Tatuaż z Chrystusem

Męczennicy: tak nazywa się chrześcijańska samoobrona, walcząca w Iraku z dżihadystami. Spotkaliśmy tu ochotników z Zachodu.

29.03.2015

Czyta się kilka minut

Chrystus w koronie cierniowej na tatuażu jednego z zachodnich ochotników walczących w szeregach chrześcijańskiej samoobrony Dwekh Nawsha; wioska Al-Qosh w północnym Iraku, 2015 r. / Fot. Safin Hamed / AFP / EAST NEWS
Chrystus w koronie cierniowej na tatuażu jednego z zachodnich ochotników walczących w szeregach chrześcijańskiej samoobrony Dwekh Nawsha; wioska Al-Qosh w północnym Iraku, 2015 r. / Fot. Safin Hamed / AFP / EAST NEWS

Biuro Asyryjskiej Partii Patriotycznej to niczym niewyróżniający się dom w mieszkalnej dzielnicy Dohuk – miasteczka położonego w północnym Iraku, na terenach kontrolowanych przez Kurdów. Tylko solidna, choć rdzewiejąca barykada z blachy przed wejściem sugeruje, że polityka to niejedyna aktywność, której oddają się domownicy. Liczba mężczyzn w mundurach, krążących po dwupiętrowym budynku, nie pozostawia wątpliwości: to także siedziba Dwekh Nawsha (czytaj: Dueh Nusza).

Po asyryjsku – czyli w języku pochodzącym bezpośrednio od aramejskiego, którym władał Chrystus – znaczy to „poświęcający się” lub „męczennicy”. Nazwa nie jest na wyrost – w obliczu masowych mordów i gwałtów dokonywanych przez bojowników z organizacji używającej nazwy Państwo Islamskie (rzecz charakterystyczna: tu, w Iraku, mało kto używa tej nazwy, dowartościowującej dżihadystów; w rozmowach wielu ludzi będzie podkreślać, że to ani państwo, ani islamskie – zamiast tego używa się arabskiego akronimu Daesh, czytaj: Daasz).

Dość uciekania
Gdy latem 2014 r. w obliczu ofensywy Daesh formowano z ochotników pierwsze oddziały chrześcijańskiej samoobrony, dżihadyści okupowali już Mosul, drugie co do wielkości miasto w Iraku, i zbliżali się do Irbilu – stolicy autonomicznego irackiego Kurdystanu, dotąd cieszącego się spokojem.

Iraccy chrześcijanie z Mosulu musieli uciekać. Ci, którzy zostali, dziś są prześladowani i zmuszani do płacenia niewyobrażalnych podatków – to nawiązanie do historycznej tradycji płacenia podatku dla „niewiernych”, który zwalniał chrześcijan ze służby wojskowej.

Wraz z marszem islamskich ekstremistów wyludniały się wioski, pustoszały chrześcijańskie miasteczka. Wszyscy uciekali na północ i wschód – do bezpieczniejszych części Kurdystanu. Wielu chrześcijan znalazło schronienie u krewnych lub w obozach dla uchodźców, głównie w okolicy Duhok. Inni uciekli dalej – za granicę.

Tym chrześcijanom, którzy zdecydowali się sięgnąć po broń i walczyć, przewaga liczniejszych i lepiej uzbrojonych oddziałów Daesh nie wróżyła innego losu jak śmierć – także męczeńską. A jednak wielu uznało, że nie mogą uciekać w nieskończoność. Formując oddziały samoobrony, Męczenników, chcieli walczyć o swój los.

Sprzymierzając się z peszmergami – armią Kurdystanu – zwiększyli swe szanse.
Dziś Daesh jest w odwrocie, a siły Irakijczyków i Kurdów, wsparte – paradoks tej wojny – przez wojska irańskie i koalicyjne lotnictwo (głównie amerykańskie) zaciskają pierścień wokół Mosulu.

Również Dwekh Nawsha rośnie w siłę: liczy już kilkuset żołnierzy, głównie asyryjskich chrześcijan. Ale jest wśród nich także grupa ochotników – z Europy Zachodniej i USA.

Wobec zagłady chrześcijan
Do biura prowadzi Henry Sarkis, członek Asyryjskiej Partii Patriotycznej (APP to ugrupowanie dość niewielkie). W cieniu budynku czeka dwóch mężczyzn o jasnej karnacji; w pokoju gościnnym jest ich więcej. Wszyscy mają mundury. Wyposażenie żołnierskie – kamizelki kuloodporne i broń – złożyli w sąsiednim pomieszczeniu. Wszyscy mówią z akcentem brytyjskim bądź amerykańskim.

Henry podaje herbatę. Na podziękowanie po kurdyjsku poprawia nas – uprzejmie, choć stanowczo – w rodzimym języku: basima (dziękuję). Choć chrześcijanie współpracują z wojskami Kurdów (muzułmanów), Henry jasno daje tym do zrozumienia, że Asyryjczycy są oddzielną wspólnotą etniczno-religijną.

Jesteśmy bowiem wśród chrześcijan – ludzi, których przodkowie zamieszkiwali te ziemie od dwóch tysięcy lat i są ich takimi samymi gospodarzami jak Arabowie, Kurdowie czy Jazydzi (antyczna mniejszość religijna). Teraz grozi im zagłada: w prowincji Niniwa, ciągnącej się na południe od Dohuk, istniejące jeszcze enklawy chrześcijańskie są zagrożone przez sunnickich ekstremistów z Daesh.

Asyryjczycy nie są jednak sami, a o ich losie mówi się coraz więcej. Szczególnie w krajach zachodnich, gdzie żyje liczna asyryjska diaspora. I właśnie aby wesprzeć ich walkę z fanatykami z Daesh, dociera do nich nie tylko pomoc finansowa, ale też ochotnicy z Zachodu.

Tim przyjechał z Anglii, Alan ze Szkocji, a Louis z USA – podobnie jak Brett, Scott i Andrew. Kilkoro innych, z którymi także rozmawiamy, nie chce, aby o ich obecności wspominać. – Ich tu nie ma – przestrzega Tim. – Mówię to poważnie. Jeśli ich tożsamość zostanie ujawniona, w razie powrotu do domu czekają ich kłopoty. Mogą zostać oskarżeni; przynależność do obcych grup zbrojnych jest w niektórych krajach karalna.

Przyjechałem pomóc
Brytyjczyk Tim Locks to zwalisty mężczyzna, lat 38. Był budowlańcem i bramkarzem w klubie: tak sam siebie przedstawia. Ale jego obeznanie w rzemiośle wojennym i sposób, w który sam przerobił swój karabin – za nabytego na miejscu, zaniedbanego kałasznikowa zapłacił 700 dolarów – sugerują, że otarł się o siły zbrojne Jej Królewskiej Mości.

– Przyjechałem tu pomóc – mówi krótko. Dodaje, że skłonił go do tego zobaczony w telewizji los Jazydów, mordowanych przez oprawców z Daesh.

Choć należy do religijnej milicji, Tim nie uważa się za chrześcijanina. Owszem, pochodzi – jak mówi – z tego kręgu kulturowego. Ale nie praktykuje. Zaznacza, że nie robi to dla niego różnicy: – Przyjechałem, żeby chronić wszystkich ludzi, chrześcijan i muzułmanów, przed okropieństwami, które wyrządza im Daesh.
Jak wszyscy, przybył na własny koszt. Aby tu dotrzeć, Tim sprzedał dom.

Louis „Tex” (znany też jako Louis Park) z Houston w Teksasie, 24-latek o zdumiewająco delikatnych rysach twarzy, nawet nie ukrywa, że był w wojsku: w piechocie morskiej USA. Swój cel określa jasno: – Przyjechałem tu, żeby walczyć z Daesh.

Po Afganistanie stwierdzono u niego objawy stresu pourazowego (PTSD). Z taką diagnozą w wojsku nie miał przyszłości. Ale ważniejsze było to, zaznacza Louis, że miał świadomość, iż Stany nie zaangażują się ponownie w Iraku, że nie wyślą tu znów żołnierzy.

– Widziałem, co robił Daesh. Dlatego zdecydowałem się tu przyjechać, jeszcze zanim odszedłem z marines – tłumaczy Louis. Przekonuje, że zrobił to, czego nie zrobił jego rząd.

Podobnie jak wszyscy inni, Louis przybył tu za własne pieniądze. Oszczędności wydał na bilet i na ekwipunek: kałasznikowa, kamizelkę kuloodporną, zapasowe magazynki. Łącznie z 25 kilogramów wyposażenia.

Ponieważ za zaległe urlopy wojsko wypłaciło mu ekwiwalent pieniężny, Louis ruszył w drogę, jak mówi, „z czteroma kawałkami w kieszeni”. Teraz zostało mu tylko na bilet powrotny. Tu ma dach nad głową i wyżywienie, ale i tak musi polegać na pomocy finansowej rodziny, przyjaciół i wszystkich tych, którzy wspierają Dwekh Nawsha zagranicznymi przelewami.

Karabinów na lokalnym rynku nie brakuje. Gorzej jest z pewnymi rodzajami amunicji i kamizelkami. A jeszcze gorzej – z wszelką bronią cięższą, zwłaszcza przeciwpancerną, czy choćby z ręcznymi wyrzutniami rakiet.

Wśród ochotników z Zachodu, z którymi rozmawiamy w Duhok, Brett Felton (alias Brett Royales) z Detroit, lat 28, najmniej przypomina żołnierza: długie włosy skrywa pod nieodłączną czapką, na brodzie i w uszach nosi kolczyki. Ale jest tu najdłużej: przyjechał w grudniu 2014 r. On ściągnął tu Louisa i Tima.

Jego motywy są podobne. Kiedyś służył w amerykańskiej piechocie, a przyjechał tu, by walczyć z Daesh. Na swoim profilu na jednym z portali społecznościowych, a także na licznych tatuażach, Brett eksponuje motywy chrześcijańskie: cierpiący Chrystus na ramieniu, na plecach święty Michał, pogromca zła.

Do ostatniego dżihadysty
Z rozmów z nimi można sądzić, że – niezależnie, jak mocne są ich przekonania religijne – wszystkimi kieruje to samo: chcą bronić niewinnych i pokonać islamskich fanatyków.

– Pozostanę, dopóki Daesh jest tutaj i dopóki ludzie tutaj nie są bezpieczni – mówi Locks.
Służą temu nie tylko ich karabiny, ale również sama ich obecność, skupia ona uwagę mediów i zwiększa świadomość ludzi w odległych krajach świata.

– Ale nie ma w tym pokoju nikogo, kto byłby tu z innego powodu niż walka z Daesh – precyzuje dawny budowlaniec. – Owszem, byli tacy, co chcieli sobie zrobić reklamę i mieć pięć tysięcy znajomych na Facebooku. Już wyjechali.

Co ciekawe, wszyscy zachodni ochotnicy są zgodni, że dżihadyści nie reprezentują religii proroka Mahometa. – Daesh to nie islam – stwierdza Tim. Tex dodaje: – Oni są antychrześcijańscy, antyislamscy, antywszystko. A przede wszystkim nieludzcy.

– Za to są zaskakująco dobrze wyposażeni i mają dobrą machinę propagandową – ocenia Louis. – Ale i tak są teraz w odwrocie i skupiają się na obronie terytoriów, które jeszcze utrzymują. Jednak Mosulu sami nie opuszczą, to ich ostatnia twierdza w Iraku.

– Jeśli pozostanie choć jeden z nich, to o jednego będzie ciągle za dużo... – podsumowuje Tim. I dodaje, że choć część z nich jest dobrze wyszkolona, większość to tchórze.

Różnice między nimi pojawiają się dopiero, gdy zaczynamy rozmawiać o ryzyku, które zagraniczni dżihadyści mogą stanowić po powrocie na Zachód. Louis jest przekonany, że nie przedostaną się przez sito tureckich i europejskich lotnisk. A jeśli już, to wyłapią ich amerykańskie służby. Za to Locks boi się o bezpieczeństwo Wielkiej Brytanii.

Małe rzeczy
Czasem gotowość ochotników z Europy i Stanów do walki z dżihadystami zderza się z kurdyjską biurokracją – nowo przybyli długo czekają na zezwolenie lokalnych władz, by mogli otwarcie nosić broń. Zresztą nawet gdy już je otrzymają, nie wiadomo, kiedy trafią na pierwszą linię frontu. Wprawdzie asyryjscy bojownicy z Dwekh Nawsha już walczyli – wspomagając wojska kurdyjskie – to ochotnicy z Zachodu, jako cenni propagandowo, kierowani są raczej do zabezpieczania zaplecza. Zadanie też ważne, ale oni woleliby być na pierwszej linii.

– Niektórzy z nas robili „małe rzeczy” – tak Locks określa eufemistycznie wymianę ognia z dżihadystami.
Zresztą także gdy idą tutaj na patrol, towarzyszy im ryzyko.

Czekając na skierowanie na prawdziwy front, ochotnicy z Zachodu są na razie bardziej obecni na innych frontach. Ci, którzy mają za sobą służbę wojskową, szkolą członków lokalnej samoobrony. Locks doradza przy odbudowie infrastruktury miasteczek odbitych z rąk dżihadystów (chyba rzeczywiście był kiedyś budowlańcem). Brett przed komputerem rekrutuje kolejnych zagranicznych ochotników – ponoć jest sporo chętnych.

Poza tym: ich otwartość wobec mediów pomaga opowiedzieć światu o dramacie irackich chrześcijan – wspólnoty, która żyła tutaj od wieków, natomiast dziś w ogromnej większości musiała porzucić domy, a często też kraj.

Opuściliśmy już Irak, gdy pojawiły się sygnały, że niektórzy ochotnicy źle czują się w przypisanej im roli. Przyjechali, aby walczyć, a nie być obiektem wojny informacyjnej. Niektórzy dają wyraz swemu rozgoryczeniu – w internecie, na portalach społecznościowych.

Może ich rola byłaby większa, gdyby w północnym Iraku wojska kurdyjskie nie zastopowały wcześniej pochodu Daesh – latem ubiegłego roku, gdy wydawało się, że dżihadystów nic nie zatrzyma, każdy ochotnik gotów do walki był tu na wagę złota.

Ale choć islamscy radykałowie stracili dziś inicjatywę, ciągle są silni – i prowadzą rajdy na zapleczu swych kurdyjskich przeciwników. Szybkie ataki, obliczone na nękanie cywilów. Obecność chrześcijańskiej samoobrony – w tym ochotników z Zachodu – zmniejsza więc ryzyko, że Dohuk i inne chrześcijańskie miasteczka znów padną ofiarą dżihadystów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015