Koniec niewinności

Kiran Desai w "Brzemieniu rzeczy utraconych udało się zajść dalej niż Naomi Klein w "No Logo, które wywołało dyskusje polityczne, wpłynęło na gospodarkę. Desai porusza jeszcze emocje. To wielka książka, która restytuuje wielkie pytania w literaturze.

15.09.2007

Czyta się kilka minut

Nazwisko Kiran Desai nie mówi polskim czytelnikom wiele. Jej debiut, "Zadyma w dzikim sadzie" (wydanie polskie: 1999 r.), przeszedł w naszym kraju bez większego echa, choć zachodnie środowisko literackie przyjęło go entuzjastycznie. Betty Task Award, przyznawana przez londyńskie Stowarzyszenie Autorów, wsparła Desai nie tylko finansowo, ale i dała znak, że oto pojawiła się nowa, ciekawa autorka. Zastanawiano się przy tym, czy wytrzyma presję, zdoła wyjść z cienia matki - Anity Desai.

Jej matka jest pisarką-instytucją, przez lata uznawaną przez krytykę za czołową przedstawicielkę literatury postkolonialnej. Urodzona i wychowana w Indiach, podróżuje po świecie, wykładając creative writing; była nominowana trzykrotnie do Bookera (w 1999 roku jej "Fasting, Fasting" przegrało z "Hańbą" J.M. Coetzeego, ale to żaden wstyd). Desai-matka i Desai-córka potrafiły wypracować dystans, nie tracąc przy tym bliskości. Córka w wywiadach powtarza, że matka jest jej najlepszą przyjaciółką i nauczycielką. To jeden z niewielu przypadków, gdy dwa pokolenia twórcze potrafiły pracować razem, korzystać ze swoich doświadczeń i świeżości. Ciągłość tradycji została w rodzie Desai zachowana. To znak nie tylko szczególnych więzi rodzinnych, ale i potwierdzenie przesłania książek córki: nauczmy się ze sobą rozmawiać, podtrzymujmy więzi.

Na drugą powieść Kiran Desai, "Brzemię rzeczy utraconych", trzeba było czekać siedem lat. Kierowane pod adresem kapituły Bookera zarzuty ulegania modzie na literaturę postkolonialną (kariera Zadie Smith, Orange Prize 2005 dla Diany Evans - tegoroczną zdobyła Chimamanda Ngozi Adichie; popularność Moniki Ali, Naomi Alderman, Tasha Awa czy Ranyi Paasonen, żeby wymienić najświeższe nazwiska) były niewątpliwie krzywdzące i dla Desai, i dla jurorów. Nadeszły czasy, w których nie da się już zamykać oczu na fuzję kultur i nie sposób narzucić jednego (białego, europo­centrycznego) obowiązującego wzorca estetycznego czy światopoglądowego. Czy to literatura prowokuje reakcje ludzkie, czy sama jest reakcją na zjawiska społeczne? Desai, wychowana w cieplarni biblioteki, zawsze pisała blisko kuchni (zmieniały się tylko kolejne domy), by w razie kryzysu poszukać natchnienia w świeżo upieczonych ciastkach i dobrej herbacie (żartowała, że kiedyś wyda książkę kucharską, bo gotowanie to sprawa warsztatowa). By usłyszeć i zobaczyć ludzi biednych i upokorzonych, musiała podjąć wysiłek, wzbudzić w sobie wrażliwość i gotowość na spotkanie. Powieściowe postaci nielegalnych imigrantów w Nowym Jorku powstały dzięki wielu "wyprawom w miasto" po kolejne narracyjne okruchy. Przechwycenie doświadczenia udało się pisarce znakomicie. Trawi i przepisuje literacko cudze losy z pomocą ironii, gorzkiego poczucia humoru i zdolności wyczuwania ludzkich słabości.

Romans Sai, wnuczki sędziego Patela - Hindusa, który w imię kariery wyrzekł się tożsamości, by stać się pośmiewiskiem dla Anglików i wrogiem dla swoich - oraz jej korepetytora, Gijana, powstańca z szeregów indyjskich Nepalczyków, wzrusza, ale i daje do myślenia przez zakorzenienie w realiach indyjskiej części Nepalu. Książka Desai przywodzi na myśl "Dzieci Północy" Rushdiego (jako jeden z pierwszych dostrzegł on młodą Desai i umieścił zalążek "Zadymy..." w antologii "Mirrorwork: 50 Years of Indian Writing") i "Boga rzeczy małych" Arundhati Roy: i poprzez lokalizację (akcja rozgrywa się równolegle w Himalajach oraz w Nowym Jorku - dzięki wątkowi Bidźu, młodego chłopaka, który tam przegrywa swoją walkę z losem), jak i poprzez dramatyzm związków przeciętych podziałami społecznymi. Desai udało się zachować równowagę między uniwersalnością a partykularyzmem: potrafiła pokazać, jak te dwie tendencje ścierają się ze sobą w walce o pierwszeństwo w obrębie ciał, serc i umysłów bohaterów, choć wszak nie o wojnę, ale koegzystencję powinno chodzić.

Desai widzi więcej. Sama przyznaje, że jest szczęściarą, bo urodziła się w Indiach, potem (krótko) mieszkała w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych (nowojorski Brooklyn chyba najtrafniej można nazwać jej domem), Ameryce Środkowej, Południowej... Zachowała szczególną indyjską perspektywę, która uwrażliwia ją na subtelności po obu stronach barykady. Odwiedza regularnie dom, w którym się wychowała, i chyba za każdym razem dziwi się - jak jedna z postaci jej powieści - że Wschód ciągle pozostaje z tyłu, choć z pozycji słońca jest uprzywilejowany. Dzięki darowi, jaki posiadła - słowu - udało się jej w "Brzemieniu..." zajść dalej niż Naomi Klein w "No Logo". "No Logo" wywołało dyskusje polityczne, dało do myślenia, wpłynęło na gospodarkę. Desai porusza jeszcze emocje. To wielka książka, która restytuuje wielkie pytania w literaturze.

Desai pyta o odpowiedzialność, zadaje skandaliczne dla współczesności pytania o dobro i zło, o możliwość odpomnienia przeszłości. Wszystko ma znaczenie - uważa pisarka. Ucisk, zbrodnie i krzywdy, małe i duże. Milczenie, jakim są zbywane, bardziej przeszkadza niż pomaga. Kolonializm miał się tak dobrze, bo łamał ludziom sumienia i kręgosłupy. A właściwie: ludzie pozwalali sobie odebrać godność w zamian za szansę życia w nowym, lepszym, białym świecie. Stłumiona pamięć upokorzenia obracała się w nienawiść do wszystkiego, co przypominało utraconą niewinność. Sędzia Patel maltretujący śliczną, młodziutką żonę, doprowadzający ją do choroby i skazujący na "przypadkową" śmierć w płomieniach, jest wcieleniem zbrodni, na którą musiał dać przyzwolenie. Piekło, w które się wtrącił - piekło nienawiści - wyrzuca go na margines społeczny. Jest obcy, zasądza niesprawiedliwe wyroki. Anglicy mogli wrócić do domu. Tacy jak Patel jeszcze gorliwiej będą utrzymywać wprowadzony przez nich porządek. A tacy jak jego kucharz - wychowani na nędzarzy - nigdy nie spróbują wyegzekwować swoich praw.

"Brzemię..." drażni wszystkich, nie pozwala pogrążyć się w dobrym samopoczuciu ofiary lub sprawiedliwego. Obnaża zrosty i zależności między agresorami i napastowanymi. Zło jest zaraźliwe, trzeba mu stawić odpór. Arogancja, niewiedza i pożądanie nie są niczyimi sprzymierzeńcami, ciężar utraty, jaki dźwigamy, musi zostać nazwany, by - może - zelżał. Zasklepienie w małym światku chroni tylko pozornie. Separacja jest pułapką. Tymi prawdami przebłyskuje "Brzemię...". Czy wystarczy nam odwagi, by na te błyski nie zamykać oczu?

Kiran Desai, "Brzemię rzeczy utraconych", przeł. Jerzy Kozłowski, Znak, Kraków 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2007