzył, podobnie jak jego poprzednicy, że Francja może pozostać mocarstwem tylko wówczas, jeśli pozostanie Wielką Francją. Jak mówiono: „Francją trzech oceanów” – przy czym po traktacie wersalskim ponad 90 proc. zamorskiego terytorium Francji stanowiły ziemie w Afryce. Utratę kolonii traktowano jako cios dla politycznej pozycji i ambicji kraju (a Francja miała wielkie ambicje – w następnej dekadzie wystąpiła nawet z NATO, by stworzyć własny system obrony). Dodatkowo, utrata Kamerunu uderzyłaby we francuską gospodarkę, komplikując dostęp do kameruńskiej ropy, wtedy jeszcze obficie tryskającej.

Posiadłości w Afryce to nie były zatem „jakieś tam” kolonie. Ich utrzymanie postrzegano jako oczywisty interes państwa. Nie bez powodu ten byt polityczny, na który składały się francuskie terytoria w Afryce i kierująca nimi europejska metropolia, określano mianem: Françafrique.

W polskiej świadomości pokutuje stereotyp Francuzów jako narodu, który nie chciał „umierać za Gdańsk” czy nawet za Paryż. Wobec okresu powojennego jest to wyobrażenie o tyle mylne, że Francuzi bez wahania byli wtedy gotowi ponieść ofiarę za Francję. A przynajmniej – złożyć ją z mieszkańców swej afrykańskiej posiadłości.

KAMERUN JAK AFRYKA

Doumé to niewielkie miasteczko, leżące na styku dróg we wschodnim Kamerunie; żyje tu polski misjonarz, ks. Mirosław Bujak. Doumé nie ma nawet sześciu tysięcy mieszkańców – na mapie jawi się jako miejsce bez znaczenia.

I rzeczywiście – jest tylko poniemieckim miasteczkiem z fortecą, w której stacjonował regiment wojsk pierwszego kolonizatora. Niemcy nie panowali w Afryce długo, bo zaledwie około 30 lat (1885-1916). Ale w Kamerunie i innych państwach Afryki pozostały po nich nadal gdzieniegdzie drogi, mosty, pałace gubernatorskie, dworce i inne budynki wojskowe oraz użyteczności publicznej. Francuzi pozostawili po sobie w Kamerunie inne wspomnienia.

Ludzie w Kamerunie nie żyją tak długo jak w Europie; zbyt wiele dzieci umiera, nim osiągnie wiek przedszkolny. Korupcja, jak w większości krajów Afryki, ma się dobrze i zawdzięcza to także już 40-letniemu panowaniu „demokratycznie wybieranego” prezydenta Paula Biyi.

Jednak Afryka powoli się zmienia: wydłuża się długość życia jej mieszkańców, spada śmiertelność niemowląt; niektórzy ekonomiści twierdzą, że rozwija się (relatywnie) prężniej niż świat zachodni, pogrążony w kryzysie. Do każdego kraju Afryki napływają dziś pieniądze i inwestycje z Chin. Powoli, ale wzrasta poziom życia mieszkańców Kamerunu – nikogo nie zaskakuje widok ludzi z dwoma komórkami w najdalszych zakątkach kraju. A Kamerun jest rozległy: jego rozpiętość z północy na południe to 1200 km. Małymi krokami, ale chyba nadchodzą lepsze czasy. Afryka się zmienia.

Zmienia, ale nie zapomina jednak o przeszłości.

„NADUŻYCIA” I „WYDARZENIA”

Polski misjonarz obserwuje te zmiany; obserwuje też, jak głęboko w Afrykańczykach tkwi pamięć rządów kolonialnych. Na własnej skórze doświadczył tego ksiądz Alex – biblista z Francji, który przybył do Kamerunu, by pomóc w kształceniu katechetów w diecezji Doumé-Abong’ Mbang. – Przeżycia księdza Alexa symbolicznie odzwierciedlają animozje kameruńsko-francuskie – mówi ks. Bujak.

Jednak nie te na poziomie politycznym, gdyż prezydent Biya utrzymuje bliskie stosunki z dawną metropolią, lecz na poziomie zwykłego człowieka – nieodczuwalnym z perspektywy 5385 kilometrów, które dzielą Paryż od Jaunde. O ile relacje między Francją a Kamerunem są dobre, o tyle między Kameruńczykami a Francuzami jest już zupełnie inaczej.

Ks. Alex przybył do Kamerunu tylko na kilka miesięcy, by podzielić się swą wiedzą z kameruńskimi katechetami. Ale nie znał historii i nie był przygotowany na spotkanie z tutejszą codziennością, w którą wkraczał jako Francuz. Jednym z najtrudniejszych momentów w jego misji okazał się dzień, gdy publicznie, w obecności Afrykańczyków, przyjął od innego europejskiego misjonarza biały korkowy hełm – taki, jaki nosili kolonizatorzy. Intencje ofiarodawcy były szczere, ale Kameruńczycy zinterpretowali ten gest inaczej. Dla nich korkowy hełm to symbol czasów, gdy, jak ujął to jeden z katechetów, „dochodziło do wielu nadużyć”.

„Nadużycie” to eufemizm w odniesieniu do tego, co działo się tu w latach 50. Podobnie jak „wydarzenia”, słowo, którym we Francji nazywano krwawą wojnę w Kamerunie.

DROGI DO NIEPODLEGŁOŚCI

W latach 50., po II wojnie światowej, żywa była nie tylko pamięć hańbiącej i błyskawicznej klęski, której mocarstwa kolonialne – Francja, Belgia, Holandia – doznały od Niemiec. Co więcej, ich gospodarki znalazły się na utrzymaniu USA lub popadły w wielkie długi. Był to też czas, gdy antyimperializm stawał się ideą dominującą, a głoszące go kraje, ZSRR i USA, pozostały jedynymi liczącymi się globalnymi graczami.

Ale był to też czas, gdy dochód z kolonii zaczął rosnąć, a wraz z nim inwestycje w infrastrukturę i oświatę posiadłości afrykańskich oraz – co za tym idzie – w demokratyzację regionu. Wraz z decentralizacją i przekazywaniem władzy ludności lokalnej (czasem mniej, a czasem bardziej symbolicznej) w europejskich stolicach zakładano, że koloniom przyzna się suwerenność na przestrzeni 50 lat, tj. z końcem XX w.

Po 1945 r. także Kameruńczycy powoli, ale sukcesywnie zyskiwali wpływ na losy kraju, choć polityką państwa – lub raczej „terytorium powierniczego” – ciągle sterował Paryż. Z końcem lat 40., wraz ze wzrostem nastrojów niepodległościowych w społeczeństwie, pojawiła się nowa partia: Związek Ludów Kamerunu (fr. Union des Populations du Cameroun, UPC). Miała marksistowskie inklinacje i hasło: natychmiastowa niepodległość dla zjednoczonego Kamerunu (tj. francuskiego i brytyjskiego).

W 1955 r., po gwałtownych manifestacjach, UPC została zdelegalizowana przez władze francuskie, zeszła do podziemia i zaczęła walkę zbrojną. Francuzi, odstraszeni prokomunistyczną orientacją Związku i radykalizmem (z ich punktu widzenia) haseł niepodległościowych, uznali, że UPC nie będzie partnerem na drodze do kontrolowanego oddawania niepodległości Kamerunowi – i przystąpili do zwalczania rebelii.

Mimo to Paryż ostatecznie nie zablokował dążeń do samostanowienia, wysuwanych przez kameruńskie władze lokalne – i w 1958 r. przedstawił ONZ wniosek o akceptację żądań Kameruńczyków. ONZ przychyliła się do niego – i wyznaczyła datę 1 stycznia 1960 r. jako pierwszy dzień niepodległości Republiki Kamerunu.

Jednak walki z partyzantami UPC trwały jeszcze długo. Ostatni ważny lider ruchu został schwytany 10 lat po uzyskaniu niepodległości przez francuską część Kamerunu.

WOJNA ZE WSPARCIEM PARYŻA

Ale choć Kamerun uzyskał niepodległość de iure, to pełna i faktyczna niezależność Kameruńczyków była ułudą. Prawie wszystkie dawne francuskie kolonie pozostały jakoś uzależnione od metropolii – choćby przez frankofilskich prezydentów namaszczonych przez Paryż albo umowy o współpracy militarnej (jak w przypadku Kamerunu).

Trzeba jednak zaznaczyć, że całkowita i natychmiastowa niepodległość, której żądała UPC, byłaby chyba jeszcze większą tragedią dla kraju. Taki los spotkał Demokratyczną Republikę Konga, która uzyskała niepodległość ad hoc w tym samym roku, bez przygotowania i uformowania klasy politycznej. Niemal w wyniku porzucenia przez Belgię – zbyt słabą, by oprzeć się dekolonizacyjnej tendencji i naciskom Amerykanów na forum ONZ – powstało ogromne państwo, obecnie największe w Afryce Subsaharyjskiej, targane konfliktami o władzę i partyzanckimi wojnami, i do dziś zasługujące na miano „jądra ciemności” kontynentu [o Kongu patrz „TP” nr 47/2011 – red.].

Według ostrożnych szacunków, wojna w Kamerunie przyniosła śmierć kilkudziesięciu tysiącom ludzi – na skutek represji wojsk rządowych (wspomaganych przez Francuzów) i działalności bojówek UPC. Inne szacunki mówią o setkach tysięcy zabitych. Większość ofiar pochłonęła wojna domowa, która miała miejsce po uzyskaniu niepodległości przez Kamerun.

Ale liczba zabitych to nie wszystko. Chodzi też o metody prowadzenia wojny: nie do zakwestionowania jest brutalność wojsk rządowych – wspieranych przez Francję – których żołnierze pozowali do zdjęć z głowami wrogów nabitymi na bagnety niczym trofea. Na porządku dziennym były bombardowania i grabienie wiosek, wysiedlenia ludności i przymusowe grupowanie w większe osiedla, które łatwiej kontrolować (przesiedlono tak 460 tys. ludzi).

FRANCUSKIE MILCZENIE

Kwestią, która najbardziej porusza narodową świadomość Kameruńczyków, nie jest liczba ofiar, ale charakter i celowość udziału w tej wojnie Francji – i jej dzisiejszy stosunek do tego ciemnego rozdziału wspólnej historii. Czy chodziło o utrzymanie stabilności kraju znajdującego się na drodze do niepodległości? O zwalczanie komunizmu w Afryce? Czy też o zabezpieczenie dostaw ropy do metropolii?

Francuscy politycy milczą. Milczą też francuskie archiwa – będą zamknięte jeszcze przez ponad sto lat. Tymczasem choćby tak znane sprawy, jak zabójstwo przywódcy UPC Félixa Moumié – dokonane w Genewie w 1960 r., najpewniej przez francuskie służby specjalne – nie pozostawiają wątpliwości, że Paryż ciągle ma coś do ukrycia. Właśnie ten permanentny stan zaprzeczenia, a nawet wręcz intencjonalnego zapomnienia o francuskiej roli w kameruńskiej wojnie oburza Kameruńczyków.

Gdy przegląda się nagłówki francuskich gazet sprzed 50 lat, w oczy rzuca się słowo „wydarzenia” – to nim określano zarówno wojnę w Algierii, jak i konflikt w Kamerunie, który w mediach był zdominowany właśnie przez kwestię algierską.

Choć minęło ponad 50 lat, Paryż zdaje się ciągle jeszcze czytać tamte gazety i nonszalancko żyć w epoce Françafrique, a do tamtych „wydarzeń” nie ma ochoty wracać. Tymczasem Kameruńczycy czekają na słowa wyjaśnienia. Wraz z upływem czasu ich gniew będzie tylko przybierać na sile. 


Dziękuję bardzo ks. Mirosławowi Bujakowi z Doumé za pomoc przy pracy nad tekstem, a przede wszystkim za zwrócenie uwagi na temat zapomnianej wojny w Kamerunie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2012